wtorek, 29 października 2013

(97) Wygrywajki i copywriting

Mojsze od wielu lat, niestrudzenie i uparcie każdego wieczora modli się do Boga:

-Panie, spraw, żebym wygrał górę pieniędzy, albo chociaż parę groszy!

Po tysięcznej z kolei prośbie Pan Bóg nie wytrzymuje, odgarnia z twarzy chmurę, nachyla się do ucha Mojszego i grzmi:

-Mojsze, Ty daj mi choć szansę! Ty kup los!!!

***
 
   Dwa dni po wygranej w konkursie zorganizowanym przez Ewę Książkówkę, miałam przyjemność wygrać kolejny konkurs u Cyrysi. Zauważyłam, że mam jak na razie 100-procentową skuteczność, jeżeli chodzi o konkursy, w których mam cokolwiek do powiedzenia. No, ale konkursów, w których biorę udział, nie tak znowu wiele, jak widać.



    Swojego czasu wysyłałam rozwiązania krzyżówek i o dziwo tym sposobem stałam się posiadaczką zegarka  Timex Indiglo, który noszę od 20 lat, depilatora Zepter - zdradzę Wam tę intymną tajemnicę i wyjawię, że tez używam do tej pory, dezodoranty Zepter, kasetę video z Jane Fondą "Sekret płaskiego brzucha" - jakoś nigdy nie obejrzana, ponieważ sekret nie był dla mnie sekretem w tamtych przedpotopowych czasach, no a teraz juz po ptokach, choćby dlatego, że nie mam archaicznego odtwarzacza video, nie mówiąc o płaskim brzuchu.
    Tak, jak jestem szczęściarą, której wszystko w życiu się udaje (albo raczej, siedząc w ziemnym dole po pachy, optymistycznie stwierdzam, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, bo może akurat to borowina), tak w grach losowych większe szczęście ma reszta rodziny - Mim celuje w zdrapkach, raz walnął nawet 150zł.

   13 lat temu siedzę sobie w pracy, gdy wtem, ze swojej pracy dzwoni do mnie Mamina. Okazało się, że Małż, siedząc z kolei w swojej pracy, wygrał w radiu S główną nagrodę, co usłyszała na antenie rzeczona Mamina. No więc ja ze swojej pracy dzwonię do Małża, że ma zadzwonić do Radia S i potwierdzić, że on to on :) Tym sposobem... wygrał zaproszenie na Sylwestra Anno Domini 2000. A żeby było niesamowicie, to Sylwester był na środku Bałtyku na pokładzie Promu Polonia linii Świnoujście-Ystad, a żeby było jeszcze ciekawiej, imprezę prowadziła Resich-Modlińska. Nigdy w życiu, ani wcześniej, ani później nie jadłam takich pyszności i to w TAKICH ilościach... Całe prosiaczki z rożna (wiem, wiem, ale pyszne, przepraszam), homary, owoce morza, maliny, truskawki w środku zimy (przypominam, że to rok 2000!), owoce, kaczki, drób ozdobny, kosze w kształcie rogów obfitości z ciasta chlebowego, fantazyjne kształty z masła, ostrygi, ryby i raki okraszone hektolitrami szampana i innych trunków. Wszystko podane w taki sposób, że oczy wychodzą z orbit. Orgia smaków, feeria kolorów, orgazm kulinarny. Jestem osobą nie tańczącą, ale jedzącą za to, podobnież jak i Małż, więc skupiliśmy się wspólnie wyłącznie na szaleństwach organoleptycznych i werbalnych.

