piątek, 21 sierpnia 2015

(184) Platformówka na trzy życia


     Dziedziniec otoczony wałami i ostrokołem. W budce strażniczej rozgotowany w upale halabardnik. Zadzieram głowę i przypatruję się wielkiej zwalistej budowli sięgającej chmur. Zamek błyska w bezlitosnym słońcu niezliczonymi kryształkami okien; nie widzę, czy ktoś patrzy i kiwa do mnie, czy to tylko gra światła i cienia.

    Mijam dziedziniec, ignorując pociągającego z bukłaka halabardnika, a brama sama rozchyla się zapraszająco jak usta kochanki. Tuż za nią, na posadzce, narysowana białą kredą gra w klasy. Pod szklanym dachem patio nie wita mnie śpiew ptaków, choć zauważam kilka szarych kos na tle błękitu. Mrugam kilkukrotnie. Kosów.
     Ale nawet, gdyby fruwały po tej stronie, ich trele i furkot skrzydeł zagłuszyłby szept ludzkiej ciżby, przetaczającej się wolno pełzającymi po kamiennej posadzce tasiemcowymi napęczniałymi kolejkami. Targ wymienny trwa w najlepsze. Za karteczkę i numerek inna karteczka i numerek - przepustka do drugiego etapu. Muszę cofnąć się o trzy pola i wylosować swój. Trzymając go w ręce, po odczekaniu karnej kolejki, dostaję zielone światło, z tym, że błyskające na czerwono. Mogę teraz podejść do okienka i wymienić papierki na numerki. I odwrotnie. Numerek działa. Okazuje się jednak, że mój papierek nie jest prawidłowy, nie uprawnia mnie do niczego, cofam się więc o trzy pola z zadaniem zdobycia odpowiedniejszego papierka. W tym celu udaję się do innego królestwa, dobrze, że na zewnątrz panuje upał, a halabardnik ma zmrużone oczy. Omijam go dwukrotnie - w tę i później z powrotem, pokonuję dziedziniec trzema susami i ponownie staję pod szklanym dachem patio. Czerwone światełko mruga, papierek okazuje się prawidłową przepustką do numerka, mogę przesunąć swój pionek na inny poziom. Papierki-numerki-papierki-numerki, aaaa! Kamień, papier i nożyce.
Mam jeszcze trzy życia. Zawiłość zasad gry zaciska się na nadgarstkach.

     Zamek pocięty jest systemem korytarzy i wydycha grozę z każdego z nich. W powietrzu czuć siarkę, a może chlor, z oddali dobiegają pomruki smoków, odgłosy pikania rycerskich pik i westchnienia zwykłego, wpatrzonego w nich z nadzieją, ludu. Rycerze, zawsze w białych zbrojach, z emblematem węża na piersi szukają pieczar, w których drzemią smoki. Te, żyjące tutaj, słyną z wyjątkowo twardych łusek na żółtawych, poruszających się rytmicznie, spasłych brzuszyskach. Najtłustsze brzuchy mają te, którym rzucane są na pożarcie młode dziewki. Rano często widać ich puste łóżka, a z pieczary dochodzi obleśne mlaskanie sinego, lepkiego jęzora. Ci, którzy pozostają nietknięci, chyłkiem przemykają wzdłuż korytarzy. To ci odważniejsi i silniejsi. Reszta leży pod kocami i stara się być cichutko, cichuteńko. Wszyscy z ulgą przyjmują wizytacje białych rycerzy, którzy penetrują zawiłość korytarzy połączonych fikuśnie kręconymi schodami i cichymi windami. Łatwo się skryć smokom w tak skomplikowanym zamczysku. Ale i rycerze nie są bez szans. Dysponują szeregiem łacińskich zaklęć, ciągle doskonalonych przez siwych alchemików z podziemi. Muszą nadążać za zmianami behawiorystycznymi smoków, znane są bowiem ich niezwykłe przystosowania do zmiennych warunków otoczenia, umiejętność partenogenetycznego rozmnażania i niezwykła cierpliwość, jaką wykazują się, czyhając na ofiarę. Znane są przypadki, że potrafią czekać na upatrzone ciało wiele, wiele lat. 
   
   Mijam na korytarzach służki kiwające główkami w kolorowych chusteczkach. Z wielkimi niebieskimi oczami i szczuplutkim ciałkiem wyglądają jak maki i stokrotki.
 Uśmiech dla kwiatów dodaje trzy punkty mocy i przepustkę do kolejnego etapu.

