sobota, 31 sierpnia 2013

(85) hrabiostwo w Kórniku

- Jak cudnie jak cudnie będzie, pakujcie się, pakujcie i jedziemy! Weźcie bluzy!

Tak, emocjonuję się. Tak, przeżywam. Wyjeżdżamy!!!
Dokąd?

- No na wycieczkę, oj będzie jakieś całe 13 km, a że w stronę wschodnią, to miniemy nawet granicę miasta! Jupi!

Za oknem tak pięknie, uczesane pola pachną wilgotną ziemią, rozwichrzone lasy próbują zrzucić korony poruszając konarami w rytm powiewu ciepłego wiatru, świergot ptaków smakuje leśnymi jagodami, a słońce skapuje na ziemię z ukosa jak miód. Patrzę przez powstały bursztyn z zatopionym wewnątrz światem wprost w słońce i wchłaniam. Pod powieki wpływają puchate chmury podszyte od spodu różem i fioletem, puste w środku i delikatne jak wydmuszki, przeskakują frywolnie po stojącym na warcie polu kukurydzy z kolbami na ramionach w pozycji prezentuj broń, a nad zielonym wojskiem, w oddali, bystrooki myszołów odmierza podniebnym okrążeniem ostatnie minuty zegara biologicznego myszy.

 Jaka szkoda tylko, że tego wszystkiego nie widać zza ekranów dźwiękochłonnych wzdłuż drogi.


Dojechaliśmy. Przechodzimy przez most, wchodzimy do zamku kupujemy okolicznościowy bilet rodzinny, zmieniając równocześnie tryb pracy organizmu z cyfrowego na analogowy. W sieni podkuwamy się w filcowe papucie, przez co nasze ruchy nabierają dostojności, płynności i zwolnienia do 33 obrotów na minutę. Małżowi urósł szustokor, krótkie spodnie i pończochy, mi wystrzeliły krynoliny, a gorset zmiażdżył żebra  pozbawiając chwilowo tchu. Ale Małż i dwójka pacholąt podjechała na czas na filcowych nartach, by stłumić mój upadek w zarodku. Dziecięcia ubrane epokowo, zamiast smyczy na szyjach chwilowo bieluśkie żabociki, oczywista.

- Zważcie, moje dziatki na rzeźbienia, na etażerki, na sekretarzyki i stoliczki nocne, na obraz, który przedstawia Łazienki, w tym oto przybytku jadało się obiadki w każdy czwartek.
Dwie pary oczu osadzonych na wysokościach metr'25 oraz półtora metra wzniosło się nabożnie pod sufit,  by zajrzeć przez okna do pańskich garów. 

- Spójrz Małżu na kobiety przedstawione na tym zapierającym dech w piersi malowidle, czy nie wydaje Ci się, że ta krynolina mogła nieco krępować ruchy? Zważ też na inny aspekt ówczesnej mody - białogłowy odziane suto, okutane w kilka warstw zapewne drogocennych materii, ale dekolt do pępka i buchające z niego piersi na wierzchu. Nie dziwota, że umierały młodo na suchoty, kto to widział tak płuca oziębiać? Wszak spojrzenia męskie powodowały na pewno zawirowania nad tymi górami.

- Racz spojrzeć Małżu i wy, niebożęta - wskazałam dłonią, do której małego palca przylgnęła suto haftowana chusteczka wsunięta za rodowy pierścień - jak szykowny trzewik wyziera spod sukni Białej Damy, która straszyć raczy w zamku gdy noc zapadnie nad Kórnikiem, jaki ma ostry nosek! Trzewik, Małżu, trzewik!

W Małża oczach widziałam projekcję - na filmie krótkometrażowym Biała Dama wsadza mi ten nosek w czułe miejsce jednym celnym kopnięciem, knebluje halką i wrzuca za kotarę.

- O, Małżu. jakież buławy w gablotach się pysznią! Czy wiesz, że berła wyrabiano z zęba narwala? Jakże to ciekawe, zaprawdę, z ZĘBA Małżu, kła dokładnie, koncypujesz?  Jest to tak ciekawe, że trzeba koniecznie spojrzeć tu, żeby zawsze mieć narwala na uwadze, oglądając królewskie insygnia zbroczone ich krwią!

- Macie, stąpaj dostojnie w tych papuciach filcankowych, nie prowokuj Mima, który chłonie jak gąbka, chłoń również! Suń jak na nartach, płyń dziecino po tych wypucowanych do granic bezkresnych połaciach parkietów! 

RRRRYMSSSSS!!!
40 kilo Mata runęło pod artystycznie rzeźbiony, inkrustowany stół. Dzięki Bogu nie rozłupał sobie czaszki, bo musielibyśmy pokrywać koszta czyszczenia chemicznego zabytkowych dywanów i opłacać restauratora zabytków. Przy stanie naszych funduszy musielibyśmy niejako w erzacu zatrudnić się dożywotnio w charakterze chłopów pańszczyźnianych w zamkowym arboretum, by odpokutować winę i zarobić na gazę dla Mata.

- A teraz jesteśmy w zbrojowni, pod biblioteką. Tatuś wam coś opowie, źrenice oczu mych i zdroje srebrzyste młodości!


W muzealnej nabożnej ciszy przetykanej westchnieniami omszonych kustoszek słyszę błyskotliwy wykład Małża:

 - Synowie moi, czy wiecie, dlaczego husarze mieli na plecach te pióra? Żeby nie można było im zarzucić lassa.

