piątek, 17 października 2014

(149) Przychodzi baba do urzędu

     Przyszedł ten dzień, kiedy musiałam pojawić się w urzędzie w sprawie nie cierpiącej zwłoki. Bo zwłoką byłam dłuuugo. Aż za długo i zaczęłam się rozkładać po kanapach. Trzeci rok się zaczął, gdym odpoczywała po fyfnastu wizytach w urzędach rozmaitej maści, notariuszach i urzędasach natury karłowatej, czyli pomniejszej, jak telefonia, gazownia czy prądownia.

     Ale od początku.
Jak niektórzy wiedzą, mieszkam w moim, takim najmojszym na świecie miejscu na tym łez padole, od dwóch lat z hakiem. Nota bene jest to moje piąte miejsce, z którym związałam swoje  CV, jednakże, dwa palce w górze, konsekwentnie obracam się w obrębie jednego miasta, odbijana tylko ze wschodu na zachód i apiat' naabarot. I nic nie zburzyłoby mojego spokoju egzystencji, dalej piłabym sobie herbatkę przez słomkę zakąszając tiramisu i baklawą, dalej zawiazywałabym komórki tłuszczowe na wysokoenergetyczne kokardki z fakturą skórki pomarańczowej, gdybym pewnego dnia nie zobaczyła swojego dowodu osobistego. Otóż tego dnia odkryłam, że mój dowód osobisty umarł śmiercią naturalną w czerwcu roku pańskiego 2014. Dla niezorientowanych, z Małżem i ze mną na czele, przypominam, że mamy październik, a nawet za chwilę, co za niespodzianka, listopad. Ta wiosenna pogoda to jednak może człowieka zmylić i otumanić.

Bo my z Małżem, to jakieś z innej planety jesteśmy.
  
Na pierwszy ogień i jako mięso armatnie omówimy Małża. 
Małż nie nosi zegarka. Nigdy. Odgaduje czas po koniunkcji planet, pi razy drzwi, z dokładnością do godziny zegarowej. To mu starczy. Uf, na razie nie uwiąd starczy, hosanna! Kolejna archaiczna cecha Małża to nienoszenie komórki. Małż wyswobodził się całkowicie z brzemion kapitalizmu i komórki nie nosił. Teraz komórka służbowa jest wyłączana po przyjściu do chałupy, albowiem robota to robota, dom to dom. Albowiem mieliśmy jedną komórkę do spóły, dla wszystkich członków rodziny, przedpotopową wierną Nokisię, która mruga niebieskim oczkiem, gdy ktoś coś od niej chce.

Ja.
Na moim lewym przegubie, prócz kajdan i żył tętniących cholesterolem zauważyć można chronometr, ciągle ten sam, który wygrałam za krzyżówkę w roku pańskim hmmm circa ebałt 1995. 
Zegarek jest ładny i ma światełko. A datownik stanął na liczbie 14, która jest dniem mojego urodzenia, mojego Taty, a także numerem domu. Generalnie znając moją datę urodzenia można mnie podrzucić pod wskazany adres. Bo tu pies pogrzebion. Patrząc na mój dowód osobisty, jestem od czerwca nikim znikąd. Termin przydatności do spożycia upłynął, a pod widniejącym na kawałku plastiku adresem od 2,5 roku mieszka zgoła kto inny. Gdyby mnie znaleziono bez zmysłów w parku, tulącą drzewo i wiewiórkę do łona, uznano by mnie z pewnością za NN.

     Basta, rzekłam. Skoro dowód osobisty mi się skończył, trzeba zmartwychwstać dla świata i Zusu! Chociaż dla Zusu, to jest się wiecznym i niezniszczalnym (dowód? Oto dowód: gdy wezwano mnie na rewizję L4, wzywano mojego nieżyjącego wtedy od 15 lat Tatę, dlatego wchodziłam z dreszczem jako ostatnia, czekając aż wreszcie mnie wyczytają. A tu - nic).