     Boczny korytarzyk zakończony jest ślepo. Na ławeczce siedzi ona. Skrzyżowanie księżniczki z gwiazdką burleski. Z daleka wygląda na niewysoką, szczupłą kobietę. Czarne fale włosów zatapiają pochyloną twarz. Wąskie ramiona Damy Pik okrywa czarny, koronkowy szlafroczek, spod którego błyska atłasem czarna, krótka koszulka nocna. Długie, różowe paznokcie splecione w misterne gniazdko spoczywają na kolanie. Noga na nogę. Stopy skryte w welurowych pantoflach w kolorze burgundu zakończonych puszystym, króliczym futerkiem. Palce u stóp poruszają się jak stadko różowych emaliowanych dżdżownic. Łydki pulsują fioletowym gąszczem nabrzmiałych żył. Nie wiem, czy to księżniczka, czy zła królowa, a może mechaniczna zabawka, bo ponad jej lewą piersią zauważam zielony wentyl z rurką miękko zagłębiającą się jej ciało. Pik. Pik.
     Króliczy puszek wiruje z każdym krokiem i cały kobiecy ląd omywany morzem czarnym odpływa i znika za drzwiami. Z daleka dochodzi pomruk smoka. Po kwadransie następuje odpływ damy Pik, robiąc miejsce dla mnie. 

      Moja kolej. Czeka już na mnie skryty panującym tu półmrokiem. Pod językiem rozpuszcza się jego czekoladowy męski głos. Bezwolnie rozbieram się i kładę na białym piasku. Plecami wyczuwam jeszcze ciepło ciała Damy Pik. Powoli wmasowuje w moją skórę zimne galaretki z meduz. Gęsia skórka. Nasłuchujemy razem, patrzymy na monitor zawieszony nad linią zmarszczonych brwi. I... cisza. Mój smok śpi.

     Lżejsza o kamień, wychodzę ze ślepego korytarzyka i kieruję się ku bramie. Słońce wisi niżej i oślepia mnie swą jasnością. Zauważam na posadzce grę w klasy. Kwiatowe główki kiwają się w podskokach:


raz-dwa-trzy - ty będziesz żyła, a umrzemy my.


   
     Uśmiech dla kwiatka, trzy pola do przodu. Raz-dwa-trzy. Wygrałaś zachowując trzy życia. Dostajesz w bonusie pamięć absolutną i swój kamień z powrotem.


    Opuszczam dziedziniec, życie toczy się ze zgrzytem kół czasu dalej.
    Na ulicy nie czuć smrodliwych wyziewów nienażartych smoków.
        Z każdego okna zamku zwisają smutno długie, jasne warkocze. 






piątek, 7 sierpnia 2015

(183) Upał, a Pies w swetrze!

     Nie wiem jak poradziłabym sobie w ogródku sama! Zwłaszcza teraz, w upały, kiedy jestem zdolna tylko do trzymania chłodnego węża w dłoni. A najlepiej, gdyby ten wąż oplótł me boskie kształty, wyssał nadmiar mnie samej do rozmiaru 38 i trzymał w ścisłych splotach aż do jesieni, a przynajmniej do wieczora.
     Tymczasem wąż przy pomocy Małża został chirurgicznie zespolony z ogrodowym prysznicem i wułala! mamy takie SPA dla ubogich. O dziwo działa! Robi wokół siebie i w najbliższych przyległościach migoczącą tęczowymi kropelkami chmurkę, w której szczęśliwie unosi się ogrodowe łóżko. Trzeba położyć się na nim, trochę przymknąć jedno oko tak, by widzieć wszystko przez woal rzęs, drugie trochę wybałuszyć, skierować na czubek nosa i z lekka zezując - siup, przenikamy do innych światów. A właściwie inny świat włazi w kontury naszego.
  Jakże inaczej, jak nie fuzją rzeczywistości z fantasmagorią (słówko zaczerpnięte z bogatego wokabularzyka Kaczki) wytłumaczyć bowiem to, że wszystko zakwita punktualnie i obfitością kształtów pieści wzrok, a aromatycznymi puchatymi kłębami łechce nos? No jak? Przecież to niemożliwe! W moim ogrodzie przecież musi wszystko dziać się samo.
 Tak myślałam.
Ale niedawno okazało się, że jednak nie samo. W moim domu mieszkają najpewniej skrzaty i elfy. Tak, tak! Przecież nic nie dzieje się samo! To muszą być one. Na pewno zatrzymują czas, by skrupulatnie rozsypać nawóz ze stajni jednorożców bod rododendron, sypnąć bajkofoską pod piwonie, wyrwać i zutylizować chwasty, albo zapraszać tylko te miłe dla oka - ptasi rdest, powój polny i białą koniczynę.
 Zastawiłam tedy w ogrodzie sidła. Nie jakieś skrzynki z zapadką, wiadomo przecież, że skrzaty ogrodowe nie są takie głupie, żeby dać się złapać na salami. Doszły mnie słuchy, że podobno lubią zupę gotowaną na porannej rosie zbieranej po pierwszej pełni księżyca i podawaną z makaronem z pełnego przemiału muszelek winniczków. No ale przecież nie będę chodzić ze strzykawką przy blasku miesiąca, by spijać nią rosę bo jeszcze mnie wezmą za wampira i zamkną w odosobnieniu. Pozostało więc zastawić fotopułapki. To bardzo proste! Zostawia się aparat fotograficzny z rozładowanymi bateriami w widocznym miejscu, skrzaty, jako stworzenia bardzo pomocne, a zarazem figlarne, ładują baterie wtykając je głęboko w robaczka świętojańskiego (akurat w tym przypadki nieważne jest, w który biegun robaczka się włoży wtyczkę, bo robaczki to lubią) i bawiąc się urządzeniem wykonują serię zdjęć dokumentacyjnych.