Za to wykładowi Małża można było zarzucić wszystko, łącznie ze stryczkiem.
Zostałam w błyskach i hukach porażona globusem o wysokim natężeniu poziomu bólu i do tej pory wychodzę z traumy pourazowej. Natychmiast po wygrzebaniu mnie spod stosu halek, sukien, fiszbin i atłasów, podano mi sole trzeźwiące na mojej chusteczce z mereżką i poluzowano gorset ściskający fiszbinami białe jak alabaster ciało. Tlenu!

Synowie, dla własnego dobra, módlcie się, by Wasza matka żyła jak najdłużej... ;)

piątek, 23 sierpnia 2013

(84) TOP 10 strachów dzieciństwa

   Jako, że ostatnio, czyli przez jakąś ostatnią dekadę, toczę sobie kłębek nerwów i lęków, próbowałam sobie przypomnieć moje strachy i fobie, gdy miałam jasno blond-białe włosy, nosiłam ażurowe białe kolanówki, a na jelenia mówiłam leleń. Z tego, co obserwuję, należę do nielicznych wyjątków, które doskonale pamiętają swoje dzieciństwo. Myślę tu o pierwszych kilku latach życia. I nie mówię tu o "pamiętaniu" indukowanym poprzez wielokrotne powtarzanie przez domowników historyjek rodzinnych o charakterze najczęściej kompromitującym, ale o realnej, żywej pamięci. 
Pamiętam zapachy z dzieciństwa, rozkład mebli, ubrania ludzi i lalek, buty, zabawki, sprzęty domowe, piwniczne i te na strychu. Dokładnie pamiętam odgłosy domu, osoby i ich głosy oraz dotyk chusteczki do nosa mojego Dziadka, czy bolące łaskotki Wujka. Zupełnie jakby ktoś nagrał sześcioletni film w mojej głowie, a ja potrafiła go puszczać w tę i wewtę kiedy sobie tego zażyczę i to bez kreski ;)
Myślę, że własnie dlatego mam świetny kontakt ze swoimi synami, bo dokładnie pamiętam jak to jest być dzieckiem, pamiętam to uczucie, gdy bardzo chce się mieć lizaka i jak bardzo złości przegrana w Chińczyka.



A oto imponująca lista moich lęków dziecięcych:

1. Schylając się po coś nie schylałam głowy, tylko albo trzymałam ja prosto, albo kierowałam twarz do góry. Bałam się, że mi oczy wypadną z oczodołów.

2. Fobia oftalmologiczna manifestowała się też strachem przed pomarańczowymi kołami powstałymi pod powiekami po zgaszeniu światła. Koła oczywiście brałam za duchy, które pokonały już barierę czaszki.

3. Potwornie bałam się postaci z opowieści mojego taty- Czteropalcego. Czteropalcy powodował u mnie wręcz psychotyczne przerażenie na granicy obłędu ;) Ciekawe, że Małż też tak wspomina postacie z makabrycznych opowiastek swojej siostry- Jednookiego i jego sług: pana Słonecznego, pana Magi i pana Pajacyka, a u moich dzieci ten sam, lecz starszawy Małż wygenerował strach Mata przez panem Haszimoto. Cechą wspólną jest to, że nikt z nas nie wyprodukował w mózgu wizerunku przerażających postaci, wystarczyła sama ich nazwa, by nadnercza deptały po gazie.

4. Mój Tata był mistrzem w opowiadaniu baśni i opowiastek na poczekaniu, dlatego to on mnie usypiał, gdy wieczorem wrzeszczałam: chcę straszną bajkę! Straszną bajkę! No i pamiętam taką jedną, jak to chłopczyk zrobił coś złego i się nie przyznał. Powolnym i oplatającym ruchem wlazła mu na plecy czarna kosmata małpa i stawała się coraz cięższa. Dopiero, gdy chłopiec przyznał się do winy i powiedział prawdę, małpiszon spełzł z pleców i zostawił chłopca w spokoju.

5. Niekiedy inne bajki Taty miały wydźwięk rwący duszę, np. bajka o małpce Kiki. Mama i małpka Kiki miały gniazdo na dachu kościoła. Pewnego dnia mama zostawiła Kiki samą w gnieździe i pouczyła, żeby ta się nie wychylała, gdy jej nie będzie. Po powrocie mama widzi zmasakrowane ciało małpki leżące nienaturalnie na bruku przed budynkiem. Pozbierała ciałko do kupy, ochrzaniła córkę za niesubordynację i obie czekały na dachu na zrost kości i zarośnięcie ran.



PS. bajki mój Tata opowiadał obrazowo, z licznymi metaforami, pięknym, poprawnym a zarazem fascynującym językiem. Ściszał głos do wstrząsającego szeptu w chwilach grozy lub unosił, gdy wydawało się, że najgorsze już minęło. Dodawał krew mrożące pauzy, vibrato, a czasem zwiększał tempo opowieści, wtedy serce pokonywało granice nawet liberalnie przyjętej normy dla pięciolatków.
Po takich przerażających opowieściach Tata nie mógł opuścić mojego łóżka, póki nie zasnę. Głaskał mnie po policzku, a ja wtulałam się w zagłębienie pod pachą. Było bezpiecznie i spokojnie. Gdy juz byłam sama w łóżku, budziłam się w środku nocy, przełaziłam do łóżka rodziców i podlewałam Rodziciela.

6. Kolejna fobia medyczna polegała na tym, że bałam się, że w chwilach siedzenia na sedesie wydalę naturalnym otworem wnętrzności, zwłaszcza wątrobę i jelita. Ze strachem spoglądałam na zawartość muszli i za każdym razem spadał mi kamień z serca rozbryzgując radośnie zawartość.

