poniedziałek, 22 sierpnia 2016

(223) Mogiłka

     Miało być o robalach, ale nie będzie, bo może Wam się już przejadły? Będzie w takim razie o czymś innym. 

      Stał się oto cud i pojechaliśmy w zielone, daleeeeeko, daleeeeeko, za siódmą górę. Mim, Mat, Mama z Koleżanką i ja. No, może zajechaliśmy nie aż tak daleko, ale fakt faktem, że dojechaliśmy na pogranicze Wielkopolskiego Parku Narodowego, gdzie mamy kawałek naszej planety na wyłączność. Na górze kilka tysięcy metrów własnego nieba, pod nogami analogicznie tyle samo chwastów, a przed furtką rząd wierzb niepłaczących, szuwary, pole, o tej porze ogolone na jeża, a za nim jezioro, po którym będąc małą szczerbatą dziewczynką pływałam z bratem żaglówką albo i wpław.
     Jezioro to, jak większość jezior na tym terenie to akwen polodowcowy, w którym znajdowałam tony muszelek. Ale nie takich zwykłych, nie. Muszelki były bowiem skamieniałe. Mieliśmy kilogramy skamieniałości, ach, gdybyż zachowały się do dziś, bylibyśmy chyba obrzydliwie bogaci, co? A tak to pozostaje grać w totka.  

     Ale nie będę opisywać co robiliśmy w chwaściorach, bo to raczej nudne, no, z wyjątkiem zabaw Mata i Mima, którzy to rzucali mirabelkami do celu. Celem była srebrna strzała mamy, japoński cud motoryzacji z przełomu wieków. W zasadzie zarówno gabarytami jak i kolorem przypominała finalnie słoik dżemu mirabelkowego.

Wcisnęliśmy się do niego ponownie, a nasze pięć ciał wypełniło szczelnie przestrzeń strzały (ach, jaki smaczny zlepek szczprzstrz!). Jechaliśmy, jechaliśmy, wieczór wciskał się do środka przez wywietrzniki, oddechy uciekały przez uchylone okienka, kolana kłuły w brody, a brody kłuły kolana (Mat, nie dość, że produkuje więcej testosteronu ode mnie, to już mnie przerósł! Ma 173cm wzrostu i nie widać końca tej tendencji). No i pech i Mat chcieli, żeby odebrać po drodze zdjęcia. Stanęliśmy więc na parkingu, Mat poleciał na skrzydłach euforii po swoje foty, a ja i Mama wysiadłyśmy powdychać pełną piersią świeże spaliny miasta. Położyłam bukiet kwiecia od Mima na dachu, żeby nie trzymać go ciągle w dłoni. Wiecie, ręka się poci, łodygi też, nic przyjemnego ściskać taką zieleninę. Kładąc je na dachu nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że kładę je jak na pięcioosobowym grobowcu, tylko, że wewnątrz Mim i Koleżanka bardzo żywotnie deliberują. 

- Zapomnisz o nich - beznamiętnie zauważa Mama.

- Ależ skądże, specjalnie położyłam je w tak widocznym miejscu, żeby nie zapomnieć. 

- Ze straszykami było to samo, przypominam - Mama ziewnęła przeciągle.

Zacukałam się z lekka. Hmmmm, serio? Zamordowałam straszyki w tak perwersyjny sposób? Błogosławiona sklerozo i Ty, święty Alzheimerze!

No, Mat, długonoga gazela, powrócił. Pakujemy wszystko i wszystkich do srebrnej strzały i wyruszamy.
Jedziemy sobie dostojnie, aż tu nagle na drugich światłach młodzieniec obok wykonuje bulwersujące ruchy prawicą, i patrzy na mnie uśmiechając się lubieżnie. No co za facet! Oczywiście uśmiecham się do niego również. Tylko co to za nieprzyzwoite ruchy? Aaaa, że mam okno otworzyć. Nono. Szkoda.

- Proszę głośniej, młodzieńcze!

- No to kwiatki spadły, mówię, ale dopiero niedawno!

Psiakrwia. A to nawet nie Boże Ciało. No i mamy proroka w rodzinie.



Jako, że brak fotografii ilustrującej zdarzenie, a to wysoce z nim koreluje, pokazuję Wam z czego wiosną zrobiłam cukier fiołkowy.
No to może następnym razem będzie już wyłącznie o robalach, co?