   3 lata temu, zresztą jak co roku w lipcu, braliśmy udział w znanym poznańskim Festynie Farnym "Warkocz Magdaleny". Impreza odbywa się na dziedzińcu przed Farą i UM. Tu zawsze można zjeść warkocze - plecione długie bułki, są stoiska z książkami, konkursy (Mat i Mim rokrocznie wygrywają w biegu, rzutach do kosza i w konkursach tematycznych), wybór najdłuższego warkocza, konkurs na najdłuższe zadęcie w piszczałkę organową. Raz nawet wzięłam w nim udział, mimo, że ustnik był tylko pobieżnie przecierany chusteczką, a kto mnie zna (jestem nieco przewrażliwiona na punkcie patogenów z racji ich znajomości, to raz, a dwa- uczulenia na jady bakteryjne, co jest swoistym kuriozum), ten doceni brawurę w bliskim zetknięciu się z nimi metodą usta-usta. Mam pojemność płuc dorosłego mężczyzny, co jest udowodnione naukowo przez spirometrię, chociaż nie czuję tego, stawiałabym raczej, że mam rachityczne płuca 5-letniego dziecka z mukowiscydozą. Przy biegach dłuższych niż 100m umierałam powolną śmiercią przez uduszenie. Z naukowego punktu widzenia mężczyzna ze mnie więc wzorcowy, ale chyba jakiś niewyrośnięty, bo z mężczyznami przegrałam. Nie było bowiem podziału na płeć, a z mężczyzną w żadnych zawodach sportowych nie wygrasz, jesliś kobietą. No, chyba, że w szachach.
  Clou programu jest tradycyjne wieczorne losowanie głównych nagród w loterii, z której dochód przeznaczany jest na remont zabytkowej Fary i Organów mistrza Friedricha Ladegasta, o których pisała Musierowicz. Do wygrania są zaproszenia do kawiarni (wygraliśmy w 2006), do restauracji, kosze win, rowery sztuk 2. Głównymi nagrodami były wycieczki do Rzymu, na Litwę i do Izraela. No i los Mata wygrał! 2 tygodnie w Egipcie i Izraelu i to w czasie polskich mrozów. Uprzedzam pytania- dla jednej osoby. Poleciał Małż... Wrócił tak opalony, że jego zęby jakiś czas spełniały funkcję nocnej lampki.

   Wracając do meritum. Po lawinie przemiłych komentarzy i tu, i na blogach, na których wygrałam konkursy, zmobilizowały mnie (no dobra, zmobilizowała mnie też sytuacja ekonomiczna naszej rodziny składająca się z emerytki, dwóch dorosłych osób bezrobotnych oraz dwójki nieletnich pacholąt), do wysłania 2 (słownie dwóch) propozycji mojej osoby na stanowisko copywritera. Od złożenia moich aplikacji w jednym przypadku minęły 4 dni robocze, w drugim proces rekrutacji się nie zaczął, jednak, skoro nikt nie wali drzwiami i oknami i nie rozrywa mnie w uniesieniu, to myślę, że już tak pozostanie i dlatego, co mi tam, pozwolę sobie zamieścić tu trzy teksty, wedle życzenia firmy, na pół stroniczki każdy, mające w swym założeniu odwieść określone grupy społeczne od palenia tradycyjnych papierosów i przerzucenia się na e-papierosy.  Mogę pisać na dowolny temat, pod warunkiem, że jest zgodny z moim sumieniem i choć trochę mnie interesuje, co potraktować proszę jako ekshibicjonistyczną propozycję i ofertę z mojej strony ;)  Chętnych do współpracy nieustająco zapraszam ;)




STUDENCI

            Studia zakończyłam szczęśliwie 16 lat temu. Z wynikiem bardzo dobrym nawet i ku zaskoczeniu ogółu, głównie pani wychowawczyni z liceum, przez litość tylko nie wspomnę, którego. Wic w tym, że studia zaczęłam i skończyłam jako palaczka. Może tu paść sakramentalne pytanie i cóż z tego? Otóż wszystko. Biję się w implanty, kornie klęcząc u bram Alma Mater, że zgrzeszyłam myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Gdyby nie papierosy, mogłabym poświęcić 200 minut dziennie więcej na zgłębianie bezmiaru przedkolokwialnej, tudzież przedegzaminacyjnej niewiedzy. Kto wie, czy tego tekstu nie pisałaby teraz piersiasta blondynka w randze doktora, a nie zwykły, prosty magister. Co więcej, bezrobotny. Jakże inaczej jawiłaby się jego przyszłość, gdyby na jego drodze stanął wówczas przystojny akwizytor dzierżący w prawicy tajemne pudełko skrywające klucz do udanego życia. (Tekst prawi o kobiecie, lecz jak brzmi żeński odpowiednik magistra? Trochę niezręcznie, nieprawdaż. Tekst w tej formie nabrał więc siłą rzeczy gejowskich rumieńców, co, nie wiadomo, czy mu wyjdzie na zdrowie, czy położy się cieniem). W pudełku, rzecz jasna e-papieros. Nieśmierdzący, nieabsorbujący, nieniszczący neuronów i sprzyjający rozkwitowi  związków. Mieszczący się w słoiku, w kieszeni, ot, taki modny kumpel, którego w towarzystwie Aj-cosiów można zabrać do pubu. W sam raz dla studenta. ;)  Epickie :)
 


