poniedziałek, 18 września 2017

(245) Zaraz wiosna!

     Juhu! A wiecie, że jeszcze trzy miesiące i dzień zacznie się wydłużać? I to ekspresowo! My już szybko odfajkowaliśmy pierwsze jesienne przeziębienia, a może i zaraz zrobimy Wigilię łączoną z Sylwestrem, żeby już mieć to za sobą i uniknąć tłumów w aptekach i sklepach, no i wyłącznie dla nas pozostanie czyste cieszenie się czekaniem na wiosnę. Calusieńkie dla nas, nietknięte brudnym zębem czasu i nierozprute wskazówkami zegara. Że też na to nie wpadłam wcześniej! Wszyscy będą biegać, uwijać się jak w ukropie z zakupami, prezentami dwunastoma daniami, a my spuścimy ze smyczy nasze życie, które położy się pod drzewem i wywalając mokry różowy jęzor będzie czekać na fiołki, upał i cień rzucany przez zielone listowie. Będziemy je klepać po brzuchu, a czekanie umilimy sobie od niechcenia szkołą, ale nieprzesadnie, herbatą z cytryną, będą koledzy, tenis i łucznictwo, a ja jednym okiem będę spozierać na to miłe bractwo, a drugim łypać w swoje litery i pasać teraźniejszość, aż nabierze wagi i kolorów.
      A gdy dzień nareszcie zacznie się wydłużać jak paznokieć, niezauważenie, z zawrotną prędkością mikrona na godzinę, nasze życie ruszy się spod lipy, otrzepie się radośnie, podskoczy może nawet, ale my będziemy się już trzymać krzepko w siodle, jak rasowi kowboje, którzy mogą z podniesionym czołem zniknąć w malinowej salaterce zachodzącego słońca.

     Po tym nader optymistycznym wtręcie, mam dla Was wieść cuchnącą odorem tragedii. Otóż nie mogę umyć okien. I nawet już nie z powodu wrodzonego lenistwa. Na parapecie łazienkowego okna siedzi bowiem bydlę. Wielkie, spasione i włochate. Stoi, macha halabardą i mówi - dalsze nielzja! Skandal. Wlepia we mnie te czarne niewinne oczęta i halabardą dłubie sobie w zębie, w którym utknęła czaszka ofiary. Nawet nienadgryziona. Spluwa kością udową jakiegoś nieszczęśnika, który kiedyś coś tam chciał zmajstrować przy oknie, ale już nawet najstarsi mieszkańcy domu nie pamiętają co to było... (halo, mamo! ....mamo!..... MAMO??)
- Czego? - pada z góry.
- Dzień dobry - poprawiam chusteczkę pod brodą i wycieram ręce w granatowy kitel z drelichu. Wbijam wzrok w swoje stopy ozute w obuwie marki ortopedki, w których macham swobodnie odkrytymi paluchami pod wielką kokardką - ja tu tylko sprzątam, czy można?
- Nie teraz! Nie widzi, że hamakuję?
- No... widzę, ale to chyba nie takie pilne? Może pan przesunąć nogę? Chociaż machnę tu szmatą, co? - zerkam na jego długie kończyny całkowicie pokryte bujnym owłosieniem. Brunet niefarbowany, myślę. Faceci się nie depilują, no ale, żeby włosy na stopach również? Hm. Może wtedy się cicho stąpa, albo nie trzeba już używać skarpetek - myślę sobie - albo nawet na butach przyoszczędzić. I już wiem, że sama zapuszczę włosy na stopach.
- Jak nie pilne? Bardzo pilne! Niech przyjdzie później!
- Yyy, jest 23.07, to kiedy?
- A nie wiem, później niech spróbuje. Koło niedzieli pewnie.
- W niedziele to ja mam wolne - próbuję wypertraktować jeden dzień wolnego.
- A kto latał w zeszłą niedzielę na miotle i omiatał pajęczyny, hę?
- No tak. Człowiek wyrywny, zamiast siedzieć i nakładać maseczkę na twarz, ma jakieś dziwne fantazje na temat porządku.
- No właśnie, to niezbyt normalne.
- Nie? Jak zaniecham, będzie tu śmietnik, muchy będą latać... - krzywię usta, jeden kącik spada mi na brodę.
- Przepraszam, a gdzie ja jestem?! - włochaty wstaje z hamaka i rozgląda się rozpaczliwie na boki- miałem wszelkie podstawy by tak mniemać!
- Yyy, muszę niestety zniweczyć pańskie nadzieje. Chociaż niedużo mi już brakuje, serio. Jeszcze ciut i czuję, że już osiągnę ten stan.
- Brawo, kobieto. Oby tak dalej. Chociaż, jak cię oglądałem w niedzielę, na czworakach, z wypiętymi we mnie pośladkami, to zwątpiłem już w ludzkość.
- Dziękuję. Dlatego pana nie zabiłam.

