poniedziałek, 9 października 2017

(246) Bazanek i chochliki

     Nie, nie można być na świecie niczego pewną! Mówią, że pewne są tylko podatki i śmierć. To też nieprawda, choćby z powodu rozlicznych meandrów prawa finansowego, nie mówiąc już o postępach, jakie czyni medycyna i krioterapia.

     Swojego czasu wspominałam ----> tutaj, co się wyrabia w podziemiach empików. Wiecie teraz, że dzieją się tam rzeczy gorszące i zrywające bielmo z oczu od pierwszego wejrzenia. Już sama aparycja mieszkańców kazamatów jest wielce odrażająca, a jeśli dodać do tego ich grubiańskie i wulgarne zachowanie, to daje poniekąd pełen obraz ich zerowych kompetencji i ponadprzeciętny poziom kunsztu we wszelkich możliwych psotach, psujstwach i psikusach wszelkiej maści. Tak, to one - chochliki drukarsko-księgarskie. Stwory zasiedlające wszystkie struktury rynku wydawniczego, począwszy od zacisza pokoju pisarza, a kończąc na księgarniach.
   
     Wszystko zaczyna się już u autora. To tu chochliki składają jajka. Rozmnażają się przez dzieworództwo jajeczne, a jako, ze w warunkach naturalnych występują one w płci nijakiej, zbliżonej fenotypowo do ludzkiej męskiej, więc proces ten zwany jest prawicorództwem (od słowa prawiczek). Istnieją co prawda przekazy, że widziano osobniki żeńskie tego gatunku, ale to pogłoski, mające siać ferment w świecie chochlików i podburzać ich do migracji konnych w celach towarzyskich oraz do nadużywania urlopów macierzyńskich. Ab ovo. Wracajmy do jaj. Jaja inkubują się w cieplarnianych warunkach pisarzy. Zazwyczaj jest to pokój odosobniony, po którym przechadzają się wolnym, chybotliwym krokiem nieśmiałe kosarze, bo zakaz wstępu ma tu wszystko, co porywa notatki w przestrzeń, z odkurzaczem i świeżym powietrzem w postaci przeciągów włącznie. Procesy myślowe pisarza rozgrzewają powietrze do 21C, wilgotność z racji wydzielania siódmych potów i toczenia łez niemocy twórczej, sięga punktu rosy. W takich warunkach klują się pierwsze chochliki.

    Jaja, wiadomo, są zielone. Ale tylko w środku, bo z zewnątrz pokryte są lustrem fenickim, żeby nie było ich widać. Czasem tylko słychać jakieś niezdefiniowane trzaski podczas wylęgu, albo snuje się po kątach zapach o niewytłumaczalnej etiologii. Proces inkubacji trwa około trzech miesięcy. Już od chwili wyklucia chochliki nie grzeszą urodą, a do tego są ślamazarne i leniwe, często więc spędzają jeszce jakiś czas w skorupach. Większość ich późniejszych wybryków nie wypływa z jasności umysłu i inteligencji, ale właśnie z wrodzonej gułowatości i lenistwa. Czasem także z powodu uwarunkowanych genetycznie cech, jak daltonizm i czysta złośliwość. W ich żyłach nie płynie krew tylko atrament z jadem. W połączeniu z powietrzem i celulozą tworzą niezwykle kleksogenny  i wypalający związek dihumorku menelu.

     Chochliki podlegają brawurowym procesom ontogenezy, prowadzącym wprost do zaskakującego poziomu ewolucji tego gatunku. W obecnych czasach potrafią już prawie wszystko. Począwszy od wywracania i znikania plików, zamiany kolejności rozdziałów, zawieszek dysków twardych na podchwytliwych pod żebro hakach lub wręcz inaktywacji i wyrywaniu całych płyt głównych i brukowaniu sobie nimi trotuarów w kazamatach księgarń (do księgarń przenoszą się drogą pośrednią przez wydawnictwa z chwilą osiągnięcia dojrzałości płciowej tylko po to, by zasiedlić tam nowe woluminy, z którymi trafiają do kolejnych domostw. Jeśli trafią na pisarza - proces zatacza koło).

    To właśnie przytrafiło się Bazankowi! Już, już miał wystawić głowę na świat w Krakowie, już była znana data narodzin, gdy tymczasem złośliwe chochliki namieszały tak w jego akcie urodzenia, że przeniosły poród na przyszły rok, postanawiając, że jednak urodzi się w Poznaniu. No i dobrze, bo tutaj w końcu mieszka. Co więcej - chochliki pomieszały też w fizjonomii książki, ale miejmy nadzieję, że okładka, ajko się rzekło, będzie niebieska.:)


Dla osłody domek, w którym mieszkają Bazankowie podebrany z ----> bloga Newy:



Jednakże nie macie co patrzeć w okna willi, bo w tym momencie Bazanków w niej nie ma. Zwykle mieszkają na pierwszym piętrze, tam, gdzie widzicie balkon, ale właśnie teraz włóczą się z mieszkanką poddasza po Muzeum Archeologicznym, więc podaję fragmencik rozdziału, cytuję tytuł:


w którym gubimy się w korytarzach Muzeum Archeologicznego, zwojach mumii i własnych domysłach oraz dowiadujemy się, że w pomieszczeniach służbowych jest najciekawiej.

(...)