    Ażeby wyrobić nowy dowód osobisty, cóż trzeba zrobić? Bingo! Najpierw pójść do fryzjera, aby w terminie późniejszym, ale nie później niż fryzura oklapnie i zrobią się odwieczne rogi bawołu afrykańskiego, pójść wykonać zdjęcie lewego półprofilu. I tu już wszystko, co sobie wypracowałam, legło w gruzach. Zmuszona dostosować się do regulaminu III RP w zakresie co można, a czego nie, na zdjęciach dowodowych, musiałam założyć grzywę za ucho i odsłonić je w całej, imponującej okazałości, a także odkolczykować się. Wyglądałam więc tak jak wyglądam na co dzień. Czyli nic nadzwyczajnego.
 Pani zrobiła mi kilka/naście fotografii. Uf. Klęska urodzaju. Na pierwszy ogień - problem stulecia, czy mam się uśmiechać, czy być stateczną starszawą panią. Wersja z uśmiechem była godna politowania, był to uśmiech, za przeproszeniem końskiej dupy do bata. Tak więc powaga, z lekkim uśmiechem Mony Lisy. Kolejny problem, niestety już nierozwiązywalny, czy w okularach, czy bez. Nie mogąc się zdecydować i skuszona 50%-ową zniżką, zakupiłam dwa pakiety fotografii własnej facjaty. Będzie co położyć na kominek, chyba, że ktoś chce do pamiętniczka? Zbiór fotografii okularowych jest zbiorem pełnym i nierozdziewiczonym.

Ale.
Aaaby wyrobić sobie nowy dokument tożsamości, muszę zmienić na nim adres zameldowania. Ale aaaby to zrobić, muszę się zameldować. Aaaby się zameldować muszę posiadać akt. Niestety, nie artystyczny, tylko własności ziem, którymi władam pospołu z Małżem oraz szereg pomniejszych dokumentów, w postaci aktu (czułam się już jak w pinakotece) tym razem zawarcia małżeństwa, a także dowodu wymeldowania się z miejsca poprzedniego zameldowania.

Ażeby nie przedłużać i nie mięszać w zmysłach Czytelnika. Cudem znalazłszy się w posiadaniu analogowego pliku niezbędnych dokumentów, odważyłam się pobrać numerek (numerek, dwa akty i ja yhyhy, orgia!).
 Będąc w urzędzie od razu czuję się jak podejrzana i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mnie zamkną w areszcie na zapleczu i wyrzucą klucz do fosy. Znacie to uczucie? Człowiek jeszcze nic nie zrobił, a już chyłkiem przemyka pod ścianami bezowocnie szukając kawałka cienia, już czuje się jak podejrzany, a nawet oskarżony i skazany. Te urzędy są takie onieśmielające!
O dziwo, mój numerek zaczął migotać na czerwono, rozwinął się czerwony dywan i skierowałam swe kroki prosto do jaskini lwa. Wręczyłam lwicy dokumenta, a lwica ryczy zza krat:

- Dowód osobisty proszę!

- Nie dysponuję. Albowiem mi się skończył. Doprawdyż, patowa sytuacja. Ale numer pesel się chyba nie zmienił?

Lwica ryknęła, że nie mogę posługiwać się nieaktualnym dowodem osobistym i zażądała paszportu. Paszport też mam z bombażem od dłuższego czasu, pisnęłam skulona pod okienkiem.

- W takim razie nie mogę pani zameldować, skoro nie ma pani dowodu - zza pancernej szyby ryknęło.

- Jezu, a ja muszę być zameldowana, by móc posiąść dowód. Mam jeszcze prawo jazdy (z adresem poprzednim rzecz jasna, ale prawko nieśmigane i co najważniejsze, wystawione dożywotnio). To w takim razie mój jedyny dokument, stwierdzający że ja to ja - wyłkałam cichutko, leżąc wykrwawiona na kamiennej, zapewne bardzo drogiej, posadzce.

- Jeszcze nigdy nikt się nie legitymował prawem jazdy!

No i, drogi Czytelniku, wiedz, że ja jestem pierwsza!

