środa, 28 września 2016

(227) Lapsusy

     Czasem niektórych rzeczy nie należy robić. No nie nada i nielzja.

     Przytrzymałam mego życiowego rumaka w cuglach piąta dziesięć rano, kiedy to elektroniczny kur wypiał pobudkę i dziobiąc w zadek nieparzystokopytnego, chciał wygnać na nim pół rodziny, czyli Mata i mnie, spod kołdry wprost na poniewierkę. W sumie niedaleko, do biedronki, przy której zbierała się ciżba szkolna, by osiąść w autokarze i dać się powieźć ku ojczyźnie Kopernika i pomniejszych wielkich, pulchnej jak piernik Katarzynka, ziemi toruńskiej. W zasadzie przez 15 minut drogi nie ma się zbytnio czasu ani okazji sponiewierać, ale zmarznąć już tak. To zostało mi więc oszczędzone. Matowi natomiast został dzięki temu oszczędzony widok mnie jako jedynej matki machającej chusteczką. Jako jedynej matki odprowadzającej dziecko w ogóle. Obie strony były więc zadowolone - ja uniknęłam zapalenia pęcherza, a Mat kompromitacji.
   
     I tu naszła mnie refleksja, że człowiek wspina się bowiem całe życie na tę wieżę Babel macierzyństwa, używając czekana miłości, wysublimowanej wiedzy, szantażu i przekupstwa. A potem, gdy stanie na szczycie, okaże się, być może, że to urwisko spartańskie, a u jego stóp bieleją kości starców i niezdolnych do życia w szerokim rozrzucie, także tym wiekowym. Kwestią czasu jest tylko dodające skrzydeł klepnięcie w plecy przez własne potomstwo. A potem leci się gładko.

     Nie pomna nielzja, zajrzałam z mieszaniną ciekawości i napiętej ostrożności graniczącej z kakofonicznym akordem, bo nie samotną nutą, przerażenia w czeluści działu zakurzonych kopii roboczych bloga. Trzydzieści dziewięć zasuszonych larwalnych postów, związanych jak salcesony, łypie na mnie matowym okiem z zatłoczonej drewnianej półeczki. Całe stado salcesonów. Co z wami zrobić, pokraczne maluszki? Dobić nie mam siły, tym bardziej urodzić. A kij wam w oko! Płodzę czterdziesty. Jestem Alibabą, co jest bardzo podobne werbalnie do alidady. A wiedzę, co to alidada, posiadłam dopiero w wieku dojrzałym i soczystym, czym oczywiście się tu pochwalę, bo jak się nie pochwalę, to ją zapomnę.

    Kiedy słowa wykazują aż tak daleko idące podobieństwa, łatwo w takich wypadkach o przejęzyczenie, prawda? No niestety i mnie się to zdarza, przyznać muszę. I to w wersji nie tylko akustycznej, ale i pisanej. W sumie dobrze, że nie znam żadnych męskich bliźniaków. No dodam, że piekielnie inteligentnych lub choćby tylko przystojnych. Jeszcze by mi się pomylili i co. Przejęzyczyliby mi się zapewne.

A oto co mi się werbalnie zdarzyło:

- Napijesz się siku*?
- A Ty?!
- Chętnie.
- Stosujesz urynoterapię?!
______
* soku


- Polski jeżyk* rodził się chyba w bólach.
- Ale dlaczego tylko polski? To chyba niełatwe zadanie, okupione nieludzkim cierpieniem.
- No, nie. No wiesz, te wszystkie szelesty...
- Tak, jeże na pewno nie rodzą się w ciszy.
_______
* język


- No i naukowcy w tym Sevres widzą zegar i szczytują*.
- Tak?
- No tak, żeby zgrać się w czasie, wiesz.
______
*sczytują


- Chłopięce zabawy są ekstra! Kiedy byłam mała, byłam chłopcem. Wtedy najchętniej  bawiłam się sutkami*!!! Ale czad!
- Hm, wiesz, że ja też? I do tej pory lubię.
_____
*autkami



      A teraz, pisząc ten post - co za chichot zbiegu okoliczności - usiłuję wyczyścić monitor. Skrobię paznokciem i skrobię, myślę sobie, co za franca zbezcześciła mi monitor długopisem, albo, sądząc po trwałości śladu, jakimś permanentnym ustrojstwem, bo nie schodzi i już.

     Aż wreszcie zauważam, że to zagubiony apostrof...