7. Bałam się, że zacznie mi bez powodu i znienacka sączyć się krew wszelkimi naturalnymi otworami ciała.

8. Lęk o życie rodziców był strachulcem starym jak ja.

9. W pokoju wisiał obraz drzewa, które w ciemności zmieniało się w upiorną twarz.

10. Bałam się uprowadzenia przez kosmitów, a chyba najbardziej ich samych.

11. Oczywiście firanki, kocyki, zabawki po ciemku zamieniały się w upiorne krwiożercze majaki o półgnijącym cuchnącym obliczu, a nocne dźwięki domu pochodziły z ich charczących gardzieli. W ciemności czułam ich kościste obciągnięte pergaminową, czasem śliską skórą muśnięcia, we włosy wplątywały mi się pomniejsze straszydła i ociekające śluzem strzygi. Pod łózkami i dywanami mieszkały podstępne i szybkie jak mrugnięcie oka duchy potrafiące przybrać kształt wszystkiego lub czaiły się te najgorsze z możliwych - przezroczyste, które chwytały za kostki gdy szło się ciemnym korytarzem. Oczywiście, nie muszę chyba mówić, że przenikały przez mury i prześlizgiwały się przez wszelkie zabezpieczenia uśmiechając się złowieszczo i bezzębnie. Myślę, że jedynym skutecznym zabezpieczeniem byłam moja własna kołdra, pod warunkiem, że pedantycznie zawinęłam jej krawędzie pod własne ciało. Tlenu starczało na niedługo i pamiętam, że najgorszy moment nadchodził, gdy musiałam wpuścić świeże powietrze, odfiltrowując tlen od duchów.

12. Żerując na powyższym mój brat straszył mnie do nieprzytomości i dzięki temu miał nade mną ogromną władzę. "Zrób to a to, bo będę cię straszył". No, cóż, starszych braci to bawi ;)

13. Bałam się i do tej pory boję się uduszenia. Starszy i silniejszy brat zatykał mi dłonią nozdrza i usta i sprawdzał na stoperze ile wytrzymam bez oddechu. Pamiętam tę panikę, w która się wpadało na końcu. Uważam, że uduszenie, czy to w wodzie, czy na skutek mukowiscydozy czy raka płuc, czy- jest najgorszym rodzajem śmierci. Umierania raczej, śmierć przecież nie jest straszna, lecz proces umierania.
Boję się chorób, że nie zdążę wychować dzieci, zobaczyć wnuków, boję się chorób samych dzieci. Widziałam już ich w sytuacjach, gdy pukali do nieba bram...
Boję się, że gdybym dostała wylewu, udaru, zawalu, zostanę zamknięta w swoim ciele ze sprawną psychiką.

O, boję się jeszcze wysokości, tak mi sie na starość zrobiło, że wolę tak przyziemnie żyć niż wzniośle ;). czas jakiś temu byliśmy na wakacjach, właściwie zgrupowaniu z klubu Mata. Odbyliśmy wycieczkę do Gąsek, których nazwa zawsze mnie rozczulała, podobnież jak jeziora Wdzydze. Gąski szczycą się latarnią morską, ot stoi taka zwalista nad brzegiem. Co tam taka latarnia. Okazało się jednak, że im bliżej podniebnej wędrówki, tym bardziej drżą mi nogi. Meta nastąpiła na szczycie. Moglibyście zobaczyć rosłą kobietę w sile wieku podpierającą na ugiętych nogach ścianę latarni i posuwającą się dookoła, nie odrywając pleców od zimnego muru. Widowisko miało miejsce na zawrotnej wysokości 49m i omiatane było, pełnymi pogardy zmieszanej z rozbawieniem i politowaniem, spojrzeniami okolicznych tubylców i przyjezdnych.
Raz w życiu nawet leciałam samolotem. Licząc międzylądowania i drogę tam i z powrotem, przezyłam cztery starty i chwalić Pana, również cztery lądowania. Podczas czasie startu wpadłam w panikę.  Małż myślał, że się wygłupiam. On się w głos śmiał, a ja w głos ryczałam i smętnie zawodziłam. Jak zwykle dobrany duet. Żałowałam, że nie przemyciłam przez bramkę kozika lub chociaż pilniczka do paznokci, zaszlachtowałabym Małża w samolotowym WC. Oczywiście, gdybym zebrała się na odwagę i tam weszła, bo przez większość czasu siedziałam na fotelu jakbym drut połknęła, co musiało być podejrzane dla stewardess, jak nabożnie wpatrywałam się w prostokąt na mapie wyświetlanej na ekranie, którym okazał się czarny kamień (al-hadżar al-aswad) w Mekce. Z rozpaczy byłam gotowa kilkukrotnie zmienić wiarę na Islam i samodzielnie rozstąpić Morze Czerwone, byleby ta gehenna się już skończyła.
Z lękiem walczyłam tez ostatnio, (a była to walka wyczerpująca i długotrwała, bo zajęła całe 15 minut), w oczekiwaniu na bilety upoważniające do wjazdu na Pałac Kultury i Nauki. XXX piętro. Stąd już tylko krok do nieba. Chryste. Na szczycie pewnie przylgnęłabym szczelnie całym ciałem do posadzki i to leżąc na brzuchu. Przesuwałyby mnie po podłodze jedynie ruchy robaczkowe jelit i pomagałabym sobie trzepocząc rzęsami. Podróż dookoła podniebnego spacerniaka zajęłaby mi circa dwa i pół miesiąca. Nie mogłam na tak długi czas pozbawiać rodziny opieki, więc humanitarnie zrezygnowałam z wjazdu zlana zimnym potem. Zwłaszcza po wiadomości Mata, jakoby winda była pospieszna i bez kuszetek wznosiła się 5 metrów na sekundę. Nasiadówę pod gmaszyskiem wspominam bardzo miło, pogadaliśmy sobie z rzygaczem zlokalizowanym normalnie, na poziomie mojej osoby.  Nie, żeby intelektualnie aż tak od razu, ale licząc skromnie w cm n.p.m.