– Chodź tędy – zakomenderował Emil i pociągnął brata za rękę. Sam nie wiedział dokąd go właściwie prowadzi, bo stracił zupełnie orientację w topografii muzealnych sal. Błąkali się, bezowocnie usiłując znaleźć wyjście już nie tyle z sytuacji, ale chociaż z plątaniny pomieszczeń ekspozycyjnych, korytarzy i schodów. Nie pamiętali już skąd przyszli, ale błądzenie po muzeum było bardzo zabawne. Rozradowani weszli do małego pokoju na końcu korytarza, jedynego, które miało drzwi. Skoro były tam drzwi, więc zamknęli je za sobą. Żaden z nich nie zauważył widniejącej na nich małej tabliczki z napisem “Zakaz wstępu. Pomieszczenie służbowe”. Naprzeciw wejścia rozpościerało się duże okno, na które wpadały właśnie gnane wiatrem pierwsze, ciężkie krople deszczu, rozbijając się o szybę z głuchym plaśnięciem. W środku nie było zbyt dużo sprzętów. Wzdłuż przeciwległych bocznych ścian stały wysokie regały w ciepłym kolorze wiśniowego drewna, wypełnione jednakowymi, szarymi kartonami, skrupulatnie opisanymi z frontu równym, kaligraficznym pismem. Środek pomieszczenia zajęty był przez duży, trochę dziwaczny stół, bo pozbawiony blatu. Zamiast niego była metalowa, ogromna taca z wywiniętymi na zewnątrz rantami, tworząc coś na kształt dużej, płytkiej miski. Na misce leżało coś, co przykryte było białym obrusem, tworząc pod nim szereg wybrzuszeń przypominający pasmo Beskidu Sądeckiego. Bazanek zobaczył, że za regałem, tuż przy oknie, były uchylone drzwi, prowadzące do małego kantorka. Ktoś tam był. Słychać było jakieś westchnienia, mamrotanie, a po chwili odezwał się męski niski głos:

Niechaj me zmysły płoną w zachwycie
nad pięknem twoich oczu!
Chociaż ich nie ma, uciekło życie,
nie ma też w tobie moczu.


Bracia odskoczyli w tył, by ukryć się za regałem, bowiem coś szurnęło jak szura odsuwane krzesło i usłyszeli zbliżające się kroki. Nad białym całunem spoczywającym na specyficznym stole pojawił się osobnik płci męskiej w kitlu i maseczce chirurgicznej na twarzy, zza której wystawał fragmentarycznie bujny zarost. Maseczka poruszała się w rytm jego oddechu, tworząc na przemian wybrzuszenie i wklęśnięcie w miejscu, gdzie powinny tkwić usta osobnika. W jednej ręce trzymał kojarzące się bardzo nieprzyjemnie narzędzie, przypominające skrzyżowanie obcęgów i nożyczek, a w drugiej wacik na długim patyczku, jakby miał zamiar czyścić ucho słoniowi. Podniósł płachtę skrywającą wyniosłości spoczywające na stołowej tacy, odsłaniając coś, co na pierwszy rzut oka przypominało wielka rolkę krzywo nawiniętego papieru toaletowego. Pochylił się nad nią i pociągnął energicznie za końcówkę rolki, wprawiając ją w ruch wirowy, inicjując pociągnięciem stopniowe wyłonienie się zawartości zawiniątka. W tym momencie Bazanka ogarnęło dziwne przeświadczenie, że skądś zna tego człowieka i że chyba domyśla się co skrywają zwoje. Zrobiło mu się podwójnie nieprzyjemnie, bo zobaczył, że jego przypuszczenia nie odbiegały od prawdy – na stole spoczywał fragment ludzkiego ciała. Dokładnie górny. Mężczyzna pochylał się nad nim i wrażał mu w oczodół wacik do pobierania wymazów, rozszerzając otwór swoim makabrycznym przyrządem, co doprowadziło Bazanka na granice szaleństwa i z powrotem. Za to Jonasz zaczął się szamotać i wyrywać, pokazując na migi, że koniecznie musi zajrzeć do czaszki mumii. Mężczyznę zafrapowały podejrzane szelesty dochodzące zza regału z archeologicznymi eksponatami. Przerwał swoje czynności dokonywane nad ludzkimi szczątkami sprzed czterdziestu wieków z hakiem, podniósł powoli wzrok i skierował go bezbłędnie na źródło dźwięków. Bazankowie struchleli z dwóch powodów. Pierwszym było to, że mężczyzna flegmatycznie sięgnął do kieszeni kitla i wyjął stamtąd ludzką, wysuszoną dłoń o skórze pomarszczonej i czarnej jak smoła oraz krogulczo zagiętych palcach, którymi z rozmysłem, ku zgrozie Bazanków, podrapał się po głowie. Drugim było to, że Emil przypomniał sobie skąd zna tego człowieka. O, zgrozo! To był ........ (tu wykropkowuję hehehe, żebyście nie wiedzieli, Skorpioczytacze!)

– Wśliznęliście się tu jak węgorze… – wycedził powoli – nie zdrętwiały wam karki? – jego głos zabrzmiał złowrogo na tle błyskawicy, która przeszyła niebo, rozświetlając łuną tę mrożąca krew w żyłach scenę. Chwilę potem powietrze przeszył trzask pioruna. Bracia B. wybiegli przerażeni z pokoju.