KOBIETY W ŚREDNIM WIEKU Z WYŻSZYM WYKSZTAŁCENIEM

            No i proszę, tytuł kieruje swój krogulczy paluch we mnie. Jak miło. W tytule trzy zmienne,  z czego jedna (wykształcenie) - statyczna i dwie dynamiczne (wiek niestety współgra odwrotnie proporcjonalnie z płcią. Kto nie wierzy, niech zapyta staruszków).
Co przeciągnęłoby mnie na jasną stronę mocy, zmuszając do porzucenia ciemnej i skłębionej, a jednocześnie śmierdzącej, złej strony, zakładając, oczywiście, że tkwiłabym jeszcze po tejże stronie? Czynników może być multum. Podzielmy je roboczo na wewnętrzne i zewnętrzne.
  Do wewnętrznych zaliczyć możemy poranny niesmak w ustach, nawet bez spoglądania na osobnika, przy którym budzimy się co rano. Pożółkłe palce - a tego nie zrzucimy na manicurzystkę, która podczas pracy nad żelowymi paznokciami kichnęła całą sobą. Szara cera i wysuszony naskórek nie nastrajają optymistycznie do życia. Podwójnie, gdy uzmysłowi sobie taka kobieta, ile trzeba wydać na korektor i make up, by zatuszować i zasmarować równą warstwą wybryki i swawole nikotyny. To samo z dymnymi perfumami, które wgryzają się we włosy. No i  ten denerwujący otoczenie nawyk: ekchem!, przy którym nie wiemy, czy ktoś cierpi na nieżyt krtani, czy znacząco wymusza na nas, byśmy się domyślili swoich błędów. No i  najważniejsze- kwilący w kołysce żywy wyrzut sumienia, napiętnowany od urodzenia całym wachlarzem potencjalnie śmiertelnych chorób do trzech pokoleń naprzód.  
   Czynniki zewnętrzne możemy dalej podzielić roboczo na domowe i zawodowe.
Domowe - wiadomo, okazuje się, że zarabiamy po to, żeby wydać na sprzątaczkę, lekarza rodzinnego i pediatrę, jeżeli się nam poszczęści oczywiście. Jeśli nie - pozostaje kardiolog i geriatra, posadki ciepłe i lukratywne.
   Zawodowe - no kto, prócz zaślepionego pożądaniem szefa, chciałby pracownicę z nieodłącznym towarzyszem zwisającym z kącika wyszminkowanych warg?
Poza tym, nawet Szymborska nie odbierała Nobla z kiepem w ustach.



 MĘŻCZYŹNI PO 50 Z WYKSZTAŁCENIEM ZAWODOWYM I ŚREDNIM.

            Przeczytawszy ten nagłówek pozostaję w dysonansie poznawczym. Co podmiot liryczny miał na myśli? Czy chodzi tu trywialnie o wiek, o 10 wiosen wyższy niż osławiona graniczna czterdziestka? A może odwieść od grzechu nikotynizmu należy mężczyzn po spożyciu 50 ml napoju wyskokowego?
Nota bene zasmucił mnie fakt wrzucenia do jednego burego wora panów z asfaltem pod paznokciami i tych, którzy powiesili sobie nad czyściutkim łóżkiem świadectwo maturalne ze średnią 4,8.
Niemniej, jakby ta pięćdziesiątka nie wyglądała, to i tak jest to orka na ugorze. To przecież męska połowa pokolenia reklamy Marlboro, potomkowie dinozaurów i James'ów Dean'ów. To pokolenie musi po prostu wymrzeć, przegrawszy z czasem i modą. Już obserwuje się selekcję naturalną, uwypukloną czarnymi zgłoskami w ZUS-ie i Universum. No, w ZUS-ie, sądząc po marmurach, to złotymi. Jedyne, co może podziałać na zmianę nawyków, to obietnica długonogiej niewiasty przynoszącej drinki wprost do łoża z baldachimem, znajdującego się w domu z basenem i przyległościami o powierzchni circa 4ha. Z bonusem w postaci braku bliskich kontaktów z lekarzami do późnego wieku, a wręcz przeciwnie z pielęgniarkami. Może dodawać je jako suplement do e-papierosów? ;)


niedziela, 20 października 2013

(96) zegar życia


Aaaa! Właśnie dowiedziałam się,
że wygrałam konkurs. :)