W oddali Park Saski, w którym hasali mat i Mim, a dalej cel wycieczki - Plac Zamkowy


   Żeby się nieco usprawiedliwić powiem, że byłam bardzo grzecznym, usłuchanym, kreatywnym, bystrym i pogodnym dzieckiem przynoszącym w szkole podstawowej świadectwa z czerwonym pachem. W średniej to już się prowadziło życie towarzyskie, więc o pasku myślało się w innych kategoriach ;)
Aż dziw bierze, że nie oszalałam. No, ale nie mówmy hop.

I co pan na to, doktorze Freud?

czwartek, 22 sierpnia 2013

(83) KONKURS 2PR czyli nierówna walka na limeryki

   Swojego czasu miał miejsce konkurs. Skorpion z Małżem (Małż w tym wypadku był Skorpionem in-cognito, bo Małż nie umie pisać limeryków, gapa) nie byliby sobą, gdyby nie dorzucili swoich trzech groszy do konkursu limerykowego organizowanego przez Dwójkę Polskiego Radia. Kto by miał wtedy za dużo grosza, albo chciał wysłać kogoś hen, popod turnie popod lasy tatrzańskie, mógł słać esemesy na autorów różnych, w tym tajemnicze postacie opatrzone kolejno godłami: ROSÓŁ i MAŁŻ.

Hotel Belvedere w Zakopanem, foto: materiały promocyjne


Tutaj krótko o szczegółach i o tym co też głosujący mogli wygrać. Krótko streszczę, że weekend w Zakopanem:

A tutaj miejsce, do którego wpadały wszystkie konkursowe limeryki. Niektóre są naprawdę świetne, jednakowoż sprawdzałam w necie- i zdarza się, że były nazwijmy to delikatnie i prorodzinnie- adoptowane.
http://www.polskieradio.pl/8/195/Artykul/877959,Limeryki-od-sluchaczy-Dwojki

Od dawna, a w zasadzie od zawsze, słyszę od Małża, że jestem naiwna i ciągle wierzę w prawdziwość, rzetelność i bezstronność konkursów i mam niezachwianą wiarę w człowieka i jego dobre intencje. Co prawda, w konkursach nie mam wprawy, bo brałam udział tylko raz, wiadomo ;). Limeryki to kolejny, dokładnie drugi konkurs, w którym się udzieliłam od 20 lat.
Otóż.
Machnęłam limeryki jednego wieczora, zaraz, gdy konkurs został ogłoszony. Zgłosiłam swój udział, równocześnie wysyłając utwory dnia 20 lipca. Ponoć miały być opublikowane na stronie, której link podałam wyżej. Niestety, ukazały się z kilkudniowym poślizgiem tak, że nawet gdyby ktoś wiedział, że może na nie głosować, niezbyt nawet miałby na to czas, bo zaraz zamykano bramkę dla esemesów. Hm.
Druga rzecz- nie można było dostać się na stronę regulaminu, który to został przez organizatora jakby nie było, złamany, przez niezamieszczenie na e-stronie nadsyłanych utworów. Po trzecie- trzy moje limeryki z sześciu nie zostały przyjęte i nie zamieszczono ich na wspomnianej stronie. Dlaczegóż zapytacie się. Otóż to pytanie zadawałam sobie i ja. Limeryki bowiem spełniały wszelkie zasady limerykanctwa. Niemniej, jak sądzę, brzmiała w nich podpucha dla komisji, że jakoby ma ona przysyłać wieści lub zawierała zaszyfrowaną tajemnicę poliszynela, że ja to ja (blond M. Z Poznania). Hm. Bo dlaczego inaczej?
Nie śledziłam co było dalej, więc nawet nie wiem kto po uiszczeniu podatku pojechał do Zakopca, może jakis Tirowiec znowu ;)

Ja to jednak w swojej naiwności z innej planety jestem, bo mimo wszystko jeszcze ciągle wierzę w dobre intencje wszelakiej maści organizatorów. Ale teraz już tak jakoś z lekką taką nieśmiałością...

Niemniej, skoro napisane, to wrzucam ;)


ROSÓŁ:

Limeryk o zabarwieniu martyrologicznym:

Marzeniem rzeźniczki z miasta Wągrowiec
jest w Zakopanem paść kierdel owiec.
I że za taką nagrodę
oddałaby nawet nogę
lecz nie własną, lecz swojej teściowej. ;)


Wielbcie mnie, wielbcie, słuchacze spod Chełmic!

Dwójkowy słuchacz spod Chełmic
chciał dobry uczynek spełnić:
w ramach więc poprawiania
blond Monikę z Poznania
począł esemesami wielbić. ;)


A tu, no nie! Takiej to już tylko współczuć! Ciekawe o kim to! Pff.

Poznanianka lat blisko czterdzieści
męża słowem jedynie pieści.
Więc, Kochana Komisjo,
by mężowi nie skisło-
o Zakopcu przysyłaj wieści! ;)



MAŁŻ:

Do niedawna, gdyby nie kilka nieścisłości, limeryk mógłby nosić tytuł "Limeryk o Małżu"

Depresyjny biznesmen z Warszawy
w Zakopanem miał służbowe sprawy.
Więc podreptał na metro,
a tam niechcący wdepnął
w jeszcze większą depresję - Żuławy.


Pomóżmy tancmistrzowi z tancbudy!

Łka tancmistrz spod Zduńskiej Woli,
że ze zmartwień mu wcale nie stoi.
W Belvederze się stawi,
dziatki w domu zostawi
i bez zmartwień tam poswawoli!


