wtorek, 1 września 2015

(185) W Pacanowie...

     ...kozy kują, więc Koziołek mądra głowa, błąka się po całym świecie, aby dojść do Pacanowa. Właśnie nową zaczął podróż, by ją skończyć w Pacanowie, a co przeżył i co widział - post ten wszystko Wam opowie!


     Rozrywało mnie już od jakiegoś czasu, z nasileniem w ostatni weekend lata i erupcją w poniedziałek, 31 sierpnia. Ściany domu skurczyły się, ciśnienie wzrosło i jasnym się stawało, że nieuchronnie wyciśnie mnie w zielone jak pestkę z arbuza. Pestki arbuzowe jak wiadomo, występują gromadnie, więc wystrzeliliśmy malowniczo w kwartecie. 

     Pierś ma jędrna rwała się ku akwenowi okolonemu lasem. Marzył mi się piaseczek przetykany przybrzeżnymi suchoroślami, przejrzysta woda z widocznymi z góry ławicami maleńkich rybek, tnące powietrze krajowe ptactwo wodne, szum szuwarów, zapach igliwia buchający ze schodzących ku wodzie i ostentacyjnie przed nosem ociekających żywicą, borów sosnowych. A w nich leśne echo i mech, w który zapadają się stopy. Rusałki, jeziorne żabony i trzcinowe nimfy.
  
Tak mi się wyimaginowało i tak musiało być.

Jedźmy więc nad jezioro Kórnickie! - ja. Jedźmy nad jezioro Swarzędzkie! - Małż, który jako kierowca miał siłę przebicia i kierownicę w rękach. Może nadmienię, że żadne z nas nie widziało na oczy żadnego z tych jezior z bliska, więc każde kierowało się swoim wyobrażeniem.

     Wzięliśmy zatem koc piknikowy i wałówę. Piknik rozpoczął nieoczekiwanie szybko, bo już dwie minuty i jakieś 100 metrów od domu, a równocześnie wiele kilometrów przed Swarzędzem. Utknęliśmy bowiem w korku i utonęliśmy w morzu blachy i spalin. Chcąc ulżyć innym użytkownikom drogi i oszczędzić im bolesnego widoku piknikującej w samochodzie familii, ścięliśmy zakręt, by ominąć newralgiczne trzy nitki fastrygujących ulice aut. Minuta czerwonego, trzynaście sekund zielonego - zaszachował wiedzą Mat, wobec czego, by  ściąć zakręt, wjechaliśmy tranzytem na stację benzynową, by finalnie utknąć tu w, dla odmiany, czteropasmowym korku. Mało tego. Uczepiliśmy się akurat tego jedynego auta w nitce, które faktycznie tankowało. Na skróty dłużej, ale ciekawiej, jak mawia staropolskie porzekadło.
   
    Czas płynie, a my ciągle tkwimy na stacji benzynowej sto metrów od domu. Kiedy tracimy resztki cierpliwości i prowiantu, obok nas materializuje się pan, z którego miny odczytuję żądzę mordu i wykopsania nas z kolejki. Jednakże pan miał widocznie już taki zacietrzewiony wyraz twarzy od urodzenia, albo był naostrzony skwarem, a wybrał nas spośród milijona, by zwiastować nam osobiście i nos w nos o wypadku na trasie do Swarzędza. Prorok jaki czy co?
     Wobec powyższego obraliśmy dokładnie przeciwny azymut. Lawirowaliśmy w niekończącym się benzynożernym spaghetti, by zatoczyć łuk, a nawet okrąg i znaleźć się na okrętkę ponownie obok domu. Powinniśmy sobie powiesić nad drzwiami tabliczkę RZYM. Małż orzekł, że skoro wycieczka przedłuża się, musi podjechać na stację i zatankować. Jak na tajemny znak, trzy pary oczu równocześnie zaświeciło się krwiożerczo w szparkach powiek. 

     Skoro znaleźliśmy się znowu obok domu, to zacznijmy wędrówkę od początku i jedźmy do Kórnika. I tak trzeba było uczynić od samego początku - zazielenił się wieniec laurowy wieńczący mą skroń. Tak to jest, jak się sprzeciwia żonie.