Dziękuję Organizatorce i konkurentom za fajną zabawę i dobre słowo :)

http://ksiazkowka.blogspot.com/2013/10/doktor-sen-trafi-doczyli-rozwiazanie.html

     Dawno, dawno temu, za miejskim laskiem i morzem z betonowych falowców mieszkał sobie piękny i mądry książę. Miał wszystko, czego dusza zapragnie- mały zamek z basztą, na której było bocianie gniazdo, kuchenne okno wychodzące na zegarową wieżę, obrotną księżniczkę za żonę, trójkę książęcych dzieci i czarnego kota na dokładkę. Los postanowił go rozpieszczać jak tylko mógł. Skarbiec dzięki ich pracy rąk był pełen, dzieci były zdrowe, księżniczka miała duży biust, a kot nawet nie przynosił pecha.

I nic nie burzyłoby jego spokoju, a skrzypiące cichutko koła życia toczyłyby się spokojnie ubitymi koleinami, gdyby nie bliska obecność drugiego królestwa. W zamku za rzeką, nad brzegiem turkusowego jeziora, w niskim jak tarta malinowa, zamku z pięknymi fraktalami ogrodów, mieszkała księżniczka. Dla księżniczki los był również szczodrobliwy. Miała i męża, i piękne dzieci, i czarnego kota, który nawet nie przynosił pecha, jedynie wrzucał  do zupy włochate ćmy, co oczywiście można kotom wybaczyć. 

Nie wiadomo dlaczego, ale księcia bardzo intrygowała księżniczka zza granicznej rzeki, dlatego też często dochodził do brzegu i zza szuwarów z ogromną ciekawością obserwował każdy ruch tajemniczej panny. Jak zauroczony patrzył, jak w jej złote włosy wpadają rozszczebiotane ptaki i wiją tam gniazda, ku swojemu zaskoczeniu zauważył nawet, że w płatkach uszu księżniczki mieszkają małe śpiewające cykady, a motyle wyfruwają z ust przy każdym jej słowie. Księżniczka przechadzając się w tanecznych podskokach zajmowała się troskliwie swoim ogrodem, a dzięki swoim nadnaturalnym zdolnościom mogła swobodnie komunikować się ze zwierzętami.

Za każdym razem, gdy książę ukrywał się w nadbrzeżnych zaroślach, a księżniczka zbliżała się do rzeki, działo się coś dziwnego. Brzegi zbliżały się do siebie, koryto stawało się coraz węższe i płytsze, wody zagadkowym sposobem było coraz mniej, a jej resztka nie płynęła po ziemi, lecz w cudowny sposób tworzyła cienką błonkę, zawisając przezroczystą, falującą kurtyną pomiędzy dwoma królestwami.
Z daleka błonka nie była zbyt widoczna, chyba, że została poruszona przez podmuch wiatru lub wpadające na nią latające owady. Wtedy tryskała z niej w niebo feeria tęczowych barw. Ale prawdziwy spektakl zaczynał się dopiero wtedy, gdy patrzyło się na nią na wprost. Owady, które, zdawałoby się, wpadały na wodny ekran zupełnie przypadkowo, układały się w ruchomy wzór. Najszybsze były komary. Z wysokim vibrato wydobywającym się spod skrzydełek, przeskakiwały miarowo przez wypukłe grzbiety kropkowanych biedronek. Biedronki natomiast w wolniejszym tempie pokonywały wziesienia z ciał metalicznie fioletowych chrząszczy, nie gubiąc ani na chwilę swych brzęczących żywych satelit. W niezauważalnym wręcz tempie, chrząszcze z przeskakującymi przez nie biedronkami i latającymi nad nimi komarami, przechodziły mozolnie przez ślimaki. Ruch slimaków był niezauważalny, można było jedynie domyślać się, że pełzną, gdy obserwowało się falujące ruchy pasków na spodzie jedynej nogi przyczepionej do przezroczystej warstewki wody. Całe insektarium przetaczało się po okręgu wokół podsypiąjącego w jego centrum żółwia. Książę zauważył, że na grzbietach każdego z uczestników swoistego pochodu siedzą maleńkie przezroczyste istotki w kształcie kropli wody. Wyraźnie widział, jak siedząc na nich na oklep przechyleniem wodnistego ciała skłaniają je do skoków i sterują ich kierunkiem ruchu.