Wułala, jakie foty zrobiły - roślinkom i - tak, tak! - sobie! I proszę zwrócić uwagę na sweter, w który odziane jest to niebożę! Chodzi ono w sweterku o każdej porze roku, mimo, że natura obdarzyła je bogatym owłosieniem na całym ciele, a zwłaszcza w okolicach bikini. Dlatego skrzaty noszą na sobie albo krasne uniformy albo błazeńskie swetry. Oczywiście z dzwoneczkiem! I powiem Wam coś jeszcze - te sweterki szyje PIES! >>>Pies w swetrze! Można tu zobaczyć jaka superaśna metka widnieje na karku oraz dowiedzieć się po co został umieszczony rzeczony dzwonek!

Fotografie dokumentują niepozorność skrzata, jego chęć asymilacji z otaczająca przyrodą oraz troskliwe, acz nieśmiałe zatroskanie fauną i florą








Na ostatnim zdjęciu skrzat przypatruje się zdrewniałemu koledze - ponoć skrzaty przyłapane w domostwach zmieniają stan skupienia z widzialno-efemerycznego na zdrewniały.

Poniżej widać Limę, która ponoć jeszcze ułamek momentu wcześniej rozmawiała ze skrzatem na tematy entomologiczne:



O, takie:



Kiedy interlokutor zdrewniał drętwo, zagadywała kolejnego. O tę donicę dba inny skrzat. Tu, znowuż, pod innym stanem skupienia.


A tu kwiatki, o które dbają następni, ci schowali się w porę!



A to zegar z kukułką, który należy do skrzatów. Ma on wymiennego ptaka, raz jest to gołąbek spokoju, jak na fotografii, raz sroka, a raz inny ptak.



A na zakończenie, zobaczcie, co te skrzaty robią mi w domu! Malują tęcząna prawo i lewo, chlapią kolorami, a doprawdy, te barwniki robią tak doskonałe, że wszędzie zostają powidoki!








No i niekiedy zostawiają mi na suficie serduszko ♥



Gdyby ktoś miał ochotę przypatrzeć się przez szkło powiększające, to klika na obrazek, a on magicznie się powiększa!


I, pst! Słuchajcie! Gdyby ktoś chciał podobny sweterek, niech puka do




sobota, 1 sierpnia 2015

(182) U cioci na imieninach

     Siedzę tak sobie leżąc już właściwie, kot mnie depcze zadnimi girami po nerkach, co jest, nie powiem, bardzo miłe, zwłaszcza, że Małża nie ma doma. Skoro już kot mię tak błogo masuje w erzacu i rozleniwia do upadłego, to ja może opowiem co tam z moją ciocią? Albowiem w zakładzie psychiatrycznym jest fajowo, a nie każdy jeszcze tam był, więc wiedza może okazać się przydatna w najmniej oczekiwanym momencie.

     Z pewną taką dozą nieśmiałości się tam pojawiam, bo jakoś wpędza mnie zawsze w zakłopotanie nieliczna wycieczka chłopców liżących lody ze sklepiku wariatkowego na pakingu.