     Na miękkich nogach opuściłam lokal, ściskając w ręku dowód, że oto mam dach nad głową. Stąd już tylko krok, by porzucić wstydliwe inicjały NN.
Wyszłam niedaleko, bo tylko do hallu, by pobrać kolejny numerek. Uf, teraz to już będzie bułka z masłem! I tu - ponownie skandal - bo znowu nie czekałam wcale, tylko od razu zaczął migać mój szczęśliwy numerek. Skandal, bo wykupiłam postój na godzinę, a minęło dopiero sześć minut!!!
Zdezorientowana, jak to się teraz w urzędach pracuje, że nie ma kolejek, lwice mają serca, choć nie wiem, czy nie wyrwane petentom, stanęłam przed okienkiem. Tutaj obsługiwała dla odmiany gołąbeczka. Podniosła pierzastą brew, zakokosiła się na krzesełku, bo już komputer jej doniósł z trzecią prędkością kosmiczną, że zameldowałam się na podstawie prawka (ja się boję pomyśleć ile wiedzą o mnie służby specjalne) i grucha mi w ucho:

- O, spóźniła się pani.

- No właśnie, czerwiec tak mi mignął, jak wypłata, której i tak nie mam.

- Pani ma nieaktualny dowód od dwóch lat z okładem! Gdyż/albowiem automatycznie traci ważność po upływie 3 miesięcy od momentu wymeldowania się.

Świat mi zawirował i poczułam jak podłoga uderza mnie z impetem w plecy.

***

     Po przyjściu do domu Mamina przynosi mi gazetę otwartą na artykule z migającym na czerwono tytułem:
"Od 1.01.2015 nowe wzory dowodów osobistych! Nie trzeba wpisywać adresu zameldowania".

***

Teraz muszę tylko Małżowi powiedzieć, że wzrośnie nam opłata za wodę i wywóz śmieci.



sobota, 11 października 2014

(148) Geriatryczne różowe rozrywki

Uwaga, transmisja danych!
Zdaję raport z zagospodarowania prezentu od Bebe i Kaczki (klik). Proces prezentował się nader malowniczo i tajemniczo, zwłaszcza, gdy w pewnych momentach aparat nie łapał ostrości, rekompensując sobie za to łapaniem w tych samych momentach czystej i zielonej magii reakcji chemicznej.





 A efekt finalny był taki, jaki głosił napis na torebce: Kąpiel antystresowa - lawenda, trawa cytrynowa i inne specjały obniżające prędkość przesyłów nerwowych, a także modyfikując ich zasięg, przenosząc odczuwanie bodźców z górnej połowy organizmu do dolnej.


 Następnie siup! Do łoża, z niedziałającą górną, peryferyjną częścią ciała i, jak ja to luuuubię, oboje z książkami:

 Małż:
Santo Fico – położone na uboczu, zapomniane toskańskie miasteczko, do którego, po dwudziestu latach, powraca z Ameryki Leo Pizzola, marnotrawny obywatel i "niebieski ptak". Wygnało go stąd poczucie winy, duma i miłosny zawód.
Życie w Santo Fico nadal toczy się powolnym, sennym rytmem, mieszkańcy wydają się ogarnięci całkowitą apatią. Dawna wielka miłość Lea, Marta, nie chce z nim nawet rozmawiać. Najbliższy przyjaciel, Topo, trzyma się na dystans. Tylko prawdziwy cud może ożywić miasteczko. Czasami jednak "cuda" będące dziełem ludzkiej inwencji pociągają za sobą cuda prawdziwe...
Magiczna, ciepła opowieść w klimacie słynnej "Czekolady" Joanne Harris.