   Książę patrzył na to przedstawienie zafascynowany i nie mógł uwierzyć własnym oczom. Nie znał ani nazwy stworzeń, nie znał nawet słów, które określałyby je prawidłowo. Wyszeptał pierwszą lepszą, infantylną nazwę, jaka przyszła mu do głowy

-To Ducholudki! Mistyczne istoty sterujące czasem! Jeszcze nikt nigdy ich nie widział! - Książę uzmysłowił sobie, że jest jedynym żyjącym człowiekiem, któremu dane jest oglądać ich pracę. Widział i słyszał bowiem wyraźnie, jak po przeciwnej stronie tafli księżniczka przemawia w owadzim charczącym i szeleszczącym  języku do uczestników kolorowego pochodu. I wszystkie maleńkie drobne zwierzątka z kropelkami na grzbietach, posłusznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wykonywały polecenia księżniczki. Płynnie poruszała w powietrzu ręką kreśląc znaki, które układały się w świetliste daty. Na owadzim zegarze zwierzęcy drobiazg dostosowując się do wskazówek księżniczki, stanął i po chwili zaczął poruszać się w tył i to w zawrotnym tempie. Paski na brzuchach ślimaków przesuwały się 24 razy szybciej, chrząszcze przebierały nogami do tyłu, a biedronki z wirującymi wokół nich w szalonym tempie komarami, błyskały czernią i czerwienią pancerzyków. Komary cofały sekundy, biedronki minuty, a żółw wolno kręcił się wokół własnej osi w insektocentrycznym świecie tyle razy ile mijało lat. Kiedy czas został cofnięty, a zwierzęta zaczęły ponownie biec i przeskakiwać przez siebie w swoim, chronologicznym już porządku, na wodnym ekranie następowała projekcja przeszłości, która po raz wtóry stawała się tymczasową teraźniejszością.
Książę podczas niecodziennego spektaklu  cały czas zerkał z zarośli, jak przez dziurkę od klucza i bacznie obserwował ekran. Ku swemu zdziwieniu, zobaczył na nim samego siebie, jak rodzi się i umiera po wielokroć. Za każdym razem przy jego śmierci była ta sama, znajoma postać. Nagle wszystko sobie przypomniał, a skóra pokryła się gęsią skórą. To przecież zła królowa, która ściga go przez czas, wiąże supły na przeszłości i teraźniejszości, plotąc własną i świata historię, z każdym zmartwychwstaniem stając się mocarniejszym bogiem czasu. Ponowna śmierć i narodziny księcia wzbudzają energię napędzającą machinę czasu. Zrozumiawszy to, książę instynktownie zerwał się na równe nogi gotów do ucieczki. Za późno jednak. Królowa wyciągnęła już ku niemu rękę, a z każdego jej palca z wibrującym brzęczeniem wystrzeliło tysiące szerszeni. Po ułamku chwili bezbłędnie odszukały nozdrza i uszy straceńca i kolejno wślizgiwały się do jego wnętrza, żądląc go boleśnie i rozszarpując od wewnątrz po maleńkim kawałeczku. Ciało księcia malało, kurczyło się, aż przybrało kształt małej, przezroczystej kropli, do której po chwili podeszła zagubiona biedronka...

niedziela, 13 października 2013

(95) Kaktus

   I niosę siebie w naczyniu z własnych rąk i uważam, by się nie potknąć i oczy wypatruję, by nie uronić głowy, czy innej kończyny po drodze. Stopy ranię ostrymi słowami, zdzieram strupy z kolan, uparcie brnę przez lata. I daję Ci, mówię pij, dobre. Dojrzałe. Nie piłeś mnie sto lat.
Daj spokój, nie chce, niech nie pije, nie jest spragniony.
Jak będzie mu się chciało pić, to sam poprosi.

Ale zaprawdę powiadam Wam, nie widziałam kaktusa, który by sam prosił o wodę. 



środa, 9 października 2013

(94) pole

   Gdybym tak potrafiła ścinać myśli równo przy głowie... Robić różnokolorowe snopki z każdej litery oddzielnie i dokładnie wyplatać z nich wianki, zachowując prawidłowy koloryt pisowni, zważając na brzęczące w gorącym powietrzu wszystkie haczyki i kropki. Z dobrych myśli w kolorze bzu i lawendy, co pachną nieziemsko nawet każde z osobna, uplotłabym słowa, chwytając każdą gałązkę oddzielnie, oglądając ją pod słońce, by znowu nie wyszło co innego, niż zamierzałam, słomiane pajacyki. Zdejmuję swój zapach i mimikę twarzy i wplatam je, by był wyczuwalny mój duch pomiędzy literami. 