    Pojechaliśmy zatem gonić marzenia (moje). Zaorane pola leżały spokojnie falując swą spękaną opaloną na brąz skórą, łany niezebranej kukurydzy stały sztywno na baczność ususzone na wiór. Skwar przepalał ziemię do wód gruntowych, a jądro ziemi podgrzewało ją od wewnątrz. Wysychały strumyki oraz sok pomarańczowy w kartonie.
 Tym razem nie ulegliśmy czarowi Zamku Kórnickiego, któremu szorujemy kapciami podłogi co rok. (O >> tutaj ekwilibrystyka słowno-historyczna). Wzrok nasz bowiem utopił się po prawej burcie, za którą błyskało jezioro. Cel naszej wyprawy. 

- Szukajcie plaży z mych marzeń, a chyżo! Pragnę zanurzyć się w zimnych odmętach i zostać tak na wieki albo nawet pół godziny.

     Trzy przyklejone do szyby twarze zamieniły się w grzebienie do wyczesywania wesz. Plaży nie wyczesały. Malowniczych zejść do wody również. Wkoło trzciny, tatarak i splątane liany. Muł, zapach małży i wyziewów płytkiej wody. I ta myśl, która zabłysła pod moją kopułką! Jedźmy na drugą stronę jeziora! Tam musi być pies pogrzebany!

     Oczywiście momentalnie straciłam orientację, której za to nie traci nigdy Małż i już znaleźliśmy się po drugiej stronie akwenu. Ach, gdybyż tylko nie było tu tych nadbrzeżnych ogródków działkowych, które czynią brzegi jeziora prywatnymi! Porzuciliśmy auto i dalej udaliśmy się pieszo z częścią dobytku. Droga wysłana delikatną, miękką trawą, która niosła nas na swych falujących źdźbłach jak na ruchomym trotuarze. Po prawej filuterne stadko melodyjnych kosów i uśmiechająca się do nas wiewiórka.




  Po lewej las z siatką ochronną, za którą pierwszy szereg drzew zmienił kierunek rośnięcia z pionowego na horyzontalny, bezwstydnie wystawiając na widok publiczny gołe korzenie i to, co ma pomiędzy nimi. Ściśnięci między dwoma światami przebijamy się przez zasieki z pokrzyw i gałęzi, pokonujemy finalny ostry zakręt, zza którego miało być widać naszą plażę. Widać było tylko trzciny i mlaskające o mulisty brzeg rachityczne fale. Próbujemy jeszcze pójść kawałek wzdłuż trzcin w poszukiwaniu tworu moich imaginacji, ale komary, zwalone drzewa i pokrzywy wygrywają. W drodze powrotnej znowu fotografujemy wiewiórkę, która czekała na nas w tym samym miejscu, tym razem znacząco rysując sobie na rudym czole kółko.


     Puszkujemy się i okrążamy jezioro z odwrotnym kierunku z zamiarem dostania się do Kórnika od strony miejskiej. Ale tuż przed nami wyrasta tabliczka BNIN. Pojechaliśmy zatem do Bnina, gdzie plaży też ni ma. Następnie Biernatki, Jeziory Wielkie, Łękno. A na koniec trafiliśmy do Zaniemyśla, gdzie woda podobna do kiśla. Wszystko było, no wszystko- jezioro okolone lasem, pewnie i jagody, i elfy, i krasnale. Ale woda była ohizdną zieloną zupą, w której taplały się stada wygłodniałych samic kaczek krzyżówek. Ciecz była nieprzezierna, pienista i śliska. W zasadzie morze możliwości dla mikrobiologów. Odniosłam wrażenie, że jestem na jakimś survivalowym campie, zresztą inni , nieliczni przyjezdni również byli poruszeni do głębi kaczym dołkiem.


     Z bólem serca wywiesiliśmy jęzory i białą flagę. Ale, jak się okazuje - pochopnie. Albowiem w drodze powrotnej rzuciliśmy się ponownie w odmęty jeziora Kórnickiego, acz od strony miasteczka. I tu niespodzianka. Przyroda roznegliżowała się do rosołu, ukazując nam swoje nabrzmiałe końcem lata, walory.





A wykąpaliśmy się na rynku w Kórniku, o!