A to ci słuchacz incognito!

Słuchaczka dwójki z Drzewicy
chodziła w długiej spódnicy.
Lecz pod nią coś stało
i się okazało,
że to facet zamiast dziewicy!


Dziękuję za uwagę, spocznij.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

(82) świat alternatywny i wtopa ślubna

Istnienie świata zależało wyłącznie od powiedzenia nie, gdy chciało się wyszeptać tak
i od powiedzenia tak, gdy chciało się wykrzyczeć nie.

a wystarczyłoby przesypać się w klepsydrze na opak
zgubić parę ziaren
oszukać

koniec świata byłby na wyciągnięcie ręki

kilkukrotnie

gdybym dokonała innego wyboru
nie spotkałabym tam nikogo z Was

wybrałam go ufając, że potrafię gołymi rękami połączyć wodór z tlenem

***

Pogodny dzień kilkanaście lat temu, dokładnie 12 sierpnia. Ja ledwo żywa, Małż zdenerwowany. Oboje po bezsennej nocy. Uf, ślub to jeden z najbardziej stresujących momentów w życiu. Myśli skumulowane są na wysiłku, by nie zemdleć oraz na kreowaniu i analizowaniu wszystkich możliwości wtop, które mogą w ten wyjątkowy dzień nawiedzić nas z siłą lawiny. A i tak kataklizm nadchodzi niepostrzeżenie i potrafi nas zaskoczyć.
U nas akurat przyjął formę niepozornego personelu cukierni Gruszecki.
Kiedy podczas wesela przyszedł czas na krojenie tortu, drzwi otworzyły się i na wózku podobnym do noszy karetki pogotowia wjechało dwóch okrągłych delikwentów kierując się prosto na nas - świeżego Małża i omdlałej Małżowiny.

- Te mniejsze torty proszę ustawić na boczne stoły, nie tu - strofuje Małż. 

- Jakie mniejsze? Są tylko te...

- :O Przecież zamawialiśmy wielki, biały, trzypiętrowy w trzech smakach! Może się pałęta w waszym dostawczaku? Sprawdzaliście pod fotelami? A pod tapicerką? W schowkach na długopisy? W podwoziu? Misce olejowej? ZŻARLIŚCIE?!

W małżowych oczach widać było diabelskie ogniki żądzy mordu, Małżowina przyczajona jak do skoku przerzucała z ręki do ręki wielki weselny nóż, oblizując nerwowo usta.

Wszyscy przybrali kolor tortów. Nie ma. Clou programu okazało się gwoździem do trumny.

Tort został w pracowni cukierniczej pusząc się i prezentując swe walory pustym o tej porze półkom.

A potem już było tylko gorzej ;)

Nie będę wspominać, jak właściciel hotelu po imprezie podszedł do nas, młodej pary i zmienił koszta menu "bo szparagi w zupie-krem były świeże a nie z puszki" i przykryję całunem milczenia nasze podrygi na wycieraczce, bo Małż - osłabły i zamotany w kupony tkanin ślubnych, nie miał siły przenieść ani przerzucić Małżowiny przez próg.

Niemniej na fotach kilkanaście lat nie wygląda katastroficznie i mija jak z bicza strzelił:







 

Kilkanaście lat i kilogramów później (kiedy to minęło?!) bez wychodzenia z domu takie atrakcje! Wystarczyło zadrzeć głowę do góry, by nad naszym ogródkiem zobaczyć czary akrobacyjnej grupy Żelazny:
To ci prezent!


wtorek, 6 sierpnia 2013

(81) szalona noc z Małżem

- Fuj, Małżu, jaki ty jesteś wilgotny! Jak rybik!- wchodząc do łoża Małż dotknął mojego ramienia.

- No jestem - stwierdza beznamiętnie- zabiłem muchę.

- To ona miała tyle flaków, że masz mokrą rękę?- staram się nie zadrżeć z obrzydzenia.

- No co ty, myłem.

Bed bugs,  Leah Saulnier the Painting Maniac


   Jednak apogeum nadchodzi skradając się pod ciemnym płaszczykiem wieczoru (poznaliście ich schemat) i aktywizuje się nocą. Noce są najgorsze. Człowiekowi wydaje się, że skoro udało mu się przebrnąć przez kolejną jednodniowa miejską Saharę zalewając się z sykiem wieczornym chłodnym prysznicem i zachować przy tym ostatnie bastiony mokrych pól mózgowych, to myśli, że najgorsze za nim. Nic podobnego. Człowiek kładzie się do łóżka i zaczyna topnieć. Jeśli człowiek jest akurat kobietą, to czasem pierwsze rozpuszczają się oczy. Potem wytapia się ciało, ale żeby zainicjować ten widowiskowy proces, trzeba oczywiście wcześniej wlać w nie płyn, bo inaczej dosłownie skleja się trzustka z wątrobą, i dolna warga z powieką, co wygląda nieestetycznie i z zabawy nici. Ma się rozumieć, że kołdra leży wtedy na ziemi, a skóra przewieszona jest przez oparcie krzesła. Nagie ciało skwierczy na prześcieradle zamieniając się w skwarkę.
   A co robi w analogicznym czasie Małż? Małż, prócz przeprowadzania skomplikowanych i brawurowych procesów biochemicznych bez trzymanki i nadzoru, leży. Podejrzewam, że ma afrykańskich przodków. Odziany jest w bawełnę i przykryty pierzyną. Puchową. Na nic moje próby zrzucenia puchu na ziemię, każdorazowo broni jej jak niepodległości. Trzyma rękami i chwytnymi stopami, zawija się coraz bardziej i szczelniej.


