poniedziałek, 17 grudnia 2012

(35) aberracja

Trochę już żyję na tym łez padole, ale zawsze Codzienność potrafi znienacka wychynąć zza rogu, by swym dzikim wrzaskiem UAAA!!! powalić mnie z nóg. Robi tak raz po raz, chyba po to, by nie uchodzić w moich oczach za mdłą, niewyraźną i banalną.
Mim jeździł sobie od kilku dni na krzywych Gaussa temperatury. Co się trochę unormowała w ludzkich rejestrach, to znowu zaczynała wciągać wirtualne sanki na poziom normalnej temperatury kota. Kot dobry na nerki, Mim mniej. Może dlatego, że zbyt ruchliwy i nie można się nim obwiązać. 
Mim od wspomnianych kilku dni był pod baczną cenzurą medyczną. Moją. Kolejna życiowa konowalska rola obok siostry piguły (wtłaczającej prochy bezpośrednio do przełyku), ponętnej sanitariuszki (umilającej małżowe chorowanie, ba! u mężczyzny raczej agonię), krwawego chirurga (tamującej własnymi rękami bryzgający łuk brwiowy Mata), szpitalnej kuchary i salowej. Posesja zamienia się w zależności od potrzeb i okoliczności w przychodnię pediatryczną, geriatryczną, urologiczną, izbę przyjęć, izbę tortur, izbę wytrzeźwień. Wróć. Tej izby jeszcze nie przerabialiśmy, ale życie pędzi, a dzieci rosną... Ups, rzekłam. Czuję jak Codzienność wbija mi w plecy wzrok jak sztylety, słyszę jak zaciera swe suchołapki zapamiętując świetny pomysł na umilenie przyszłości.
Obserwuję więc Mima na okoliczność wykluwania się innych złowieszczych symptomów galopującej, jak podejrzawałam, infekcyji. Hm. Nic. Zero. Nul. Do czasu jednak. Mimo, że za dnia żaden inny symptom nie chciał dołączyć się do niezdecydowanej ciepłoty ciała, to perwersyjnie dołaczył w nocy. Mim łka żałosnie, że pić i że boli. Boli okrutnie kark. Słowa "boli" i "kark" ułożyły się w mych myślach w uplecioną z wijących się jak tubifex oślizłych ciał drobnoustrojów diagnozę "zapalenie opon mózgowych". Dalszą część nocy spędziłam na desperackim uwieszaniu się na wskazówkach zegara, popychaniu ich siłą woli i mentalnym kopaniu. Bladym świtem byłam tak zmęczona jakbym pół nocy rąbała drwa tępym toporkiem.
Rano wypuściliśmy się z bloków startowych. Tolkienowski to widok- poły płaszcza rozwiane niczym peleryna, wiatr porywa kosmyki jasnych włosów, które tańczą w powietrzu jak plereza Meduzy, lico blade  zmrożone nieludzko, w jednej zgrabiałej ręce księga czarnoksięska z czarnym jak smoła napisem "Książeczka zdrowia dziecka", w drugiej powiewające dziecię płci męskiej w czapce z pomponem, w innych rejonach krainy nazywanej trywialnie bąblem.
Wpadamy do Świątyni Zdrowia, a tam już na wejściu dostaję w twarz dwoma wielkimi tablicami z objawami meningokokowego zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych osobno dla dzieci i dla młodzieży. Oj jezusicku. Spędziliśmy 40 minut wijąc się na wycieraczce i robiąc ekwilibrystyczne uniki przed chmurami mikrobów wydobywających się z zakażonych dróg oddechowych czwórki brykających małoletnich. Jak zwykle doznałam wizualizacji jak wgryzają się swymi haczykowatymi zębiskami, żółtymi pazurami u wszystkich dwunastu nóg i zaświniają swą ropną wydzieliną różowe i nieskalane śluzówki mego drugorodnego. Pobiłam przy okazji rekord świata w długości bezdechu niemalże osiągając poziom umiejętności foki Weddela. Mordor, zaprawdę Mordor, powiadam wam.
Kapłanka Zdrowia dopuszcza nas wreszcie przed swe oblicze. Po serii nieodzownych medycznych obrządków odrzuca hipotezę, jakoby Mim miał coś z głową. Ufffffff, no kamień... Dowiaduję się jednak, że stetoskop szepnął narządowi słuchu kapłanki nowinę, jakoby w oskrzelach Mima siedział dychawiczny potwór. Podobno zapalenia tego organu u małych dzieci nie muszą powodować erupcji zewnętrznych objawów. Omaryjko.

Po raz enty więc jestem pod kołami wielkiej i żelaznej kolei losu. Śmiga nade mną, a ja rozpłaszczona pod jej tłustym brzuchem leżę i myślę, jak to życie plecie. Nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być jeszcze gorzej. I jakie to dziwne doświadczyć, kiedy to jedna rzecz nieoczekiwanie staje się czymś zgoła innym niż się spodziewaliśmy.