I oto nastała jasność.
W mózgu mym, jak w tutce jajowodu, neuron Y cudem znalazł tulący się do pnia mózgu neuron X i zaiskrzyło między nimi. Sypnęło kwieciem olśnienia, bo rozwiązanie trapiącej mnie od dawien dawna zagadki mych spodni, błysnęło migającym transparentem. Znacie? Z autopsji może? To posłuchajcie.
Najczęściej chodzę w dżinsach. Dżinsy mają odpowiedni krój, który maskuje me liczne mankamenty urody poniżej pasa, co jest udowodnione naukowo, więc nie obruszajcie się i nie parskajcie, o Wy, którzy spotkaliście mnie nos w nos i zaprzeczacie potędze zjawiska. Całokształt obrazu dopieszcza wojskowy skórzany pas, podobny do tych, jakie noszą na zawodach ciężarowcy, a który doskonale podtrzymuje od zewnątrz napierające jelita wypełnione ptasim mleczkiem. Biję się w płaską pierś. Tak! Ptasie mleczko podkradam synom. Wiem, pójdę za to do piekła.
Mówię bowiem:
- Mat. Daj mi dwa ptasie mleczka, tylko dwa. - Mat daje. - I, zaklinam Cię Synu, choćbym Cię błagała na kolanach i łkała spektakularnie krwawymi łzami, nie dawaj mi więcej! Ja Cię z pewnością na ptasim głodzie będę mamić, udając żółtego kurczaczka, straszyć i błagać, ale bądź twardy! Będę się dramatycznie wić na podłodze w spazmach, drapać Cię po nogach, ale bądź niewzruszony!
I Mat jest twardy. Psiakrew!
- Daj mi jeszcze jedno! Ostatnie, serio! Nie dasz? A ja Cię rodziłam w bólach nieziemskich przez 15 godzin! Zobacz jakiego ładnego i mądrego Cię urodziłam! I wychowuję Cię ogromnym nakładem kosztów moralnych i finansowych!
A Mat nie daje. Co za wyrodek!
I dlatego kradnę.
I dlatego kradnę.
Drugi nie lepszy.
Zaciągnęli babcię do kiosku i nakłonili w transie hipnotycznym do zakupu kart futbolistów. Do trzeciego kiosku Mat poszedł sam, porzucając strzęp rodzinny przy mlekomacie. Strzęp przebierał jak cielaczek czterema nogami i pobekiwał cicho ustami Mima:
- Zaginął, zaginął. Mój rodzony brat zaginął! Na pewno go uprowadzili dla przeszczepów! - a z piersi jego, przepełnionej żalem i nieutuloną tęsknotą, chlusnęło w końcu wiadro goryczy - A mógł nam chociaż zostawić te cztery złote, które miał w kieszeni!
Ale tu miało być o spodniach.
Od dawien dawna nosiłam spodnie w rozmiarze X. A, jako, że od dłuższego czasu zauważałam, że spodni było coraz mniej, głównie pod piętami, zachciałam uzupełnić braki w dopływie dżinsu. Udawałam się więc notorycznie na zakupy i znosiłam spodnie do domu. Jako, że ich nigdy nie przymierzam, w czym jeszcze ugruntowała mnie lektura prezentu Mima od Zająca,...
...przynoszę łup do chałupy i po poddaniu obróbce chemicznej oraz cieplnej na najwyższym stopniu "len", staram się wzuć go na pośladki. Łup złośliwie odmawia współpracy na półmetku, tj u bram Edenu, czyli na wysokości półdupka. Sytuacja powtarza się cyklicznie w każdy poniedziałek (w poniedziałki bowiem towar jest najdroższy - 6zł/sztuka, ale i największy wybór). Ależ te spodnie małe wypadają, myślę sobie. Albo szyły je małe chińskie rączki. Nie może być! W końcu rozmiar X jak wół na metce. A przecież właśnie X leżą na mej pupie jak mumia w sarkofagu - idealnie!
Wiele tygodni i par spodni później tajemnica odzienia ekshibicjonistycznie rozwarła swój płaszczyk, ukazując swe obfite wdzięki w pełnej krasie. Wdzięki ujawniły się na metce mych ulubionych, acz sfatygowanych coraz bardziej, spodni i wywaliły biały jęzor metki. Stanęłam tak trochę zaskoczona, a trochę obrażona, tak wiecie, nogi w krzyżyk, miednica na bok, głowa przekręcona, że niby patrzy, a niby nie dostrzega. Na metce, na której, byłam przeświadczona, widnieje mój rozmiar X, owszem, bezczelnie widniał. Ale nie sam. Za nim było jeszcze L.
A po spodnie w rozmiarze XL przecież nie pójdę. Poczekam, aż któraś ze stron zmięknie.
![]() |
1-3 Jeanne Lorioz |