   Patrzę spod uniesionej brwi na gładkoskóre ciało Małża i do moich podejrzeń genealogicznych dorzucam kolejne, że Małż może mieć jakieś koligacje genowe z pszczołami woszczarkami, które to wypacają wosk w ulu. A jak ciepło jest w ulu, każdy wie. Bardzo. Więc prócz upału, chrapania, nie daje mi jeszcze spać neurotyczna wizja Małża, który w kucki wypaca w ulu wosk. I to nie tylko uszami. Wypaca i zasklepia wszelkie otwory w swoim pierzastym domku, który staje się hermetyczny, sterylny i odizolowany zarówno od patogenów, pasożytów, kosmitów i  temperatury zewnętrznej. Twierdza, zaprawdę powiadam Wam, twierdza. A najdziwniejsze w tym to, że jej mieszkaniec usypia w tych warunkach w minutę szesnaście. Albo, kto wie, przechodzi w stan anabiozy, a nawet estywacji.  Podziwiam. I nie ukrywam - zazdroszczę mu tej utraty przytomności i umiejętności raptownego odcięcia się od ciągłego i płynnego w swym przebiegu rejestrowania sygnałów wysyłanych przez zewnętrze. Jeżeli przeżyję tę kolejną upalną noc, zastanowię się, czy nie przytargać od chłopców maczugi w charakterze autowyzwalacza kolorowych snów.
   Mijają kwadranse, pan sen nie przychodzi. Dwunasta, duchów brak, no, może ja raz po raz wyziewam swojego. Pierwsza. Wstaję, idę po picie, wracam. Druga - na me bez ducha, lecz pełne ciała piersi wskakuje kot. Leżymy sobie, stapiamy się w jedność i mruczymy. Muszę pamiętać, żeby przykryć pępek, ponieważ wyzwala on w kocie łowne zapędy. Wtyka w niego nos, dmucha i próbuje rozdrapać, tudzież rozkopać. Matko, jeszcze mi się dokopie do splotu słonecznego, wygrzebie go i będzie sie zabawiał po nocach tym świecącym zwojem nerwowym, a ja będę miała kupę prania. Ufff.  Trzecia - o boszzzzzzzzzz, nie dam rady. 
   Tymczasem wokół puchatej twierdzy obok mnie materializują się fosy, do których trafia przesącz z Małża. Fosy nabierają realistycznych kształtów i słusznych gabarytów, a fala uderzeniowa taranuje puchowe zapory, pełznąc podstępnie po prześcieradle. Małż wyrzuca z siebie tak gwałtowne i psie warknięcie, że Lima rozdeptując mi twarz i wydrapując oko, z dzikim miauknięciem ucieka w popłochu, a ja prawie wyskakuję z nerwów z gaci. Patrzę na Małża, a on nic, tylko się skrapla. Pewnie pod spodem jego korzeń penetruje już materac i oplatając nogi łóżka rozrywa fundamenty. Trudno. Rano zapytam, czy jesteśmy ubezpieczeni od katastrofy budowlanej i inwazji tropikalnej roślinności. Na twarz Małża wylewa się niewinny i błogi w swej prostocie uśmiech jak u noworodka. Chyba zaraz zakwitnie. Ale nie. Spod kołdry dochodzi niedwuznaczny odgłos: prrt! prrt! prrt! zakończony cichutkim mysim piiiiiiiiiii. Matko jedyna, czy to ojciec moich dzieci? Jakim cudem, pytam? Inseminacja? Boszzzzz, co za katorga, to ja juz wolę poddać się brazylijskiej depilacji. 
Moja koleżanka mawiała, że najwyższy szczebel dojrzałości związek osiąga wtedy, gdy partner puszcza przy tobie bąki. Cóż. Moje poprzednie związki widocznie nie były dojrzałe, w przeciwenstwie do obecnego. Dojrzały nad wyraz, Camembert związków po prostu, stoimy każdy jedną nogą na ostatnim szczeblu kiwającej się drabiny ewolucyjnej związków jako jego ostateczna forma. Żal.pl, jak mawia Mat. 
Musimy leżeć dalej i doleżeć do rana. Jedno z nas ciągle spi. Drugie nie może. Postanawiam rozrzedzić atmosferę i odchylam róg małżowej pierzyny robiąc z niego minaret i odsłaniając bezwładne ciało Małża. Stoi nawet. O, jaki wielki. Nagle Małż, ktorego pewnie owionęło lodowate powietrze, zaczyna falować, kręcić się, wzburzać, po czym znienacka na odlew macha ręką i rozpłaszcza minaret, którego szczyt uderza mnie z impetem w otwarte oko.

-Ojapierdolę!!!!!!!!!!! - budzę słowiczym głosem okoliczne ptaki .

Małż przekłada się na drugi bok i coś mruczy, że ktoś mu spać nie daje i nie może przez tego kogoś zmrużyc oczu przez całą noc.    
Czwarta nad ranem. Piąta, na dworze jasno. Wskazówki zegara brodzą po kolana w gęstym powietrzu, poruszając sie z niebywałym mozołem. Wkoło cicho, słychac tylko od dłuższej chwili jak nade mna jak sęp kołuje komar generując skrzydełkami ten irytujący wysoki dźwięk. Ni z tego ni z owego, bez żadnego ostrzeżenia słyszę głośne PAC!!!, z mej gardzieli wydobywa się znowu okrzyk, tym razem o treści religijnej. Mokre PAC - brzmiało jakby mokra ryba plasnęła o blat. Małż odrywa wilgotna dłoń od czoła, na którym spoczywają zwłoki komarzycy.
Uf, jaka cisza...