Siedzę prosto przy stole, patrzę uważnie na prostokątne pole o wymiarach 210/297 milimetrów, ogrodzone z trzech stron płotem z samej siebie. Myśli kiełkują w równych rządkach z małymi przerwami na oddech. Oddzielam końcami palców ziarno od plew. Ziarno rośnie najlepiej po dwóch słonych kroplach, wyrasta płynnie łanem o wysokości 12 pikseli, rzadko w silny bold, częściej w kruche kapitaliki. Z płotu po palcach spływają pędy bugenwilli i wiążą pojedyncze źdźbła w pęczki.

 Wystarczy, że dotkniesz ręką, ugną się kornie pod Twym dotykiem, rozchylą. Widzisz, że tam jestem?





piątek, 4 października 2013

(93) błazny na froncie

  Zawsze, gdy w towarzystwie pojawia się coś ruchliwszego, głośniejszego, szybszego lub też bardziej puchatego, automatycznie zwracamy na to uwagę. Spróbujcie czytać coś dalej, gdy kot zaczyna polować na muchę. Albo obierać ziemniaki, gdy potomek coś majstruje pod stołem. Co tu kryć, zwierzęta i dzieci przykuwają uwagę. Takie błazny współczesnych kilkuosobowych dworów.

Lubię inteligentne i błyskotliwe błazeństwo, a nie puste i głupie pajacowanie. Na naszym dworze potyczki. Ostrzał z kałacha opowieściami, pojedyncze strzały zza węgła dowcipami z kuchennego zdzieraka, mimowolne przeciwpiechotne miny kocie, ręczne granaty dowcipów siedmiolatka, broń sieczna jedenastolatka. I na koniec Małżowy cios łaski złośliwością lub mój precyzyjnie snajperski strzał ripostą. Bitwa Nad Studzienką, Cud Poznański, Przeprawa przez Bzdury, Okopy w Pościeli, Powstanie w Ranne Kapcie.

Zapis z ostrzału artyleryjskiego: 

W TV jakiś mężczyzna z nadęciem opowiada, jak to Wieliczkę odwiedza 1 100 000 osób rocznie

- Najwidoczniej reszta narodu cierpi na klaustrofobię- strzelam mu w skroń.

***

- Jestem głodny- dwa słowa jak mantra rozbrzmiewają smętnie nad głową Mata. Zastanawiam się, czy nie podłączyć mu pompy pokarmowej, nigdy wcześniej bym nie podejrzewała, że młodym chłopcom trzeba szykować posiłki siedemnaście razy dziennie.

- Zjedz kota - odpowiada leniwie Małż.

- Szkoda by było - głośno myślę spoglądając na zwinięty na moich udach mruczący i cieplutki cel ostrzału.

- Właśnie! Kosztował osiem stów! - Mim wychyla się z okopów i strzela na oślep.

Trafiony Małż chwyta się za głowę i omdlony spływa po ścianie padając u stóp portretów przodków.

- Cicho! Dwie stówy! - Mat z głośnym plaskaniem policzkuje i reanimuje zapowietrzonego strzałem w potylicę rodziciela. 

 ***

 Często zdarza sie niestety, że walki wykraczają poza teren frontu. Nie wszystkie są rejestrowane w postaci stenogramu, gdyż rulony wylewały by się ze wszystkich mebli i ścieliły gęsto na płaszczyznach poziomych utrudniając ruch i plącząc kończyny. Ale niekiedy szczęśliwcy mają teatrzyk za darmo.

Zwiedzający Centrum Nauki Kopernik mogli być świadkami szamotaniny, jaka odbyła się w jednym z tajemniczych pomieszczeń. Pomieszczenie było dwuizbowe. W jednej izbie skupiła się męska część rodziny, ja jako znerwicowana klaustrofobiczka chcąca pokonać swe strachy, samodzielnie wyekspediowałam się do sąsiedniej, maleńkiej izdebki oddzielonej od poprzedniej ciężką, czarną kurtyną. Wewnątrz otaczała mnie wyczuwalnie lepka ciemność. Już traciłam orientację gdzie góra a gdzie dół, a rozum chciał dać drapaka przez kanał słuchowy, więc rozdarłam się jak z dna studni:

- CO MAM TU ROBIĆ!?- Pokój wydawał mi się bowiem pusty. Absolutna nicość, duszne małe pomieszczenie przywodziło mi namolnie na myśl cykl horrorów o nieszczęśnikach pogrzebanych żywcem. Tu ściany nie były podrapane pazurami niedoszłych nieboszczyków, lecz gładkie jak skóra dziewicy. W pomieszczeniu nie było żadnych sprzętów. Czarna dziura. I jakby a'propos moich myśli słyszę konspiracyjny szept Małża:

- Cicho tam! Tu jest napisane, że w ścianie musi być otwór. Jest?!

