środa, 22 lutego 2017

(237) Maskara

     Zakrawa wręcz na cud miary tego w Kanie fakt, że piszę post raptem dwa dni po poprzednim. Nie przetrzymam Was tym razem ani w miesięcznym rozkroku, ani w napiętym oczekiwaniu, kiedy coś się tu pojawi. Ale muszę napisać teraz, bo sprawa nie cierpi zwłoki. A zwłoki nie cierpią spraw zaległych. Zwłoki nie cierpią, poprzestanę na tym.  
     
     Otóż dostałam ulotkę z firmy kosmetycznej Y, w której cyklicznie zaopatruję się w kosmetyki, w tym tak zwane kolorowe (cykl wynosi jakieś dwa i pół roku) i oko swe zawiesiłam na towarze powoli deficytowym w mym koszyczku, mianowicie na tuszu do rzęs zwanym maskarą. Nie używam terminu maskara, żeby słowo nie stało się ciałem, ponieważ mnie nazwa kojarzy się z dwoma kolejnymi: masakrą i maszkaronem. Widocznie to wyrazy bliskoznaczne. 

     Cóż wyczytałam w ulotce? Czuję podśluzówkowo, że płoniecie żądzą poznania tej tajemnicy. Otóż pierwszą część czytam gładko, mój wzrok mizia literki w takim ekwilibrystycznym układzie: Tusz zwiększający objętość rzęs 360 stopni z proteinami migdała. I tutaj następuje pierwsze zawieszenie zwojów, nawet wielokrotne. Objętość rzęs? Zwiększa? No dobra, o ile procent? Nie procent?! Stopni?! Jak się mierzy objętość rzęs? Wszystkich? Jednej? Chodzi o grubość pojedynczej rzęsy, tak? Wytłumaczcie mi, proszę Ale dlaczego w stopniach? A może te 360 stopni wycięto w tym jednym migdale? Stopnie z proteinami. Fakt, jestem blondynką, w dodatku, na moje nieszczęście naturalną, a więc wrodzoną i może dlatego do mnie to nie dotarło aż tak wyraźnie jak to, co przesylabizowałam potem: Efekt otwartego oka 360 stopni. Hmmm. Szok i niedowierzanie, jak mówi Mat. Maluje się tym oczy na powiekach, kiedy się śpi w pracy? Aż boję się wyobrazić, co się musi dziać z powiekami za gałką oczną. Bo one chyba uciekają do tyłu, skoro cała gałka, czyli kula 360 stopni jest na wierzchu? I to ma mnie upiększyć? I to za 25,90? Może się skuszę... Zauważyłam, że zaczynają mi opadać powieki.  

Oryginalny japoński patent.Nie trzeba konturówki.
Źródło zdjęcia ginie w mrokach dziejów i internetu.

      Po tym odkryciu na miarę Indii, które okazały się Ameryką, od razu przeczytałam całą ulotkę bardzo dokładnie, czego nigdy nie robię, w poszukiwaniu innych kuriozów. Ale nie, nie znalazłam niczego szczególnego. No, może zafrapowała mnie trochę Praktyczna kosmetyczka na weekendowy wyjazd i nie tylko. Po zapoznaniu się z wymiarami zauważyłam zgryźliwie, że mogłabym ją faktycznie, wziąć na wyjazd, ale w charakterze torby na ekwipunek, nie kosmetyczki i nie na weekend, ale na co najmniej tydzień. Boję się teraz pomyśleć co można targać na dwutygodniowy urlop w Kenii. Dlaczego akurat w Kenii? A nie wiem, to pierwszy kraj, który skojarzyłam z dwulitrową flaszką repelentu. 

Ale wiadomo przecież, że ja nie potrzebuję upiększeń! Proszę, dowód! Tak mnie zdybano na plaży!


Ela Wasiuczyńska

poniedziałek, 20 lutego 2017

(236) Blackmail

     Żyję, żyję! To tylko chwilowy, przymusowy postój na ostrzenie piły. 

     Od razu lecę do Was z nowinkami. Otóż ------>Michał w niedzielę jedzie na swój turnus rehabilitacyjny! Juhu! Udało się, udało! Bardzo Wam dziękuję, na Was można liczyć i się nie przeliczyć. Ja to ale mam Czytaczy, fiu fiu! Najlepszych na świecie! Michał Was ściska, każdego z osobna i wszystkich razem :*


     Zgodnie z zasadą, że optymizm jest kwestią perspektywy, a perspektywa jest kwestią wyboru, wybieram pół szklanki pełnej (tę z budweiserem). Zaskoczył mnie ostatnio Mim, który zaczął mnie szantażować coraz śmielej. Mami mnie wizją porządku w chłopięcym pokoju. To wspólny ekosystem Mata i Mima, zasiedlony na zasadzie komensalizmu przez pająki kosarze, kurzowe koty, mrowie roztoczy, skarpetek, chleba porośniętego mgiełką hodowli pędzlaka i kropidlaka (pokojowa hodowla antybiotyku), rybki bojownika z rakiem (rak nie wolnożyjący, tylko przy płetwie), dwóch patyczaków i mauzoleum mrówek. Jestem nawet w stanie ulec, ponieważ wizja wzorcowego porządku, u mnie wręcz sprawa nieosiągalnej rangi mitycznej, jest dla mnie wielce nęcąca. Coś jak kwiat paproci, złota kaczka, złote runo... Niby jest, ale nikt tego jeszcze nie widział. Pragnę to zobaczyć przed śmiercią, jak Neapol. Ale Neapolu już nie chcę widzieć ponownie, raz mi wystarczy. Pamiętam tam ludzkie kupy na, kiedyś reprezentacyjnym, placu i nieprzerobionego do końca transseksualistę na wózku inwalidzkim, pchanym przez kolegę/żankę, oboje naćpani tak, że nie widzieli nawet Wezuwiusza. Takie mam wspomnienia z Neapolu.

     Na razie Mim zdołał utorować ścieżkę łącząca drzwi z łóżkiem, więc idziemy dobrym tropem, między wysokimi hałdami ze wszystkiego. Idziemy w obuwiu z rakami. I może tam jest pies pogrzebany (nie zdziwiłabym się). Mój drugorodny bowiem zajął trzecie miejsce w Poznaniu w walce na warcaby, dostał dyplom, pucharek i medal. Medalu nie zdążyłam dobrze obejrzeć, bo Mim ledwo wpadł do domu, to go zgubił (co za dziadowskie tasiemki!). Aż z tego wszystkiego musiałam posprzątać salon zwany u mnie stołowym. Ale medal przepadł. 

     Ad meritum - Mim szantażuje mnie i nęci porządkiem, a w zamian chce tylko... robali. Tym razem modliszki i straszyki diabelskie. W międzyczasie ledwo udało nam się pozbyć karaluchów madagaskarskich, mnożyły się w postępie geometrycznym i chciały nam wynieść dom na grzbiecie. Ponadto wytwarzały nocą straszliwe odgłosy i to nie związane wcale z prokreacją. A może właśnie...?! Wolę o tym nie myśleć. 

Wszystko lubię, ale małe karaluszki wijące się w kociej karmie przekroczyły moją skalę wytrzymałości. Nie chciałam tego oglądać, mimo silnych nerwów, ale moi sprytni synowie wysyłali mi filmiki na maila. Barbarzyńcy. Ten męski pierwiastek jest nie do opanowania. Uwielbiam :)