Mua:
Lichotka. Dom nad rozlewiskiem to przy niej komórka na graty. Gotycka rozpusta budowlana, spełniony sen szalonego stolarza, a w środku: zasmarkany anioł stróż, tajemniczy Krakers z tiramisu na dokładkę, jakieś tragiczne widmo i utopce w łazience. Jeszcze nigdy w życiu Konrad Romańczuk nie czuł się równie bezradny. Dramatis personae: Konrad Romańczuk - “Dożywotni” w Lichotce. Rdzenny mieszczuch, wychowany w kulturze betonu, plastiku i ruchomych schodów. Z przyrodą obcuje wyłącznie za pośrednictwem Animal Planet i National Geographic. Licho - Anioł stróż świętej pamięci pana Wincentego, budowniczego i pierwszego właściciela Lichotki. Pomocne, czyściutkie, tylko by prało i pucowało. Alergia na pierze. Wiecznie zasmarkane z tego powodu. Krakers - Pradawny stwór z głębin odwiecznego zła. Przywołany w 1836. Panicz Zygmunt bawił się z nim w składanie ofiar. Po jego śmierci Krakers zadekował się w spiżarce i zajął gotowaniem. To mu wychodzi znacznie lepiej niż sianie zagłady. Widmo - Stan skupienia zmienny. Pozostałość eteryczna po paniczu Szczęsnym. Nieszczęśliwe zakochany w 1807 palnął sobie w łeb w kapuście. Ostatnio postanowił zostać odludziem i z pasją oddał się robótkom ręcznym. Poeta. Szymon Kusy - Człowiek od wszystkiego. I do wszystkiego. Zmora - Kotka. Charakterna, czasem gryzie, ale niezbyt mocno. Utopce - Lokatorzy łazienki. Przeczuleni na punkcie higieny Doprawdy, najbliższe miesiące w Lichotce zapowiadają się ciekawie. Aż nazbyt, gdyby kto pytał.

*Opisy z Empiku.

 Po lekturze zalotnie, jak przystało na podstarzałą lolitę będącą po kąpieli odcinającej dopływ bodźców natury wstrząsającej, pytam:

- Małżu, a co Ci się najbardziej we mnie podoba? - i mieszam różowy budyń w czaszce, trzepoczę długaśnymi rzęsami i nakrywam się kołderką. Jejku, jak rzadko ja ten budyń mieszam! Za rzadko! - Wymień pięć rzeczy! - mogłabym w zasadzie poprosić o dziesięć i lubieżnie w nich popływać, ale Małż zatnie się z pewnością po dwóch pierwszych, więcej niż pięć nie mogę ryzykować, żeby nie zszargać jego wizerunku bądź co bądź Małża, i tak nie wydusi. A pięć, to akurat, żeby rozbić jego najpewniejszą odpowiedź - że WSZYSTKO. - No więc, wymieniaj! - Czekam niecierpliwie żując falbanki.

- Mnie to najbardziej się w Tobie podoba...  - i zasysa chciwie powietrze nozdrzami jak elektroluks, długo i głośno -SŁUCH! - wypala i cichnie.

- Że co proszę?! - falbanka wypada mi z ust i o mało nie zostaje wessana do dwudziurowej otchłani elektroluksu.

- No słuch, głucha jesteś? Masz słuch idealny, słyszysz, kiedy pająk poruszy firanką, mogła byś być zatrudniona jako wykrywacz kłamstw, słyszysz jak zmienia się rytm serca i jak krew szumi w żyłach.

- Cholera. Słuch. I to nawet nie muzyczny! - myślę sobie. Nie moje trele słowicze, gra na flecie, plumkanie w słoniowe klawisze rodowego pianina, kanony i poranne przyśpiewki ludowe. O, nie, nie! Po prostu słuch. To tak jakby wymienił nogę, wątrobę, albo że włosy. No, że są. Albo, że ich nie ma, zależy gdzie.

Na drugie miejsce, nie mniej spektakularne, miała wybitny wpływ małżowa praca pełnoetatowa:
- Nie musisz się ostrzykiwać wypełniaczami i kwasem hialuronowym, przyklejać sztucznych rzęs i powiększać pośladów! Hosanna! - taki komplement globalny, nieprawdaż?