- No niby jest, myślałam, że ktoś ołówkiem dziabnął, albo co.

- No to teraz przyłóż ramię do otworu, a zobaczysz na nim co się dzieje poza twoją izolatką.

Hm. Przykładam ramię do otworu stając na palcach, bo jest trochę wyżej niż mój bark. Wyginam się jak mogę, podnoszę jedno ramię wyżej. Patrzę przez otwór, nic. Może druga stroną? Sytuacja powtarza się z drugim ramieniem. Nic. Żadnych pląsających na nim obrazów. A może trzeba stanąć naprzeciwko otworu i wyciągnąć rękę? Aaaaaa, główka pracuje! Nie jestem głupia! Wyciągam dłoń i wnikliwie obserwuję jak maleńki snopek światła biegnie po wierzchu mojej dłoni ku ramieniu. Hm. Nadal nic. Może wnętrzem dłoni ku górze? Tez nic, kurza twarz. Lewa ręka, to samo. Może jestem za niska, może ramię z otworem musi tworzyć kąt 90 stopni? Rzucam się zatem na klęczki i mieszam rękami w gęstej ciemności przeczesując teren w poszukiwaniu stołeczka. Wtem odsuwa się kurtyna i obnaża mnie w kompromitującej pozycji przed kolejką, która zdążyła się już uformować w zgrabny ogonek

- Pardąsik, Małżowino, źle przeczytałem - rzecze, stojący na czele hordy ludzi Małż, wycelowując swój palec na drewniane coś dyndające w złośliwym uśmieszku na sznurku przy dziurce - tu jest napisane "przyłóż RAMKĘ do otworu".
Tylko mentalna smycz samokontroli powstrzymała mnie od rzucenia się z zębami na małżowe kostki. Kurtyna litościwie raczyła opaść i odciąć mnie od oczekujących na wejście do pokoju małego fotografa.

 ***
    Byliśmy również w Łazienkach. Stwierdzam, że rozumiem poniekąd dlaczego Poznaniacy nie lubią się z Warszawiakami. Tak słyszałam, zwłaszcza po meczach piłkarskich. Niemniej tajemnica tkwi w tym, że  doszło to też do uszu wszelkich warszawskich błonkówek. Już przed wejściem do parku podleciała jedna, mała krewniaczka osy, z lekka podobna z twarzy do mnie, wypięła się zadkiem i wbiła boleśnie przedłużenie tyłka w to miętkie przy łokciu, skąd medyczne wysłanniczki wampirów zwykły wysysać krew. Co za lafirynda, rzekłam ocierając mankietem załzawione wściekłością lico. Ręka nawet nie spuchła, o dziwo i już lafiryndzie byłam gotowa wybaczyć, gdy wtem, po zrobieniu trasy półmaratonu w Łazienkach i zmianie położenia wskazówek zegara z N-S na E-W, do tej samej ręki, w której, nadmienię, nie dzierżone było żadne słodkie ustrojstwo w postaci szneki z glancem, soku, czy nawet kiełbasy, dosiadła się franca nr 2. Osa pospolita, psia mać. Mijaliśmy właśnie parkową furtę, przy której stał uśmiechnięty rozdawacz ulotek, kornie pełniąc swoją mizerną rolę uatrakcyjnienia pobytu w stolicy milionową karteczką z nazwą pizzerii, a ja zbliżałam się do niego z anielskim uśmiechem, by ulżyć mu w mękach prażenia się w słońcu, gdy wtem franca o złośliwym usposobieniu wbiła mi zajadowiony zad w mały paluszek. Jakże przerażoną minę zrobił ulotkarz, gdy moje usposobienie i mina w ułamku sekundy zmieniał się z anielicy w demona. Dźwigając na ramieniu dwudziestokilową bazukę, ryknęłam na niego jak to prezentują na horrorach, klasycznie, niskim głosem, w zwolnionym tempie, gdzie otwór gębowy ukazuje zęby aż do trzonowców, kropelki śliny i łez rozpryskują się z wdziękiem o scenografię, a spod rozwichrzonych podmuchem włosów, z położonej niżej gardzieli wydobywa się nadnarturalny ryk rodem z dna piekieł: NIE DZIĘKUJĘ ZA TĘ PIEPRZONĄ ULOTKĘ!!!!  UUUUAaaaaaAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Franca pochodziła chyba z kasty społecznej jadus jak cholericus bolątus maximus. Była chyba kibicką Borussii Dortmund, albo Jagiellonii. Albo próbowała zmylić strojem. Opuchlizna z warszawskiej mendy nie schodziła przez tydzień, a ja mogłam grać w ping-ponga bez użycia rakietki.

