poniedziałek, 25 kwietnia 2016

(207) Cirque du Soleil - Cyrk Słońca

     Poranne promienie słoneczne wpadają z ukosa, tną pojedynczymi nożami gęsty, chrupki granat nocy, z którego środka wysypują się z chrzęstem drobiny gwiazd. Jego kopulastą, twardą skórkę wieńczy maleńka miedziana korona. W czaszce granatu rozpostarta jest wąska elastyczna nitka. Tancereczka z Cirque du Soleil wstaje i wysuwa ostrożnie stopę z łóżka. Dosuwam do niej drugą. Pierwszy krok w chmurach. Rozglądam się na boki, czy ktoś mnie widzi. Nie, droga wolna.



     Długi balans trzymany w dłoniach daje poczucie jako takiej stabilizacji. Na jednym końcu podskakuje chłopczyk z plecakiem z dinozaurem i macha do mnie ręką. Nasze spojrzenia krzyżują się z prędkością światła. Obracam głowę w drugą stronę i ledwo udaje mi się utrzymać na linie, bo rakieta kosmicznym bekhendem uderzyła właśnie w piłeczkę komety, która z przeciągłym świstem mija moją głowę jedynie o dwa lata świetlne. Gem, set, śmiech. Starszy straszy burzą magnetycznych hormonów. Tak, balans pomaga mi, choć sam w sobie jest ciężki. Za wąski - runę. Za długi - to samo. 
     
     Idę dalej. Odsuwam stopami garnki, pranie, leki, brnę przez stosy zapisanych papierów, mijam elektromagię kota, który miękko oplata się wokół łydek i bawi się całą skłębioną galaktyką. Z brzękiem wodospadu spadają monety, wycie odkurzacza wciąga pył w czarną dziurę. Pistacjowe lody spływają po wskazówkach, spowalniając czas. Lina tnie go jak masło maślane, odkłada po dwie skiby na boki i na później.
     
     W południe, w połowie wędrówki po menisku wąskiej na cal dróżki zalewa mnie miód słońca. Pod światło widać żyłkowanie skrzydeł. Na przekroju poprzecznym mam słoje w równym, ustalonym  szeregu. Kandyzuję się przez kosmiczną chwilę i jestem coraz słodsza. Ciężko chodzić w tej postaci, ruchy są nugatowo powolne, a świat rozmywa się za kotarą z karmelu. Popijam półgębkiem zjadliwe i gorzkie półprawdy, aż do rozpuszczenia miodowej polewy.
   
     Strzepuję ten widok jednym ruchem rzęs, spada z nich tsunami i odpływa migotliwą strugą w tył powodując na odległych krańcach trzęsienie wielkich brzuchów małych karłów.

     Widzę już wieczorny kres. W rogu granatu faluje aksamitna ściemniająca się zasłona. Nie odróżnisz jej od chmur przesuwających się po nocnym rozgwieżdżonym niebie. Jeszcze kilka kroków i atomowe zegary staną na baczność. Schylam głowę i wsuwam się za kulisy. Wpół kroku odwracam się jeszcze i patrzę na pusta salę. W pierwszym rzędzie na zmarszczonych falach czoła klaszczą ciemne oczy, wystukując Morse'm: 

ZAWRACAJ!!!

ZAWRACAJ!!!

ZAWRACAJ MI GŁOWĘ!


sobota, 2 kwietnia 2016

(206) Niespodzianka!


     Dzisiaj obchodzimy Międzynarodowy Dzień Książki dla Dzieci. No to ja jako duże dziecko, które wie, że inne dzieci też lubią prezenty, mam dla Was coś fajnego. Skoro lubicie czytać, usiądźcie sobie w kółeczku na kocach, pomachajcie nogami i zlizując słodycz z lizaków, posłuchajcie!

Odsłaniam rąbek mojej książeczki dla dzieci pt. "Bazanek". Ciekawe, czy łakniecie więcej? 