- Ech, myślałam, że powiesz mi, że lubisz to wklęsłe miejsce między biodrem, a żebrami, które czyni ze mnie ponętną klepsydrę, zwłaszcza, gdy leżę na boku. - Prężę zadek jak szczypawka i dla pewności wskazuję palcem wskazującym rzeczone miejsce ruchem Adama Słodowego.

- Hm, po prawdzie, to nie pomyślałem o tym. Nie mogę bowiem lubić czegoś, czego nie ma.

- Aaaaaa! Jak ciężko być różowym pustakiem! Dobranoc!!!!!!!!!!

czwartek, 2 października 2014

(147) Jesień już... Reminiscencje wiosenno-letnie i poemat ku czci Targu Śniadaniowego

     Ach, jesień, jesień! Jesień, ach to ty! Tjaa. Jakże tęsknię to mokrych butów, przesłaniania widoków na świat czapą parasola, a uszu czapą. Co prawda w zeszłym roku jakoś tak jesień i zima szybko przeszły, że nie zdążyłam nawet wyjąć tych atrybutów z przepastnej szafy.
No chyba, że będzie nas rozpieszczać pogodowo pani jesień odziana li i jedynie w złoty szlafroczek z babiego lata i porannej mgiełki, paląc sobie z kominka w długiej fifce. Błękit nieba nad głową, złoto u stóp, a pomiędzy tym kowalik i inne ptactwo (miałam dzisiaj bliskie spotkanie z narzeczonym kowalikiem) na tle tarczy słonecznej, która nareszcie grzeje w normatywie akceptowanym przez mój organizm.
Czegóż będzie mi brakować w jesienne długie wieczory? Jako fotofilka zatęsknię (właściwie to już in progress) za jasnością. Co prawda dzięki małemu natężeniu luksów nie widzę swoich mętów, co mnie bardzo uspokaja, kołysze, a wręcz koi i usypia.
Będzie mi brakować fauny kipiącej i odurzającej narząd powonienia. Feerii barw i chromatografii chmurowej. Zachodów słońca pomarańczowo-koralowych. Ciepła piachu pod stopą i łaskotek trawnych. Wyjazdów weekendowych w nieznane, mniej znane i zupełnie znane. Już tęsknię za pomidorami! Niedługo nastąpi ten moment, kiedy zaśpiewam adijos pomidory! Witajcie atrapy o smaku dykty!
     Tęsknić będę do klapek i sukienek zwiewnych, chociaż, w tym roku moje ciało zrobiło mi psikusa i nic mi nie powiewało, hm. Chyba, że falbany z tłuszczu. Winą obarczam Małża, oczywiście, albowiem to on przynosi mi śniadanie i kawkę poranną do łóżka, a w przerwach między posiłkami (wiadomo, że trzeba jeść pięć głównych), przynosił mi a to lody, a to truskaweczki i to matkojedyna, z cukrem! A to wafelka, a to ciasteczko. A ja, jako posłuszna żona, cóż miałam robić? Jadłam pokornie! Co się ma zmarnować.
     Poza tym padłam w progu lata ścięta straszliwą chorobą. Choroba nazywała się baklawa. Z baklawą zakolegowałam się intymnie na niedzielnym Targu Śniadaniowym na Sołaczu. Idę sobie ja z familiją grzecznie, tu kwiatek, tam staw, tu drzewko kwitnące, tu kaczka nie całkiem dzika. Aż nagle, ni z gruchy, ni z pietruchy, staję oko w oko z blachami. A na blachach baklawy. Jezu. Słodki Jezu. Lubieżne marzenia, natychmiastowa poligamiczna konsumpcja, wybieranie miss-ternej baklawy ever. Obłęd zmysłów, rozkosz oralna, grzech obżarstwa. A intymność płatna, więc podwójnie potępiona. Przepadłam. Gdybym była Ewą, w życiu nie dałabym się skusić jabłkiem. Jeszcze szarlotką może, ale już na pewno baklawą! Bez dwóch zdań! 
Nie mogłam o nich przestać myśleć, schizofrenia baklawoidalna. Pożerałam wzrokiem zdjęcia na fb Targu, w końcu pękłam na połowy i skomentowałam... I szczerbaty los chciał, że Targ Śniadaniowy nieoczekiwanie zareagował na mój komentarz, zapraszając mnie na wyżerę! W dodatku nie tylko mnie, ale i moją rodzinę! I to po moim lojalnym uprzedzeniu, że mam zamiar pobić rekord wszechświata w ilości zjedzonych baklaw!

fot. Pi, Małż, ja.