***

Małż wie, jak ze mną postępować, bym miała ku niemu słabość, przynosi mi zatem w weekendy kawkę i śniadanie do łóżka z pytaniem:

- Czy kochasz mnie coraz bardziej, za to, że Cię tak hołubię?

Warszawa, Agrykola, sierpniowe słońce i my :)

środa, 2 października 2013

(92) bezdomni

   Zimno. Coraz zimniej. Najgorzej jest w nocy. Nie można się położyć tam, gdzie jest ciepło, tam, gdzie są ludzie, tam, gdzie pachnie jedzenie. Nie można. Takie prawo. Wbrew instynktowi. Nie można za długo w jednym miejscu, nie można zaczepiać innych. Nieważne, czy się ma doktorat w kieszeni, że jeszcze dwa lata temu kąpało się w morzu Śródziemnym albo czytało bajki cieplutkim wnukom. Ten, z lewej zadłużył się, idiota, tamtego oszukał syn. Temu zmarła zona, u tamtego był pożar. Tamta ma magisterkę, a ta trzy klasy i AIDS. Starsza pani po prawej była zbyt cicha i potulna, w końcu zabił ją pędzący czas i czynsz wysokości dwóch emerytur. Córka za granicą, ona sama poza własną granicą psychiki. Może i tak jest lepiej, nie czuć w głowie tego wstydu, upokorzenia, beznadziejności. 


Niewiele brakuje, by znaleźć się po tej zimnej i ciemnej stronie muru. Tutaj nie patrzy się nikomu w oczy bez znieczulenia. Nie chodzi się do lekarza, nie pija się kawy, nie chadza do teatru, a do kościoła tylko na próg. 
Jeszcze dwa i pół miesiąca i trzeba będzie mocno zacisnąć zęby i pas, by nie zderzyć się boleśnie z miodową strugą ciepłych kolęd, które wypływając z bieli obrusów, znad pustych nakryć dla zbłąkanego wędrowca, będą roztrzaskiwać się z hukiem w śnieżnej brei u stóp każdego z 43 tysięcy.

Jedna z tłumu 43 000 stoi zgarbiona na Marszałkowskiej. Schludna, siwiuteńka, jak ukochana babunia z bajki, która pochyla się nad swoim koszyczkiem, w którym zamiast puchatych motków wełny leży kilka monet. Kurczy się i wpływa między płytki chodnikowe.

Drugi podsypia na schodach pod sercem Chopina. Serce zimne, zimny marmur, zimny beton i wzrok.

Przy Malcie nijaki mężczyzna próbuje pchać wózek z makulaturą. Mieszka w opuszczonej altance ze swoim psem.

setny...

tysięczny...

Barcelona Homeless by Nicolas R.
...

Nie wiem, czy te okrągłe z obżarstwa 43 tysiące połknęły węglookich Rumunów i ich kobiety trzymające na kolanach wiecznie śpiące dzieci.  Aby dziecko spało cały dzień, faszerowane jest wódką lub narkotykami. Oczywiście ciałko małego dziecka nie jest w stanie znieść takiego szoku. Dzieci często umierają. Najbardziej przerażające jest to, że dzieci czasami umierają w czasie „dnia pracy”. A kobieta udająca matkę musi trzymać martwe dziecko na rękach do samego wieczora. Takie są zasady. A przechodnie będą wrzucać pieniądze do torby i wierzyć, że ich zachowanie jest moralne. Pomagają samotnej matce.
więcej tu: klik

   Miejski survival. Ktoś chciałby przeżyć 7-dniowy turnus w parujących trzewiach miasta wystawionych na śmierdzące zimne powietrze? Może to nie taki zły pomysł, skoro można pomóc? Ktoś się odważy? Tylko tydzień.