     A ja zmykam z dziatwą na fiołki! Trzeci rok planuję bowiem zrobić cukier fiołkowy :) Nie wiem po co właściwie, bo nie lubię kuchni, ale pierdolec zobowiązuje do działań alternatywnych. 




ROZDZIAŁ 3
        Bazanek stał w ładowni statku, a zimna woda lizała mu stopy. Uciekał przed nią, wdrapując się na drewniane skrzynie, ale jej poziom błyskawicznie się podnosił. Gdy zabrakło mu powietrza, zaczął charczeć, bo woda zaczynała wdzierać się do nozdrzy, które jako ostatnie pozostały nad powierzchnią, w małej przestrzeni powietrznej pod sufitem.
- Aaaa... Chrrrrrrrr... brrrrrchhhhhh... bbbbb...
- Przestań chrapać, bo mi ryby płoszysz! - dobiegł znajomy, bardzo znajomy głos z oddali.
Za chwilę do całkiem ludzkiego głosu dołączyły odgłosy plumkania i kapania. Emil zdjął z twarzy poduchę i usiadł na łóżku. Zorientował się, że jego kołdra leży na ziemi, a Jonasz, siedząc przy biurku, ciumka sok przez słomkę i gra w Let's Fish. Za oknem leje.
- Już dziesiąta?!
- A i owszem, już myślałem, że umarłeś. Idź mi zrób śniadanie - zaordynował junior.
- Jak “zrób śniadanie”?! O której wstałeś?
- Jak zwykle, o siódmej.
- Wstałeś skoro świt i przez trzy godziny nie zrobiłeś sobie nic do jedzenia, bo czekałeś, aż ja się obudzę i ci zrobię?! - Emil próbował odnaleźć połączenia między rzeczywistością, a rozumem i chociaż luźno je z sobą powiązać.
- Tak właśnie. - bąknął Jonasz bez cienia wstydu, nie odrywając wzroku od monitora. - Masz sen jak zdrowa samica niedźwiedzia. Mógłbyś urodzić przez sen i nie obudzić się przy tej czynności. Ty masz chyba nawet zadatki na wyrodną samicę - spojrzał na brata z wyrzutem. - Zagłodziłbyś małe niedźwiadki na śmierć. Robisz to śniadanie zatem czy mam zemdleć z głodu?
- Przecież złowiłeś ze sto kilo ryb w tym czasie, leniwcze. Smacznego.


Chłopcy z apetytem jedli jajecznicę przy kuchennym stole, gdy rozległy się lekkie kroki na drewnianych schodach, a po chwili dzwonek do drzwi.
-O, dzień dobry, mes chers garcons! Już wstaliście? - Eurydyka przemknęła jak powiew wiatru obok Emila, roztaczając wokół siebie zapach sklepu chemicznego dla plastyków i bezbłędnie pofalowała ku źródłom aromatów kuchennych. - Wybaczcie, ale w nocy naszły mnie rozliczne muzy, bardzo rozdzierające, i poszukując środków wyrazu, straciłam poczucie czasu. Odnalazłam je przed chwilką, ale jak widzę, za późno, za późno! - zamyśliła się, spoglądając przez jedno z pięciu wąskich pionowych okienek na ulicę Wyspiańskiego. - Obawiam się, że razem z poczuciem czasu straciłam apetyt! - rzekła z emfazą, i pogryzając cienką parówkę, oklapła na krzesło obok przeżuwającego i przeżywającego każde jej słowo Jonasza.
- Wasz tata wspominał, że przyjdzie dzisiaj hydraulik do tych skowyczących rur. W całym pionie coś jęczy i gra, fą fą falalalalaaa! - zaśpiewała przez otwarte okno. Wydawało jej się, że dostrzega tych dwóch podejrzanych typków od studenta, ale to pewnie złudzenie. - A my tymczasem pójdziemy do mnie i zrobimy sobie mały performans! - Eurydyka była mistrzynią w raptownym zmienianiu nastrojów. - Chodźcie, moje cherubiny! Weźcie jakieś robocze ciuchy. Miałam was przypilnować, żebyście zjedli porządne śniadanie, no to zjedliście. Zbiórka u mnie za piętnaście minut. Obecność obowiązkowa!