- PIPIIPIPIPI !!!!! AAAAAAAAAAAAA!!!!!!!! Wyrywa mnie po chwili z pościeli budzik.

- I jak Ci się spało, Kochanie? Mnie wybornie! - zalotnie mruczy Małż wyskakując lekko spod pierzynki.

- Człowieku, ja byłam w nocy na afrykańskim safari, na Saharze w pasiece, walczyłam z komarami, z kotem, byłam zalewana przez tsunami z fosy okalającej niezdobytą twierdzę, waliły się na mnie minarety, miałam uraz gałki ocznej, coś charczało i chrapało przez sen, osnuwały mnie jadowite gazy i roślinność, byłam w dojrzewalni serów pleśniowych, a na końcu wystraszył mnie na śmierć budzik, jestem jak trup po tej nocy.

-Ty to ale masz bogate i niesamowite sny, Małżowino. Mnie tam się nic nie śniło, spałem jak kłoda do samego rana.

- O_o

Patrzę badawczo na jego skórę, szukając sladów minionej nocy, ale, o dziwo nie manifestuje efektów wielogodzinnej maceracji. Dziwne. A ja po dwudziestu minutach prania mam opuszki jak zawodowa praczka. Jeżeli te piekielne upały nie ustaną, usnę nad miską z praniem i utopię się z dala od akwenu.

sobota, 3 sierpnia 2013

(80) post kulinarny - nie kupujcie kota w worze, bo to głodem grozić może!

   W moim wielkim, rodzinnym, trzypokoleniowym i ośmioosobowym domu gotowała Babcia Alusia. Robiła to wybornie, a własnoręcznie robione pierożki z mięsem, makaron, czy pyzy mmmmmm. Mieliśmy co prawda gosposię, ale gosposia wyciągana była za uszy przez mojego Dziadziusia z jakiejś wioski i przywracana na łono społeczeństwa w swojej nowej, lepszej odsłonie. Gosposię trzeba było ubrać, do szkół i teatru wyprawić, zabierać na wakacje zimowe i letnie. Ot, czasem może starła kurze. Prócz edukacji, ubioru, domu nad głową i traktowania jak członka rodziny, dostawała tez pensję ;) 


Potem, kiedy dostaliśmy mieszkanie w bloku i pochodzenie inteligenckie nie kłuło już zbytnio w oczy, gotował tylko Tata. Z rozkoszą. Tata był mistrzem kuchni. Cesarzem zup i carem drugich dań. Copperfieldem deserów. Kiedy w sklepach nie było nic, zapiekał jabłka z domowymi konfiturami i cynamonowym sosem, robił czekoladę na blasze, zapiekany ryż z jabłkami, budyń czekoladowy własnego pomysłu, kokosanki, czyli ciasteczka czekoladowe z płatków owsianych.


  Do picia- winko własnej roboty, herbatki owocowe i ziołowe, wśród których wiodła prym herbata z głogu, albo przypasowana do delikwenta, w zależności od wyimaginowanego, bądź realnego kłopotu zdrowotnego. Tata miał Ożarowskiego w małym palcu.

 

Z okładów chlebkowych pamietam biały twarożek z białego sera, twarożki smakowe, smażony śmierdziel z kminkiem- uuuu tego nie tknę pókim żywa, farsze z jajecznym na czele, opiekany boczek w przyprawach, a sos do spagetti to była poezja.


 Zupy- nie potrafię zliczyć ich rodzajów, od żurku do botwinki, od fasolowej do węgierskiej, od owocowej z łazankami do czerniny.


Różnorodne mięsa- pieczone, smażone, gotowane na tysiąc sposobów i obsypane pękami ziół. Na zimno, na ciepło, w galarecie, w sosach. Ziemniaki puree, z mlekiem, z boczkiem, cebulą, w różnych wariantach kolorystycznych. Zamiast ziemniaków- feerie klusek- śląskie, lane, zacierki... Dania kolacyjne- bigosy, kaczki, ryby. Sałatki i surówki - kapustka z kminkiem, buraczki z chrzanem...


Mogłabym wymieniać długo i namiętnie, śliniąc się obficie. Bardzo często, wręcz nagminnie stołowali się u nas sąsiedzi, poza tym każdy, kto właśnie się nawinął i zadzwonił do drzwi, był wciągany do środka i częstowany wiktuałami, łącznie z kominiarzem roznoszącym kalendarze. Jeśli ktoś wpadał do nas ze swoim zwierzęciem, to i zwierzyna była futrowana. Kiedyś tata widział się ze swoim znajomym, który miał wyżlicę. Chcieli sprawdzić ile bydlę może zjeść, ale 2kg kiełbasy i schab (na kartki) skończyły się dość szybko, a dna psa nie osiągnęli, w przeciwieństwie do szklanego.
Część z tych przepisów Tata zabrał do grobu, był to bowiem dzieła autorskie, najczęściej wymyślane, zastosowywane bez wglądu do książki kucharskiej i nigdzie nie spisane. Żyły tylko w głowie Taty. Przypominam sobie te smaki i zdaję sobie sprawę, że jestem tylko marnym kucharskim erzacem.

   I tu zdradzę sekret. Nie mówiłam tego nikomu, więc proszę o dochowanie tajemnicy. W zanadrzu mam hicior! Oczami osadzonymi w niedalekiej przyszłości widzę siebie za stolikiem w Empiku, jak z szerokim uśmiechem pod dziełem życia składam autografy z ośmioma zawijasami . Cóż to takiego, spytacie. Otóż dzieło objawi się pod postacią Książki Kucharskiej. Ale nie z przepisami mojego Taty, o nie! To by było za proste i za oczywiste! Będzie to książka kucharska, do której autorskie przepisy stworzył Małż, niedościgły Mistrz spod znaku Tasaka i Patelni o wiele mówiącym tytule "Małż w du.. skorupie chochlą chlupie".


