piątek, 12 czerwca 2015

(179) Cudowna moc budyniu

     A teraz krótki kurs jak uczynić dzieci szarmanckimi dżentelmenami w jeden wieczór. Co ja mówię! W piętnaście minut! I proszę zwrócić łaskawie uwagę na moje zdolności pedagogiczne, konsekwencję i nader wysublimowane metody wychowawcze.

- Co zjesz Mimie na kolację? - pytam biegnąc oto niechybnie ku swojej zgubie, ku wielkiej przepaści ziejącej w otchłani między sofą a kuchnią. Ja - Maja naga i sofowa sofistka w jednym. Sukienka, skarpety, pod skarpetami skarpety foliowe z kwasami owocowymi mającymi zetrzeć mi zgrubiały naskórek do kolan. Przymusowe półtorej godziny leżenia plackiem. Mmmmm... Rozumiecie tedy, jak nieopatrzne było w takiej sytuacji poruszenie drażliwej kwestii kolacji. Ma półtorej godziny dla siebie i po półmetku na własne życzenie wkłada głowę po tępe ostrze galopującej przemiany materii młodzieńców!  

- Budyń zjem - kwituje Mim.

- Budyniu się nie je na kolację.

- A dlaczego?

Hmmmm. No właśnie, dlaczego?!  Skoro zupę nic je się na obiad, na ten przykład. Albo owocową o konsystencji rozwodnionego kisielu. 

- Dobra, za chwilę Ci zrobię. - psiakrew, po co wyskoczyłam z tym pytaniem w ogóle. - Idźcie tymczasem sobie na dwór.

      Odbywam więc dalej przymusową sjestę, kwasy owocowe mlaszczą mi w skarpetach ogryzając stopy do kości.
 I oczywiście co? Dzwonek!
 Siorb-chlip-mlask-siorb-chlup-mlask - spróbujcie chodzić w szeleszczących plastikowych skarpetach utrzymywanych na stopach siłą woli oraz  skarpetami bawełnianymi. Tak jak skarpety bawełniane trzymają się podłoża, tak stopa w worku foliowym - nie. Chód w takich workach i sukience jest nie tylko niebezpieczny, ale i wizualnie dramatyczny - wyżera dziury w męskiej psychice oraz jeszcze większe w pożyciu.
 A za drzwiami kto?! Łażą w kółko, psiakrwia. Ale skoro już wstałam, to może zrobię jednak ten budyń, pomyślałam, gdy Mim zawitał na pół sekundy w domu, zawirował powietrzem i wylazł. A ja wieki brnę przez te mokradła do drzwi!
     Toruję drogę do kuchni przez skrzypy i cmokające bagna. Stoję przy kuchence jak na lodowisku i zapuszczam korzenie między terakotą, czekając na zagotowanie się mleka. Tedy, niech stanie się cud. Stał się. Wylany do trzech salaterek budyń czekał na delikwenta.
 Przyszli, wchłonęli głęboko w siebie informację o cudzie, po czym oddaliłam się dostojnie (siorb-chlip-mlask-siorb-chlup-mlask) do sypialni, by karnie odbyć przysługujące mi ostatnie pół godziny trawienia stóp.

- Mimie! Jesz budyń? - wołam jeszcze, by się upewnić. (Mat nie lubi budyniu, brzydząc się jego konsystencją i trzęsącym się mlecznym jestestwem).

- Taaaaak!

Po bijatyce, której odgłosy dochodzą mnie zza ścian (za małe, ach, za małe wygłuszenie! - zabiłeś mnie! To ty mnie zabiłeś! Ja ci dam! A ja ci dam więcej! Auuuuuu! Złamałes mi palce!! Szkoda, że nie pusty czerep! Pożałujesz! Ty prędzej!) - upewniam się po raz drugi:

- Mimie, jesz budyń?

- Taaaak!

Po dłuższej chwili Mim pojawia się i pyta:

- Mamo, kiedy zrobisz budyń?

- Aaaaaaaa! Pytałam przecież, czy jesz budyń!

- No zjem. Pytałaś, czy zjem, a ja odpowiadałem, ze zjem. No i czekałem.

- No to zjedz.

- Nie, dziękuję.

- Dlaczegóż to?

- Bo jest już zimny.


    I polały się łzy me czyste, rzęsiste z falą tłumionych opinii na powyższy temat, łącząc się nurtem oceny stosunku dziatwy do tego co mówi do nich ich rodzicielka oraz z wyrażoną głośno tezą, że wzmiankowana rodzicielka nie doczeka się nigdy, przenigdy, by któreś z jej dzieci wychowanych dużym nakładem emocji, nie wspominając o finansach, zrobiło kolację.

Nie minęło okamgnienie, a w drzwiach stają eleganccy, grzeczni panowie:

- Mamusiu, zrobiłem ci herbatę, czy życzysz sobie z cukrem trzcinowym, czy zwykłym? Przyniosłem Ci w szklance i dodatkowo w filiżance, bo nie wiem na co masz akurat ochotę.

- A ja zrobiłem ci piętrową kanapkę. Ze wszystkim.


Oesu. Najlepsza kolacja w moim życiu. Mogę umierać.


Niewiniątka, co?