Po kwadransie u drzwi z fikuśnie wygrawerowanym wizytownikiem  Eurydyka Kociemba, Artystka (duże A, zawijasy, serpentyny, kropka nad “i” w kształcie hipnotycznej spirali), stanęły dwa indywidua. Rękawy kraciastych flanelowych koszul sięgały im, niczym gibbonom, do ziemi.
-O, panowie hydraulicy,  do awarii piętro niżej proszę - drzwi otworzyły się i od razu zaczęły się zamykać.
- A performans?- jęknęli.
- Performans to ja codziennie widzę w swoim odbiciu w lustrze - doszło ich uszu przez szparę, w którą Emil zdążył włożyć stopę. Eurydyka poszerzyła ją na tyle, by móc wrazić między drzwi a framugę swą smukłą, okoloną długimi kasztanowymi włosami, twarz. - Ach, to wy, Bazanki miłe, zapomniałam, wybaczcie! Prócz złotego serca i złotych rąk, mam jeszcze pamięć złotej rybki - mrugnęła łobuzersko.
Bracia weszli do mieszkania artystki. Znali i lubili ten zapach farb, terpentyny i płócien, ten miły dla oka i inspirujący artystyczny rozgardiasz. No i te przestrzenie! Sto siedemdziesiąt metrów nieskrępowanych ścianami, a okna niezaduszone firankami. Eurydyka przy niepogodzie pozwalała im grać tu w rzutki  i ping-ponga.
-Siadajcie. Tort truskawkowy czy rolada marcepanowa? - spytała ukazując w szerokim uśmiechu białe, kompletne uzębienie.
- Wszystko, poproszę! - Jonasz jak zwykle był nieskrępowany i czuł się nader swobodnie.
- I to mi się podoba! - podchwyciła Eurydyka i skierowała się ku prawdziwej sklepowej ladzie chłodniczej, która stała niedaleko drugich drzwi, prowadzących niegdyś na wspólny strych. Od czasu, kiedy zaniechano suszenia prania na strychu, Eurydyka powiększyła sobie lokum. Chłopcy zerknęli przez ukośną witrynkę na torty i roladę, obok których leżało wielkie pudło lodów i kilkanaście temper tradycyjnie rozbełtanych z białkiem kurzego jajka. Wszystko tu było takie kolorowe i ciekawe.
Chłopcy ze smakiem pałaszowali swoje ogromne porcje wypieków. Nagle żuchwa Emila przestała przeżuwać, a język wysunął się z jego ust.
- Patrz co było w roladzie, o mało się nie zakrztusiłem - szepnął, pochyliwszy się ku Jonaszowi i wyjął z buzi kawałek papieru. Najpierw myślał, że to kawałek papieru pakowego, ale zauważył, że jest zapisany odręcznym pismem. - Widzisz to co ja? - spojrzał wymownie na Jonasza.
- ...oim skarbem... szukałem... nie przypuszczałem, że jest w tych ścianach... złota...- Jonasz przeczytał, co było napisane na skrawku papieru. Reszta napisu była zatłuszczona i kompletnie nieczytelna. Emil szybko schował karteczkę do kieszeni.
- Odsuńcie talerzyki na skraj stołu, powiem wam, w co się dzisiaj pobawimy. Mam tu dla Was po kawałku drewna. - Po znaczącej pauzie, z entuzjazmem zawołała -  Ożywicie je i zrobicie ikony!
- Mamy wystrugać Pinokia? - ucieszył się Jonasz i zaczął się rozglądać za dłutami.
- Strugasz wariata specjalnie, czy jesteś chory? - Emil wzniósł oczy ku niebu. - Będziemy malować świętych, co zapewne ma z nas wydobyć nadludzkie pokłady cierpliwości, prawda, pani Eurydyko?