Oto kilka przepisów, które zrewolucjonizują Waszą kuchnię. Notujcie:

JAJKA NA MIĘKKO:

Składniki:
- jaja
- sól

Sposób wykonania:
- Ile zjecie jajek? Po dwa dla każdego? Ale Mim jest tylko chlebożerny, nie je nic, prócz pieczywa, to będzie 2 razy 3, nie 4, bo jeszcze ja, Mim zero, dwa w pamięci, przecinek po nieparzystej i wyszło OSIEM!

- Czy osiem jajek gotuje się na miękko tyle samo czasu co dwa? Skoro dwa jaja gotują się 3,5 minuty, to osiem jaj będzie się gotowało... dwa w pamięci, przecinek, do kwadratu, pomnożone przez macierz, pamiętajmy o odchyleniu standardowym - 14 MINUT!

- Nie zapominajmy o osoleniu wody, w której gotują się jajka (?!). Hm. Ktoś wie, dlaczego? Bo tak.

Sposób podania:
Jak je Pan Bóg stworzył. Na leżąco, wprost na płaszczyźnie talerza, stukające jedno o drugie. Nie schłodzone pod strumieniem bieżącej zimnej wody, więc jakby jakieś jajo z amnezją jakimś cudem nie ugotowałoby się na twardo, zrobi to bez wody, na talerzu w atmosferze własnej.

Pytanie, które pozostało bez echa:

- Dlaczego, Małżu, nie używasz kieliszków do jajek? Jesteś jajecznym abstynentem? Aaaa, nie pijasz ajerkoniaku.


DOMOWA KIEŁBASA:

Przepis na domową kiełbasę powinien zajmować przynajmniej dwie strony z opisem przygotowania mięsa, tłuszczu, flaczków-osłonek i długą listą przypraw włącznie. Posiadać określenie tej jednej jedynej, jaką chcemy zrobić- czy to będzie biała, śląska, podsuszana. Małż ogranicza się do jednego pytania:

- Kiełbasę to się wrzuca do zimnej czy wrzącej wody?

Oczywiście wodę Małż szczodrze soli (!)

Tanecznym szasse przeszlismy do creme de la creme przepisów:

 SPAGHETTI:

Kiedyś makaron Małż wrzucał do zimnej wody. Teraz się pyta. Za każdym razem.
Tak, woda jak zawsze osolona. Tym razem trafił, no czasem i ślepy trafia. 

Przygotowanie sosu:
-zakupić sos w Lidlu
-odkręcić słoik
- wlać.

Kiedyś pewien, jak dla mnie, poeta kulinarny napisał mi:

"...klękną jutro przed mym geniuszem ,znaczy potrawą..
sos gotowy?????????????
barbarzyństwo
sos to osobowość
to emocje
to chwila
jedna
ona nie wróci
to wyrażenie chwili
taki sos, niby nic
ale jak Musierowicz pisała ...jak kucharka nie ma charakteru to taka będzie potrawa
prawda
niestety ciekawe...
to zależy czy serce wkładasz
ja nie mam serca ale gotuję duszą
intuicją
bo ja to nic więcej jak intuicja
niestety, stety
........
ale makaron ich oczarował .......spowodował bezdech, ale nie że przypraw ponad miarę.....ot tak sobie 4 papryczki peperoni , ja nie mam problemu ze zjedzeniem..,"

Chciałam  równiez oczarować i sos zrobić u się, wg przepisu, jaki geniusz kulinarny serwował, ale otrzymałam odpowiedź:

"opis sosu????
nie zrobisz
ryj urywa przy tyłku".


Dlaczego nikt przed ślubem nie powiedział mi, że Małż jest dyletantem w tej sferze życia i nie przeszedł domowej kulinarnej edukacji na poziomie elementarnym? Zażądałabym jakiejś gratyfikacji albo rabatu i mogłabym zostać oznaczona, choćby pośmiertnie oznaką domowej kucharki, nie mówiąc o sprzątaczce czy praczce. (Nawiasem mówiąc, smutno mi się dziś zrobiło, gdy Mim, pouczony przeze mnie jak ma podłączyć wąż do szczotki i umyć płytki na tarasie (chwała Mu za to, że sam się wyrwał z chęcią pomocy), rzekł po męsku: Bo to jest twój sprzęcior! O nie, synu, niech chociaż Twoja żona zostanie uraczona obiadem raz na jakiś czas, tudzież oszołomiona porządkiem w domu i widokiem Twojej słodkiej osóbki ze szmatą w ręku).


   Z gotowaniem jak z seksem. Gdy robi się coś z drugą osobą, nabiera to smaków, inspiruje, daje wiele przyjemności i pomysłów na modyfikację. Zna się cel, ale nie zna się drogi, jaką do celu się dochodzi. Zależy on od produktów, sposobu i długości przygotowania, od jakości i świeżości przypraw. No i apetytu. Inaczej smakuje, gdy gotuje się raz po raz finezyjnie kolacyjkę przy świecach, a inaczej, gdy stoi się przy garach codziennie i gotuje się dla kilku osób, które mają różne gusta w dodatku. Coś, co się lubi robić, a staje się obowiązkiem, traci na atrakcyjności i to dla obu stron. Nie tylko gotowanie. A gdy się to robi samemu, no cóż, chyba znacie to uczucie, gdy własne skrzydła lepią się Wam do tyłka?

*Zdjęcia, prócz ostatniego pochodzą z miejsca, które bardzo polubiłam- z Republiki Róż