wtorek, 23 lipca 2013

(77) jak osiągnąć stan Nirwany w 60 sekund

   Nie odkryję Ameryki, gdy stwierdzę, że upał może zabić. Mnie zabił wczoraj. Moja psychika leży w pudełku pod rododendronem otoczona przez krocionogi i rój much. Soma słaniając się na nogach stara się jeszcze sprawiać wrażenie, że nie jest opuszczona, ostatkiem sił zdołała nie umyć zębów klejem Magic, który któryś z samców zostawił w łazience. Pytanie- co on tam kleił? Zarost? Doklejał owłosienie łonowe? Kota?

Kto jest rodzicem dwójki dzieci, ten znacząco i współczująco pokręci głową. Kto jest rodzicem dwójki chlopców, poklepie po ramieniu i poczęstuje piwem, może nawet wręczy bilet na dwudniowy pobyt w SPA. A kto jest z woli losu matką dwóch chłopców... cóż, ten wie, o czym mowię...
O, matki jeszcze skanalizowanych potomków! Cieszcie się każdą chwilą niemobilności Waszej drobnicy! Wszak czas ten trwa niespodziewanie krótko, o czym wiedzą ci, co po, bo będąc jeszcze tymi, którzy przed, myśleli, że gdy oddzielą dziatwę swą od kuwet, a dziatwa stanie się samobieżna, ich życie stanie się łatwiejsze, lżejsze, będą wyspani, mniej zmęczeni, ich ziemista cera nabierze prawie zdrowego kolorytu, a ich styrane szukaniem śliniaków i klocków oczy ujrzą światełko w krętym jak jelito roślinożercy tunelu trudów rodzicielskich.
MUAHAHAHAHAHA!!

Siedziałam sobie zatem grzecznie, nikomu nie wadząc na obrzeżach tarasu, kiwając się autystycznie w przód i w tył, obcinałam pędy przekwitłej lawendy, by raz jeszcze tego lata uraczyła nas prowansalskimi widokami. Siedzę ja sobie atrakcyjnie po turecku, motylek fruwa, pszczółka brzęczy, słońce oblewa mnie szczodrze fotonami, podczerwienią i ultrafioletem,  a ja równie szczodrze kąpię swe obłe ciało w samodzielnie wytworzonych kaskadach wody z NaCl i śladowymi ilościami pomniejszych pierwiastków. Myśli moje kołują wokół gabarytów, jakie niepostrzeżenie, acz finalnie- zaskakująco, osiągnęłam. Jedno słowo- Budda. Nie daj Bóg, teraz ktoś wyskoczy ze spotkaniem klasowym, zjazdem studenckim albo pogrzebem. Głupio wyglądałaby samica foki omotana w sukienkę koktajlową. 

Podczas, gdy czas skakał niefrasobliwie po wskazówkach zegara, ja siedziałam w bezpiecznym z pozoru, wyalienowanym akwarium własnego ego, przy kępach roślinności o odurzającym zapachu, kiwałam się kojąco, kąpałam myśli w mózgowej zupie, dochodzącej już do krytycznej temperatury, w której ścina się białko i witamina C- a tymczasem dookoła mnie... dookoła mnie szalało Guantanamo. Ściany mojego akwarium pękły z hukiem, dopuszczając do mnie w sposób aż nazbyt dynamiczny, informacje z zewnętrza. Fontanny wody wydobywającej się ze szlaucha dzierżonego przez drugorodka bryzgały boleśnie me plecy. Słupy wody lądowały na długiej na 3 metry słońcochronnej markizie i szeroką kaskadą godną brazylijskich wodospadów Iguacu spadały lawiną na trawnik, a właściwie już teraz klepisko. Przekwitłe kwiecie lawendy wzbijało się w przestworza i oblepiało taras, szyby, meble ogrodowe i samych bryzgaczy. Mat z niewieścimi piskami galopował dookoła mnie, ciumkając klapkami, z rzadka przechodząc w dziki cwał, podczas, gdy Mim bezlitośnie chłostał po nagich ciałach biczami szkockimi. Woda zamieniona w crocsach w ziemistą ciecz zmieszaną z łodygami skoszonej trawy oblepiała systematycznie szczelną warstwą tarasowe płytki zmieniając, chyba już trwale, ich pierwotny kolor z ciemnego beżu na ekologiczne maziaje w kolorach ziemi. Papasan, za moimi plecami drżał na myśl o ponownym wodowaniu i krystalizował w swych trzewiach myśl o puszczeniu korzeni. Kot obserwował z błyskiem w oku przebieg wypadków spod liścia funkii olbrzymiej.