- Ikony się pisze, nie maluje, Emilu. Ale nie będzie tak źle. Prawdę mówiąc zmodyfikowałam nieco technikę, by podnieść poziom atrakcyjności na wyżyny nastolatków. Zrobicie ikony metodą wyklejanki. Mam tu stertę prasy brukowej ze zwrotów z saloniku prasowego, specjalnie na nasze potrzeby zakupiłam magazyny sportowe i Świerszczyki. Co prawda Świerszczyk, jako ostatnie polskie pismo dla dzieci powinien być pod ścisłą ochroną jak żółw błotny, ale są tam przewspaniałe ilustracje, które mogą nam się przydać do wglądu. Teraz zajrzyjcie w siebie, pogrzebcie sobie w mózgowiu i wyłówcie z tej mieszaniny sacrum i profanum obiekt waszych westchnień. Ma to być autorytet moralny, guru i przewodnik duchowy na tym łez padole. No, po prostu  i pomyślcie kogo cenicie na tyle, by opisać go i przedstawić na swej ikonie.
Bazanki pochyliły się nad drewienkami i trawione ogniem zapału, przerzucały stos czasopism.
- O, patrz, bracie, tę okładkę Świerszcza projektowała ciotka Rajecka. W życiu nie potnę ciotki!
- Faktycznie! Pokażemy tacie!
Po kilku godzinach mrówczej pracy, przetykanej śmiechem, ziemniaczkami z mizerią i kotletem schabowym, równocześnie stały się dwie rzeczy: tata wrócił z pracy, a słysząc znajome odgłosy, od razu wszedł na poddasze oraz druga - powstały dzieła życia braci Bazanków.
Ikona Emila wzbudziła niekłamany zachwyt i zakręciła łzą w oku protoplasty z uwagi na oszczędność barw w centrum i ich erupcję na peryferiach oraz oryginalność tematu. Przedstawiała ona stary portret ślubny przodków bliżej niezidentyfikowanej familii, okolony orbitami, na które nanizane były buty piłkarskie, rakieta do tenisa, kwiaty jabłoni, talerz rosołu, cukier w kostkach. A także hetman szachowy, laptop, Godzilla, kot oraz stary kajet. Wszystkie elementy wirowały wokół głów antenatów, a dzieła dopełniał okalający wszystko wąż pożerający własny ogon. W mniemaniu Emila dzieło opisywało w klarownej formie rodzinę jako centrum wszechświata oraz wszystko, co stanowi o jej jedności oraz zainteresowaniach. Cukier wystąpił w podwójnej roli synonimu słodkiego życia oraz celu pracy naukowej taty, który pracuje nad syntezą nieszkodliwego słodziku. W roli brata wystąpiła Godzilla, a wąż Eskulapa symbolizował zdrowie.
O ile przy oględzinach ikony Emila panował rwetes i ogólna wesołość, nad ikoną Jonasza zapadła cisza. Wszyscy zgromadzili się wokół stołu i pochylili troskliwie nad dziełem. Przedstawiało ono dorosłego płetwala błękitnego unoszącego się na spokojnych oceanicznych falach, amputowanego z magazynu National Geographic i pedantycznie ułożonego na deszczułce. Wieloryb był pieczołowicie obłożony drobinkami złotego szlagmetalu. Obraz przywodził na myśl rybę w bombonierce.
- To jest wieloryb, prawda? - upewnił się tata.
- Zaiste - odrzekł przeciągle junior, delektując się nowym słowem w swoim wokabularzyku. - Czy nikt nie zapyta, dlaczego na mojej ikonie umieściłem płetwala z aureolą? Zatem odpowiem na to niezadane pytanie. W ŚRODKU JEST ŚWIĘTY JONASZ! - wypalił z dumą.

Łza nareszcie znalazła ujście i  pociekła po policzku taty. To się nazywa performans.