    Ale może zacznę od początku? 
    Droga do Gniezna jest malownicza, jedzie się gładko po świeżym asfalcie, sarenki brykają sobie w łanach zboża, z daleka niedowidzę jakiego, ale to chyba nie jest tak ważne, w którym chlebie zjemy ich kupy, prawda? Nie wiem, czy wiecie bowiem, że jedząc niemyte jagody z lasu można nabawić się bąblowca? Bąblowiec robi z mózgiem takie dziwne rzeczy, bardzo zbliżone do tych, które wstrząs robi szampanowi i wtedy można mózgowie łapać durszlakiem, gdy wypływa nozdrzami. Co mi przypomina mój egzamin z zoologii. Z zoologii byłam nawet dobra, na ćwiczeniach mizialiśmy sobie wydrę (żywą), bawiliśmy się ze ślimakami pomrowcami, ale dla nich chyba nie było to zabawne, bo szukaliśmy manualnie i dosyć krwawo atroficznej muszelki. A pech i ewolucja łącznie z wyrodną matką naturą zaszyły tym karykaturom ślimaków domek pod skórą jak, nie przymierzając, esperal.
Pan z zoologii, nieodżałowany profesor Ryszard Graczyk, któremu zawdzięczamy introdukcję bobra (wsiedlał go na podmokłe tereny lasów w kaloszach i pod krawatem), wbił we mnie wzrok i zadał cios ostateczny: - A teraz może kilka przykładów z parazytologii.
Cios zwalił mię swojego czasu z nóg, bo wszystko umiałam, nawet i pinć przykładów, ale nie bardzo umiałam się wstrzelić w słowo "parazytologia". Po długiej i krępującej ciszy wyjawiłam konając na podłodze pod ogonem cietrzewia i głuchego na me jęki głuszca, że nie rozumiem tylko jednego, jedynego słowa w pytaniu. Potem odbyliśmy 15-minutową debatę na tematy psychologiczne, jak kryteria samooceny, umiejętność bezstronnego podejścia do własnych umiejętności i wiedzy,  po czym zostałam nazwana upartą jak osioł i wyszłam z wielką czwórką.

     Ale co ja miałam napisać...Mmmmmm ten kot po prostu mię uśpi na amen za chwilę, a tego bym nie chciała, gdyż w takim przypadku nie ujrzycie już nigdy krańców tego posta, które i mnie się wydają w tej chwili tak odległe jak wiszące ogrody Babilonu.

     Przez takie ogrody właśnie mknie się w atmosferze oczyszczonej z pyłków, co wybitnie dobrze robi Małżowi, który smarcze od byle trawy. W zasadzie mógłby latem być ekskluzywnym szoferem limuzyny, co przyniosłoby profity w postaci oszczędności na lekach antyhistaminowych oraz przyrumieniłoby nasz budżet. 
      No ale nie ma tak dobrze i czasem trzeba wysiąść z samochodu.

     Szpital psychiatryczny wywierałby na gościach ponure wrażenie, choćby dlatego, że pierwszym budynkiem, który wyłazi z zaniedbanego parku jest cmentarna kaplica w stylu podrasowanego gotyku. No, może nie cmentarna, ale klimatycznie bardzo się komponuje. Kaplicę pozostawiamy za kutym płotem i zmierzamy ku bramie. Aż dziwne, a w zasadzie wcale nie dziwne, bo jest to kurort, a nie obóz pracy, na płocie nie ma napisu z odwóconym "Be". Z ponurych rzeczy widzimy jeszcze budynek dyrekcji wzniesiony z surowej cegły. W niektórych miejscach nie ma cegieł, ponieważ są okna, ale możemy to tylko wnosić dedukcyjnie, bowiem okna nie były myte od piętnastu bez mała Wielkanocy, co więcej - na każdym wewnętrznym parapecie piętrzą się stosy książek, które w zasadzie są tak podobne do cegieł, że budynek dyrekcji jawi się jako twierdza nie do zdobycia. Zadzieram głowę, w nadziei, że na szczycie dachu zobaczę długowłosą dyrektorkę spuszczającą swe warkocze, ale nie. Dyrekcja pewnie się uczy, bo przecież tyle książek podpiera sklepienia, wnioskuję więc, że psychiatria jest nauką niezmiernie wciagającą, że człowiek nie ma nawet czasu pójść do domu w przerwach między dyrektorowaniem.

    Wracając do nas. Nielicznych normalnych, choć to bywa naprawdę złudne i nigdy nie wiadomo po której stronie muru się spotkamy.

