poniedziałek, 9 września 2013

(87) łódeczka

   Myślę o niej. Codziennie. Kiedy przyjdzie?
Czy nocą, gdy zegary zwalniają do zera, a ja będę spać, czując podskórnie rozmyty ból kości, czy podczas wyznaczania linii samotnego spaceru wśród gąszczu ludzi, gdy czas nadrabia zaległości ze zdwojoną siłą?

 Co będę robić, gdy mnie zastanie?
Czy przepasana fartuszkiem odgarnę pasmo włosów z czoła i schylę się właśnie po ciasto buchające aromatem na cały dom, by poczęstować wnuki?  A może będę siedzieć prosto i samotnie  przy stole. Z pustym wzrokiem, kieszenią, głową i talerzem?

A może, leżąc tygodniami w pościeli nie będę w stanie otworzyć jej drzwi? Których? Czy moich, na których klamce będą odciski czasu i rąk moich bliskich? Czy może będzie to klamka przecierana szpitalnym środkiem dezynfekcyjnym.

Kiedy przyjdzie? Zdąży przed zmianą koloru włosów i wypadnięciem zębów?

Czy będzie przeszkadzać, przychodząc gwałtownie i nie w porę, czy płynnie i delikatnie jak spodziewany gość, na którego przy stole czeka wyprasowana serwetka z monogramem?

Czy powitam ją serdecznie, czy będę się wściekać, że za wcześnie, że jeszcze nie teraz?

Starość. Myślę o niej. Codziennie. 


Pozostaje mi wiara, że w biegu na sto lat śmierć uplasuje się na drugiej pozycji.

Eyes of an old woman. Joleen Halloran.

By Joleen Halloran

 Tymczasem spotkałam ją dzisiaj. Wyłoniła się zza rogu. Niosła na duszy jakieś 40 kilo ciała. Tak dla niepoznaki. Nie pamiętam jak była ubrana, możliwe, że była ubrana we wszystko i zarazem nic, bo zarówno krój jak i kolor ubrań zmienia się w mojej pamięci tak szybko, że tworzy plamę w jednolicie gołębim kolorze. Tak samo dziwnie zachowuje się jej twarz. Mogła być twarzą każdego z nas. Zmieniała się milion razy na sekundę tworząc wrażenie bezruchu. Za to doskonale pamiętam jej buty. Porządna szewska robota, były chyba starsze ode mnie, eleganckie ażurowe czółenka z odkrytą piętą, takie, co to wyszły z mody o własnych obcasach pół wieku temu.
Niosłam jak tytan codzienności mleko, pieczywo i kwiaty. Stanęła przy mnie i poprosiła o pomoc w zejściu z maleńkiego stopnia, którego nawet nie zauważyłam. Na  ułamek teraźniejszości objęła suchymi dłońmi moje przedramię i oparła się o nie całym ciężarem swojego nicnieważenia.

Nie prosiła błagalnie o pomoc ani nie żądała jej. Poprosiła mnie, obcą, tak prosto, zwyczajnie i bez skrępowania. Nie ujmowało to nic z jej godności, a zarazem nie było rozkazem. Podziękowała, nie wznosząc dziękczynnie oczu ku niebu. Ot, jak dziękujesz za podanie widelca przy stole. Nie krępowało jej proszenie. Umiała prosić i potrafiła pomoc przyjąć bez poczucia chwytania w locie ochłapu.

Chyba widziałam ją tylko ja. Dla innych była zapewne tylko zwykłą staruszką, bo nikt nie zwracał na nią uwagi.
Odprowadzałam ją wzrokiem. Drobiła kroczki, szybkie i chybotliwe, jak mała łódeczka. Zniknęła za rogiem, wsiąkając w  miejską pustynię.

Świat znowu ruszył z posad. Na kolejną chwilę.