niedziela, 17 sierpnia 2014

(139) Skorpion na globusie. Zapasy na zimę

     Patrzcie i podziwiajcie jak piekielnie zdolna jest blogosfera! A jaka uczynna i koleżeńska! Całuję Diabła w buraczkach w kopytka za tak trafny mój portret! Dziękuję! 
Zaklepałam sobie miejsce w kolejce u Diabła - na pewno da się ubłagać i zilustruje moją drugą książkę ;)
    Wybaczcie, ale byłam odcięta od netu i nie pojawił się weekendowy odcinek Skorpiona na globusie.
Tymczasem wróciłam. Na chwilę, ale obowiązek na pierwszym miejscu. Nie wiem, czy ktoś czeka, czy już zapomnieliście o mnie, ale dzisiaj będę okrutna i nie opowiem nic o wojażach. Opowiem natomiast o powrotach.

             Codziennie rano, punktualnie o 7.30 nad soczystymi halami unosił się ten sam dźwięk. Z Sanktuarium na Olczy wylewał się miękki, głęboki ton dzwonów i łączył się z morzem górskich łąk, po których przelewały się łagodnie stada puchatych owiec. Wszystko było takie, jakie sobie wymyśliłam. Cud. Drewniany, góralski dom na szczycie góry tonął w soczystości traw. Pokój, najwyższy z możliwych, usadowiony pod samą kalenicą jak bocianie gniazdo, patrzył trzema oczami na zwyczajne-niezwykłe codzienne obrazy, a mnie oplatało uczucie, którego smak pamiętam z dawnych lat. Stoję, dziewczynka w sukience, przy otwartym oknie, wchłaniam w siebie góry, kryształowe powietrze i szum drzew. Wnikają we mnie krajobrazy, o których przez lata już zapomniałam. Czy możliwe jest, by wszystko się spełniało? Wszystkie kłopoty zostały przeżute przez leżącą na żywym dywanie czerwoną krowę. Ze spokojem matrony patrzy na pozorowane walki cielątka z kozami. Dalej piękny, gniady koń dostojnie skubie trawę, zerkając raz po raz na czerwoną brzuchatą. Po prawej przepiękne, jastrzębiate kury w pierzastych kalesonach, zgodnie kroczą tuż obok kaczek i ich piękniejszych odbić - gęsi. Najruchliwsze indyki dorównują wzrostem owcom. Cały ten zwierzyniec na moje nieme życzenie zamknięty zostaje w ramkę z gór i strumyków. Za oknem cudna cisza, przetykana przyjemnymi dla ucha dźwiękami zwierząt. Wieczorami kontury stają się miękkie, a kolory nasycone i brzemienne w przedsmak nocy. Ciepło wieczoru powoli rozlewa się  miodem po spragnionych zmysłach, ukazując co rusz swe inne oblicze:


 



Księżyc nad Koszystą.
Post factum dowiedziałam się, że to był SUPERKSIĘŻYC!

Widok z naszego pokoju przyprawia o zawroty głowy nie tylko z powodu wysokości.
Patrząc w prawo widzieliśmy pasmo ze Świnica i Giewontem.

Powroty trącają we mnie tę samą strunę, co pierwszy bukiet astrów, łza rzeźbiąca wąwóz policzka, fotografie sprzed lat widziane przez wyrwy w omszałych murach  dawnych związków. Widok mnie samej w ulubionej sukience w kratkę. Ten sam tembr ma uczucie, że o czymś zapomniałam, że nie zdążyłam, że nie tak być powinno, ale jest. Że miałam na coś wpływ rzeczywisty lub złudny. Że nie zebrałam wszystkiego, by przekazać dalej. Przesiewam codzienność przez sitko i łapię bursztyny. Zjadam na poczekaniu i wbudowuję w ciało. Mam nadzieję że przekazałam je w genach dalej. Nadzieja też uderza w tę samą strunę. Mieszanka mnie samej i świata.  Harfa traw.
Wkładam melodyjnie pejzaże pod skórę, zamykam na twist-off przesyt lata. W lodówce potoków zamykam upały. Stawiam na półkach brzuchate słoje z zachodami słońc, ciepłe i zamszowe, kojące ból gardła. Śliskie i zimne pełnie księżyca na zimowe gorączki. Superksiężyc powieszę nad drzwiami. Piling ze żwiru z dna strumyka. Rosa do nacierania miejsc pulsujących. Na ból głowy plaster wieczornego brzęku pszczół i śpiewu ptaka. Na rozbudzenie kofeina wyciśnięta z burzowej chmury. Zapasy muszą starczyć do wiosny. Bo...