- Ommmmmmmmmmmmmm, ommmmmmmmmm- próbowałam samouspokojenia wizualizując sobie rodzinę z reklamy serka Almette.

Przez ścianę mantr agresywnie przedzierały się efekty wizualne i akustyczne mrożące krew w żyłach nawet u rdzennych ludów Afryki równikowej. Zdziwienie: To moje dzieci?! Zaskoczenie: Jakim cudem?! Wyparcie: Ależ skąd! To dzicz i swołocz lat niespełna 11 i 7! Buzujące energią samczyki o ujemnym poziomie testosteronu, za to z hektolitrami hormonu nadpobudliwości ugotowanej w 40C! Na Jowisza!
Moim marzeniem stają się dwa karne jeże z wykałaczek i korkociągów ogrodzone drutem kolczastym. Pod napięciem 230V. Na polu minowym dla uzyskania pewności i na muszce snajperów.
 Jeszcze  w powietrzu furkotały źdźbła traw i kwiecia, jeszcze nie opadły krople wody z węża, ani bijące w błony uszne decybele, gdy chwyciłam za miotłę ulicówkę, próbując okiełznać żywioł. Zamiatałam zamaszyście, zrywałam świeżo położoną wykładzinę z lawendy i parkiet z łodyg, brnęłam w wodnych oparach z samozaparciem krótkowzrocznego nosorożca, nie zważając na otoczenie. I to był błąd. Powietrze przeszył zwierzęcy ryk rannego stwora dokładnie w tej samej chwili, gdy nastąpił biologiczny karambol. Czoło nosorożca uderzyło z dźwięcznym głuchym brzękiem w poziomą, solidną metalową rurę markizy. Siła uderzeniowa przeniosła naprężenia skokowo na żuchwę, która raptownie pod wpływem naporu głowy nie znajdując ujścia dla wytworzonych sił spowodowała uderzenie dolnych siekaczy o górne. Ból przeszył błyskawicą twarzoczaszkę i skumulował się w okolicach lewej jedynki, a resztki świadomości dokonały szybkiej analizy, z której z prędkością światła wynikło, że nie będzie nas stać na instalację implantu stomatologicznego, a zaraz potem, że brak jedynek jest niemałym uszczerbkiem wrażeń estetycznych. Jedynym plusem byłaby instalacja w diastemie papierosa lub eleganckiej szklanej fifki z cygaretką. 
Po uciszeniu się nieco szumu buzującej krwi w tętnicach i wybuchu złości zakraszanej suto francuskimi inwektywami usłyszałam nareszcie... ciszę. Wkoło mnie stała cała familija z żuchwami na wysokości mostka, kot zastygł z łapą w górze i językiem wywieszonym na prawą burtę. Wszystkie oczy zawiesiły się na mnie- kobiecie z nadwagą w różowym stroju kąpielowym w stokrotki, ze szczotą ulicówką w dłoniach, skórze pokrytej roślinnością i wyłupiastym jak u neandertalczyka czołem i zapewne adekwatnie niezbyt inteligentnym wyrazie twarzy.

Ot, i problem zbyt swawolnych wakacyjnych zabaw dzieci rozwiązany. Trzeba się walnąć w łeb. 
Na jutro planuję publiczne batożenie mopem.

Nie do pomyślenia, bym w prehistorycznych czasach panieństwa i bezdzietności, tak tęsknie wypatrywała września jak teraz.


Malownicza sytuacja nie została upamiętniona fotami, jednakże mam tu kilka ze spokojnego spacerku nad Maltą, dzięki której można poczuć preludium powyższych zajść. Jak widać młodzież, mimo IQ znacząco powyżej średniej krajowej,  nie jest zdolna przejść po ludzku na dwóch łapach 20 metrów.