Aż nadszedł ten dzień, kiedy Kaczka zamachnęła się płetwą i rzuciła mi w twarz rękawicę. Oczywiście podniosłam szydełkowe różowe zawiniątko. Takie wyzwanie to zaszczyt największy!
Spotkałyśmy się na uklepanym polu 4 grudnia roku pańskiego 2014, by stoczyć bitwę o odkurzacz. Prowadzona za kronikarską uzdę pragnę donieść, że upału nie było. Kaczka przycwałowała na parchatym kucyku, ja na koniku morskim z astmą. Zalśniły nagie miecze, błysnęła bielą goła pierś kacza. Zgrzytnęły stawy, zastukały złowieszczo kręgosłupy, wysypały się plomby. Ptaki, utopce i pół blogosfery usiadły z popcornem w ławach, by przypatrywać się bitwie pod Boschem na ziemi Scraperki. Leciały pióra, sztuczne szczęki, pampersy i endoprotezy. Starłyśmy się na śmierć i życie, po drodze ścierając kolana i warzywa na zupę.
BALLADA
Jedzą, piją, lulki palą,
tańce, hulanka, swawola;
ledwie chaty nie rozwalą,
Cha, cha, chi, chi, hejza, hola!
Rzuć kiełbasę, Młodszy Bracie!-
Starszy skacząc puszcza bąki-
Masz, uważaj, wiem, nie złapiesz!-
tłuste łapska wciera w strąki.
Na dywanie kłaków kupa
ściele się jak trupy gęsto
(całe szczęście, że nie kupa!)
Przeżyć tutaj – to jest męstwo!
Dzień jak co dzień, znoje wielkie
w statystycznej mej rodzinie:
dwóch Syneczków, Małż w zestawie-
czy sprzątanie mnie ominie?
Nad głową jak UFO w lecie
fruwa pierze z poduch gęsich,
na serwecie po kotlecie
plama wielka jak dwie pięści.
Dalej, biegi po kanapie!
Szus pod stołek! Hop, na zdrowie!
(matka się za serce łapie)
Zawołajcie pogotowie!
I po stole, między miski
na których dobra wszelakie
(pandeMonia z palców śliskich
w stresie sobie lakier drapie).
Teraz galopada wielka
przeniosła się w głąb mieszkania!
Zaraz zrobię z ramion młynka
i ubiję tych dwóch drani!
Synków powieszę wysoko
za szelki u krótkich spodni
i doprawdy mam głęboko
czy im teraz jest wygodnie.
Wołam Synów, palcem grożę
każę się zapoznać z miotłą.
Szmata tutaj pomóc może-
macham im mą rączką wątłą.
Pierworodny z Drugorodnym
z mopem oraz szczotką zwinną
w związku bardzo są swobodnym
patrzą na mnie z dziwną miną.
Przecież, mówią, jest porządek:
sufit jeszcze ściany trzyma,
dywan ciągle na podłodze,
chociaż stół ździebko się kiwa.
Kiwa także pandeMonia
główką złotą nad swym losem:
jeszcze chwila tej mordęgi
i na mary mnie poniosą!
Trumnę zbiją tez niechlujnie?
(O, wy dranie!, o wy zbóje!)
A na pogrzeb przyjdą tłumnie?
Gdzie tam! Kto im wyprasuje?!
Będę leżeć tak powabnie,
ziębić katafalkiem nery…
Ale co to?! Ktoś mi kradnie
spod tyłka ostatnie ściery!
-Bo nie było czystych w szafie-
wyzna szczerze Małż zgarbiony.
-Bez cię nikt nic nie ogarnie!
Bez żony jestem zgubiony!
Nagle nad łkającym Małżem
Jak nie gruchnie i zabłyśnie!
Skisło mleko, rosół zwarzon,
sfermentował soczek z wiśni!
Kto chce niechaj w to nie wierzy,
ale nagle pod powałą
pojawił się Anioł Jerzy
odziany w sukienkę białą!
Małż porażon pada na twarz,
owija ramieniem dziatki
-Spisać w kajet dzisiaj mi masz
jakie życie jest bez matki!
-Nim jej duszę poślesz z Światłem
zadań trójkę masz wykonać!
(Nie dasz rady, Bóg mi świadkiem
przyjdzie ci w łazience skonać).
-Najpierw mój Aniele musisz
sprzątnąć dywan – tu się jadło.
Nie dasz rady! Się udusisz!
Tyle kurzu tu opadło.
Potem zasłon trzy kupony
podłóg bezmiar, bezkres prania!
Nie dasz rady, umilony!
Tedy starczą dwa zadania.
Anioł ukląkł w kącie izby
"Boże"- mówi coś pod nosem.
Ach, to jest modlitwa? Czyżby?!
On wszak "Bosch'u"(!) tu mamrocze!
Odwalił w mig swe zadania
odkurzaczem marki Bosch!
Obudził się Małż ze spania:
-Żono, sen miałem, O Boszzzzzz!!!!!!!!!
Ma ten BOSCH niewątpliwie potencjał,
Więc gdy tylko skończę nim odkurzanie,
Przez tę srebrną rurę wysączę drink z palemką,
Na czerwonym sznurze zawieszę pranie.
Na turboszczotce, miast na miotle, polatam.
Z torebki na odpad machnę sobie atrapę Vuittona,
Ssawką usunę zmarszczki i celulit,
Pierwszy raz sprzątaniem rozanielona.
Mniej ucieszy się wszystkożerne niemowlę.
Co od świtu mi krąży po kwaterze,
Jeśli BOSCH jest naprawdę tak zwinny,
To paprochy od ust dziecku odbierze!