     Otóż, jak wspomniałam, niektóre budynki i otoczenie, a także rosły, acz niski Czak Norris w charakterze ciecia na bramie, mogłyby troszkę przygnębić gości. Ale przecież dom tworzą nie ściany, lecz ludzie. A ludzie przywitali nas już na wewnętrznym parkingu. Grupka wspomnianych mężczyzn liżących lody siedząca nobliwie na przysklepowej ławce pod eskortą dwóch pielęgniarek w obcisłych uniformach. Obcisłych, ale pokaźnych, muszę nadmienić. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że aplikując na stanowisko pielęgniarki w zakładzie zamkniętym, chyba trzeba przedrzeć się przez gęste zasieki z przepisów, by nie wyciskać z zapoconych gruczołów podopiecznych ani mikrograma testosteronu, bo z adrenaliną i innymi neuroprzekaźnikami radzą sobie po prostu injekcjami. 
    Panowie w czasie moich analiz zlizali z patyków ostatnie krople lodów, szurnęli crocsami i laczkami rodzimej produkcji, wzięli swe siateczki celofanowe za uszy i posłusznie oddalili się na kwadrat. 

    A my za nimi. Nawet zbytnio nie odróżnialiśmy się od trupy, no, może ja trochę płcią, ale jak idę, to nie widać. Za to Małż wtopił się bezbłędnie w tłumek, dla zabawy ubrawszy koszulkę z napisem DEEP DOWN z kotwicą jak uśmiechem wioskowego głupka, która nieodmiennie wzbudza w naszych synach salwy niepohamowanego śmiechu. No, ale jak człowiek zdecydował się na rodzicielstwo, to później musi znosić różne takie szykany, czasem nawet, o zgrozo, publicznie.


     Zakład, który może nazwijmy faktycznie kurortem, mieści się w kilkunastu, na moje oko, jednopiętrowych budynków podobnych do gierkowskich betonowych bloków, a właściwie bloczków, albowiem mają tylko jedno piętro. Każdy bloczek to inny oddział. Jest domek alkoholików, ćpunów, kilka zwyczajnych wariatników i oddział geriatryczny. Każdy odział ma swój ogród. No, ogród to może za dużo powiedziane, odgrodzony kawał parku ze starodrzewiem, z ławeczkami i ptakami typu sójka i wróbel oraz gryzoniami marki ryjówka. Zarejestrowałam też kota domowego. Zwierzyna była bardzo mobilna i przenikała przez ogrodzenia jak Copperfield, obdzielając swą miła obecnością wszystkich kuracjuszy. 
Ciocia jest na oddziale z innymi ciociami tego typu. Normalnie (haha, normalnie), wchodząc na oddział ma się wrażenie, że przychodzi się na imieniny. Na stoliczkach piętrzą się kartony soków róznej maści, pośród nich puderniczki, protezy zębowe, wstęgi papieru toaletowego, w powietrzu czuć zapach początku XX wieku, starych swetrów i osobliwy zapach starości.
Ciocia promienieje na nasz widok i wyskakuje z łóżka. Jest ubrana w czarne eleganckie spodnie, biała bluzeczkę z haftem richelieu i broszką z wielkim prawdziwym koralem pod szyją (ciocie miały hobby w postaci kolekcjonowania biżuterii). Na to rozpinany sweterek. Peruczka wyczesana, że mucha nie siada. I co się robi w takim, pardon my french, wariatkowie?
Ciocia twierdzi, że jest tu jak w sanatorium z obsługą i full serwisem. Mierzą jej cukier, podają insulinkę, jedzonko podają punktualnie. Chodzi sobie do biblioteki (czyta już trzecią książkę norweskiego pisarza, którą wygmerała spod stosów bezużytecznych dla niej harlekinów), szydełkuje pierwszy raz od 50 lat, ma szereg zajęć, podczas których rozmawia sobie z innymi ciociami podobnego sortu. Jedyne, co jej doskwiera to brak samodzielności. Ciocia, mimo licznych choróbsk, operacji, nowotworów, amputacji i przyoadłości medycznych przynajmniej do połowy alfabetu, jest osobą samodzielną, ma na głowie całe mieszkanie, psa, rachunki, sprawunki, gotowanie, spacery, więc sanatorium, sanatorium, ale już dosyć tego dobrego, za chwilę czas wracać w domowe pielesze.

     I tak sobie myślę, że za jakieś 30 lat, kiedy osobście na chleb będe mówiła blep i nie poznam Małża popychanego przez wiatr na wózku inwalidzkim, moją ciocię trzeba będzie po prostu zastrzelić.