No i widzicie, nie mogę umyć tego okna, bo on tam ciągle siedzi i siedzi. I czeka na muchy. Na razie chyba żyje miłością i rosą z pajęczyny.

A my czekamy na wiosnę!




czwartek, 14 września 2017

(244) Huragan Irma

     Siedzę w cieple, silnik autobusu linii 74 mruczy cichutko i wibruje pod siedzeniem potrząsając lekko moimi udami. Wszystkie siedzenia puste, jestem sama. Patrzę przez okno i widzę, jak Irma biegnie chodnikiem, wiruje obłędnie połami beżowego swetra i z łopotem akrylowych skrzydeł dopada do drzwi, zagarniając do środka mikrotornada pierwszych suchych skórek liści. Osiada miękko dwa miejsca przede mną, wyciągając przed siebie zgrabne, bose nogi oprawione w ludzką, nieco garbowaną skórę. Opiera czoło o szybę i widzę jak wychodzi z niego rządek maleńkich przezroczystych Celsjuszy, którzy wbiegając w zimną taflę, przeliczają słupki rtęci w swych kajecikach i tworzą rozlewającą się plamę ciepła. Irma zdmuchuje pył z rękawa, patrząc gdzieś ponad moją głową szmatkami mokrego nieba. Nagły podmuch wzbija mi w powietrze włosy jak stado wróbli, ale przywiązane za nóżki do cebulek, szybko opadają z powrotem na oczy słodkim ćwierkoblondem.
 
     Na każdym skrzyżowaniu Irma zamyka oczy i porusza palcami pukając magnolią w okno. Srebro spada do jej krtani otulając struny cienką warstwą oksydowanej chrypki. Odchrząkuje, a za oknem błysk kroi niebo w grube plastry, które spadają z łoskotem jak kości domina. Pierwsze krople spuszczone ze smyczy wybiegają z nieba Irmy wprost na jej skrzydła. Pióra furkoczą w ulewie jak husarskie, podnoszę szybko to, które wypadło na brudną podłogę i chowam pospiesznie do torebki. Miasto tasuje się na zewnątrz, dachy uchylają kapelusza, a świerki chyboczą kryzami w takt melodii sączącej się z brzucha Irmy. Parapam pam pam rapapam...  Wijemy się serpentynami zakrętasów jego wnętrza godzinę albo rok, a Irma skrapla się na szybie, ciągle nieświadoma mojej obecności. Miasto z piskiem hamulców rodzi nas na pętli Mobiusa. Koniec drogi. Irma wypada na zewnątrz, podrywając z ziemi starą gazetę i okiem cyklonu rzuca na kierowcę. Podmuch porywa jego czapkę, więc biegnie za nią jak gnany wiatrem, zupełnie nie wiadomo po co, bo po co mu stara czapka, pal ją licho.

     Irma idzie po chodniku i stawia stopy równo, w jednej linii, jakby balansowała na skraju wszystkiego co niesie na plecach. Zostawia mokre ślady i znika w maleńkiej uliczce ukrytej w ramionach flory, rozglądając się na boki, czy aby nikt jej nie śledzi. Znika w zamszowym rękawie. Przemykam niepostrzeżenie i chowam się za jej cień. Z jednej strony szpaleru młode jarzębiny drżą wabiąc dojrzałością koralowych ust i chowając je za pierzastymi wachlarzami, a z drugiej równy szereg klonów w wysokich kepi zmienia zieleń dolarów w złocisze i płaci jarzębinie rzucając jej do stóp drobniaki. Panny pochylają się, szurając sukniami o chodnik, a Irma rozpościera ręce na cała szerokość szpaleru i idzie, muskając ściany zieleni, które z szelestem uginają się pod jej smukłymi dłońmi. Zatrzymuje się i rozgląda na boki, po czym nabiera powietrza i niespodziewanie spluwa na śnieguliczki. Białe kulki kiwają się na boki, uchyliwszy się przed porcją śliny. Irma ociera łzy skrzydłem, układa język w rurkę i spluwa ponownie. Trójka. Napiera powietrza i wypluwa pocisk ponownie z odgłosem, jaki wydobywa z siebie karabinek pneumatyczny. Szóstka. Wdech, rurka, splunięcie, osiem. Z uśmiechem spluwa dalej - dziewięć. Dziesięć! Dziesięć! Dziesięć! Mistrzostwo świata, medal i śmiech spada gradem śnieguliczek. A Irma idzie dalej, potem biegnie i śmiejąc się, ociera błękit szmatką nieba i rzuca się na wiatr słowami prosto z mostu.