Obiekty mych westchnień!

Były też kanapeczki pięciu przemian.
     
Dla ducha i dziecięcej duszy tez coś było! Stoisko Zakamarków.

     Radości nie było końca! Cały tydzień spałam na kocu z koszem piknikowym pod głową i termosem w garści (nauczona doświadczeniem, że nie można dopchać się po kawę, bo wpada się w korkociąg. Czekając w kolejce po kawusię zjada się już ciacho, potem dopycha się do początku kolejki, kupuje się kawę, a wiadomix, że jak kawka to i ciasteczko. Bo tu zonk, ciasteczko już zżarte. No i znowu trzeba stać po kolejne, popijając kawkę. To się nazywa choroba kolejkowa dwubiegunowa i stan kompulsywno-maniakalny).
     Aż wreszcie nadszedł dzień X, roboczo zwany sobotą. W soboty Targ Śniadaniowy rozkładał swe kuszące habasy w Parku Kasprowicza przy Arenie. Lokalizacja dla mnie bolesna, gdyż muszę minąć mój dom rodzinny, w którym od roku mieści się galeria sztuki. Na razie mam wyrwę zamiast serca przejeżdżając tamtędy, więc oczywistym było zasypać tę wyrwę taczką baklaw. A jak organ rozszarpany, to podatny na poezję.

Targu Śniadaniowy! Ty jesteś jak zdrowie;
Ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie,
kto cię stracił. Dziś piękność twą w całej ozdobie
 widzę i opisuję, bo tęsknię po tobie.
Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
do tych pagórków miejskich, do tych trawników zielonych 
szeroko nad Areną, Sołaczem rozciągnionych.
 Do tych kramów malowanych barwą rozmaitą,
pobielonych wapnem, niebiańskim błękitem.
Gdzie kwitnie lipa, tawuła jak śnieg biała,
gdzie panieńskim rumieńcem koniczyna pała.
A stoły przepasane kratką, toć to wszyscy wiedzą.
Przy nich, w ławach, zgłodniałe, wielkie tłumy siedzą.
I jedzą
i jedzą
i jedzą.

Ech, co tu kryć. Jako Nieanonimowej Baklawoholiczce będzie mi brakować Targu Śniadaniowego na świeżym powietrzu! Od października, na pociechę, jest pod dachem przy Cytadeli! Jupi!

Początek przyjęcia! Z 3xP czyli Przystojnym Panem Pankejkiem :)

Naleśnik wyglądał tak.

Soki tłoczone Dobrosza - mmmm niebo w gębie! Uwielbiamy!

No i ONE!!!!!!!

Był czas na lekturę.

I na braterskie nicierobienie.

Więc ja miałam wolne!
Skierowałam swe kroki po drugą porcję baklaw!
Pani Baklawowa miała pełne ręce roboty!

Po drodze rozmowa z Panią, która nas gościła.

I znowu ONE!!! Moja faworytka to ta po lewej ;)

Teraz pora relaksu starszawych i zabawę młodzieży.

...która hasała jak nigdy po trawnikach!

Po czym padła jak kawka. Z chlebem w dziobie.

Na kocyku obok pary mieszane.

A'propos kawki. Bombilla ma moc!

Obraz pt. Obżarta i szczęśliwa z paczką chrupek.

Żeby nie było, że na Targu taki luz i przyjęcie tylko dla nas.
Fotka od kulis.

To nasza ferajna na kocyku. Tyłem Pi.
Pytam, jak było? Kciuki w górę mówią wszystko :)
Pi, nie wiem, czy życzysz sobie figurować tu i przyznawać się, że nas znasz? ;)