piątek, 19 grudnia 2014

(156) Wypadek losowy

     Jakieś dwa tygodnie temu, na godzinę przed tym, jak coś na kształt słońca miało zalać ziemię popłuczynami szarego światła, wyrwał mnie spod ciepłej kołdry nieziemski harmider. W pierwszej chwili pomyślałam oczywiście, że wojna. W drugiej chwili, podciągając opadające różowe spodnie od piżamy i łapiąc szare groszki, które chciały z niej się skulnąć wprost na podłogę, uświadomiłam sobie, że przecież wojna się skończyła, przynajmniej druga światowa. W trzeciej chwili pomyślałam, że wylądował nam na dachu samolot, ale puknęłam się łyżeczką w czoło (tak, zdążyłam w ułamku sekundy zrobić sobie kawę, a palcami stóp uszykować kanapkę, zwinnie  otworzyć nimi opakowanie sera w plastrach tak cienkich jak emerytura), bo skąd na dachu samolot! Haha gupia baba! Podeszłam uśmiechnięta, by popatrzeć na świat przez lekko tylko brudne okno, którego i tak nie umyję w tym roku, zadowolona, jak to udało mi się przechytrzyć samą siebie w kwestii odróżniania rzeczy ważnych od ważniejszych, gdy wtem wzrok mój padł na rosnący w rogu ogródka świerk. Momentalnie drętwota oblała moje stopy strumieniem ołowiu, ręka zacisnęła się na szklance z kawusią, która podduszona zwymiotowała mlekiem na podłogę. Broda uderzyła boleśnie o parapet, a z kącika mych ust utoczyła się strużka piany, gdyż oczom moim ukazał się niecodzienny widok: oto samiuśki czubek drzewa zwinięty był w spiralkę. Jednak spiralka nie zakręciła wnętrzem mej czaszki tak bardzo, jak to, co zwisało z owej spiralki. Czubek dendrologiczny wkręcon był bowiem płynnie w koła sań (no, co, u Was chyba tez nie ma śniegu?!), przy których na hałdzie pakunków stał skonsternowany jegomość z czerwonym nosem. Obok niego, na dachu, renifer zamaszyście wyrywał połacie mchów i porostów wprost z rynien, leniwie ruszając żuchwą. Rogacz wpatrywał się tępo w dal i przeżuwał zieleninę,  grubawy jegomość wpatrywał się tylko trochę mniej tępo w hałdę wielkości pampersów po pięcioraczkach tuż po skarmieniu nimi walizki śliwek i popiciu wodą sodową. Ja, wprost przeciwnie - wpatrywałam się ostro w to wszystko, co spadło z nieba, szatkując wzrokiem na plastry i to bez opatrunku.

-Pardąsik za kłopocik - bąknął brodaty mężczyzna - ale nie wyrobiłem na zakręcie. Hyp! Korytarze powietrzne są teraz takie wąskie! To zapewne to wysokie ciśnienie! Albo niskie!  

- Moje drzewko rośnie na środku korytarza? Zaiste, latem nawet odczuwam wokół niego jakieś dziwne zawirowania powietrza i przyjemny chłodek.

- A widzi pani. Było sadzić drzewo pośrodku drogi? Z tego jakie nieszczęścia mogą tylko być! Ale, ale! Skoro już tu hehe wpadłem, może pokwituje mi pani odbiór przesyłek? Co prawda jestem wcześniej jakieś trzy tygodnie, ale po dwudziestym czwartym chcę wziąć urlop i wyjechać w końcu do ciepłych krajów. Człowiek haruje jak idiota od początku roku, by to, co zrobił własnymi i elfimi ręcami, rozdać pod jego koniec. A tydzień wakacji to stanowczo za mało na rekonwalescencję. W końcu nie jestem już stuletnim młodzieniaszkiem! A i elfy zawiązały związki zawodowe, domagając się trzynastki i wczasów z FWP. Kodeksu pracy im się zachciewa, Hammurabi nie wystarcza!
Prosz. Łap pani! Szachy Wikingów alias Kubb. Boule alias Petanka. Rzeczy pomniejszych dwadzieścia osiem sztuk. Oraz mrówki alias mrówki. 

- Mrówki! Bij, zabij, Małżowino, to się pleni jak chwaściory! - głos Małża stłumiony został drugą, wolną stopą, spod której dochodził już tylko cichutki bełkot. Położyłam mu duży paluch centralnie na ustach. - Ćśśśśś, śpij, zamordowałeś wszystkie mrówki w promieniu dwudziestu metrów od krańców naszych włości. Najpewniej od wrzątku z czajnika, którym hojnie rosiłeś ziemię, żyjemy na geotermalnych źródłach (co tłumaczyłoby dlaczego w naszym sąsiedztwie postały Termy Maltańskie). Śpij!

- Przepraszam za Małża, mam nadzieję, że o jego niecnym procederze nie dowiedzą się zieloni; oni lubią się przykuwać do drzew i robić pikiety. A od pikiet pod drzewkiem do pikników pod drzewkiem już niedaleka droga. Panie, ale jakie mrówki?!

- No jak - jakie? - Brodacz wysunął swój długi jęzor z brodawką na samym końcu, celnie splunął na rysik ołówka kopiowego, przesunął nim po rulonie papieru, tworząc fioletową smugę i przeczytał mi z wyżyn dachu: formikarium - sztuk jeden, z wyposażeniem w postaci piaseczku, probóweczek, kamyczków, pipetek, wraz z opisem hodowli, pokarmem i mrówkami - świtą królowej oraz z nią samą. To jest królową we własnej osobie - oko starca wyszło z orbit i zawisło 20cm od mojej twarzy. - Królową w pudełku wozić?! Deprawacja, degrengolada i upadek obyczajów. Wstydź się, kobieto. - Podpisano niejaki Mim, lat osiem i pół. - Dokończył zniesmaczony właściciel brodawki.

     Tymczasem podczas odczytu zauważyłam, jak wokół sań zawirowało, rozsypane na dachu pakunki pofrunęły z powrotem do przyczepki, renifer odkaszlnął, splunął porostem i wyprężył pierś w czerwonej uprzęży. 

- No, komu w drogę temu trzask prask i po wszystkim, jak mawiał Poszepszyński. Właduj paczki, kobieto w różowej piżamie w groszki, jak zwykle do garażu. Tylko nie mrówki, albowiem mrówki nie anorektyk, żreć muszą. 

No i trzasnęło, huknęło, powietrze zaiskrzyło się miliardem drobinek świecącego kurzu, a ja ocknęłam się pod kołdrą. I nic nie wskazywałoby na to, że spotkanie trzeciego stopnia było faktem, gdyby nie rozlana kawa przy oknie i pisk dobywający się z pawlacza : Żreć! Żreeeeć! Królowa chce znieść jajeczka w tej cholernie ciasnej probówce!! Halo, czy jest tu ktoś? Jakiś idiota zakorkował wyjście watą! O jaśnie pani, racz wybaczyć te niedogodności! Do świąt pozostały 2 tygodnie, a potem wprowadzamy się na salony!

I od dwóch tygodni potajemnie karmię mrówki. Bogu dzięki, że nie piersią.



PS z godz. 22.30
Przyszedł czas, żeby oficjalnie obwołać mnie prorokiem albo świętą!
W probówce rajwach i rwetes. Ratunku! Pojawiły się jajka! Ale jaja!
Nawiasem mówiąc rodzina wielodzietna, a żyje w kontenerze! Jeszcze tylko 5 dni, uf!