     Podchodzę do niej, wyjmuję z torebki pióro i wbijam w serce Irmy. Potem zdejmuję niebieską szmatkę z jej oczu i oglądam pod światło. Nie widzę tam ani furii, ani złości huraganu. Szmatka jest mokra od rozpaczy. Wykręcam jej ręce, wkładam do kieszeni i idę ściąć włosy. 


piątek, 8 września 2017

(243) Doba

      Ranek nie jest jeszcze upleciony z oddechów ludzi. Rano jest dziewicze, niesplątane przecinającymi się trajektoriami kroków, wolne od zderzeń cząstek masy, części ciał i plątaniny myśli. Powietrze jest jeszcze klarowne, bo wolne od piekących oczy dymków wypowiedzi.

Ranek sunie gładko łódeczkami godzin i wpływa w popołudnie, które, gęstsze od ranka, staje się brzemienne pęczniejącym pod sercem wieczorem.

     Kiedy wieczór dojrzeje, nabrzmiewa, a wtedy pęka przezroczysta błonka oddzielająca go od dnia. Wieczór rodzi się w ciszy, samotnie, gdzieś wysoko, oblewa świat skondensowaną czernią kosmosu i zaskakuje wrodzoną zdolnością przekształcania rzeczywistości. Stopniowo opadając na wszystko, rozmywa kształty, powoli i skutecznie rozpuszcza kreskę konturów, przez którą wylewa się podstawowa zawartość rzeczy i zdarzeń. Ich skrywane głęboko prawdziwe znaczenia uwalniają się i mieszają ze sobą, a łącząc się w sposób przypadkowy, nabierają nowych nieokreślonych jeszcze cech, które trzeba na nowo nazwać. W ciemności, po cichu, ich uwolnione wnętrza spotykają się, dotykając się najpierw nieśmiało, później coraz odważniej, przenikają się w różnych pozach i konfiguracjach, tworząc hybrydy życia. Ewolucja. Wieczór wlewa się w noc.

     Jestem Królową Nocy. Mam nad nią władzę. wydobywam z jej Enigmy sens złożonych struktur, ekstrahuję esencję z jestestw. Godzinami trawię gęstość ciała doskonale czarnego. Rozcieńczam, rozplątuję, wysnuwam z niego czarną nitkę i plotąc z niej pojedyncze litery tkam z nich wersy zdań, by wszystko stało się czytelne, gdy noc umrze o poranku. W moim okrągłym brzuchu nad kielichem ud następuje inwolucja minionych zdarzeń. Rodzę każdy ranek w bólu, krzyżuję na kolejnych kartkach ramiona gwiazd zarannych.

     A rankiem znowu wszystko leży równo poskładane w kostkę brukową, myśli uczesane w koński ogon posłusznie ciągną dorożki. Lusterkom kałuż odbija się niebo po upojnej nocy. Oddycha się na przestrzał, poruszając firankami, a kryształ powietrza dźwięczy czysto sercem dzwonu. Życie staje się pozornie prostsze, a przynajmniej rzadsze i nie zalepia porów skóry. Ranek odradza się lekkością bytu. 

     ...ranek nie jest jeszcze upleciony z oddechów ludzi. Rano znowu jest dziewicze...

     Dowodem na to, że to nie był sen, jesteś Ty, który właśnie nawijasz na własne uzwojenie ten upleciony ciąg liter moczących swe ogonki w kałamarzu czarnej dziury.





***

     No. To wiecie, Skorpiofani, co robię w nocy. Rok szkolny zaczął się kompletnie znienacka, zegarki zwariowały, dzwonią jak opętane w środku nocy, a ja martwą unoszę powiekę i z drżącą reanimuję kwiat młodzieży. Potem robię sobie dożylnie zastrzyk z kofeiny i bułeczki cynamonowej i w końcu budzę się. Nie wiem bowiem, czy wiecie, że ktoś u nas zamieszkał? Zauważyłam ją jakiś czas temu. Widzę tę postać, jak błyska siwizną za oknem, kiedy jest jeszcze ciemno i okna patrzą ciągle odbiciami do wewnątrz. Kłaniamy się sobie nieznacznie, uchylając lekko wydumane panamy zwieszające się jak nawis inflacyjny nad skrzydełkiem brwi. Chodzimy razem do łazienki, widzę ją jak się kąpie w mojej obecności, nie mając za grosz wstydu. Zauważyłam, że ze skroni spływają jej pierwsze siwe pasma dróżek mlecznych, a wokół oczu ma drobne zmarszczki. Skądś przecież znam ten odcień błękitu. Przecieram zaparowane lustro, a ona stoi przede mną naga. Mówię dzień dobry, również bezwstydnie przechylam na bok głowę, ona wykonuje taki sam grymas ust i spod przymkniętych powiek wypuszcza stado koników morskich. Przeciera ręką lustro by płynnym ruchem dłoni z powrotem nałożyć warstwę pary na zimna taflę. Dobrana z nas para. Trio właściwie. Cień, odbicie i ja. 

     A Wy jak tam żyjecie w tym deszczu i zgniliźnie jesiennej, która tak słodko chwyta zimnymi palcami za kostki i wyrywa nogi spod kołder już gdzieś w rejonie krzyża?