sobota, 21 marca 2015

(169) Oczko wodne.

     Już niedługo nasz status społeczny niechybnie wystrzeli w egzosferę establishmentu i będziemy tam świecić jak gwiazda zaranna - długo i oślepiająco. Osiągniemy wysokie parametry w brylowaniu oraz szpanie, a to dzięki zbytkom i fanaberiom. Już niedługo staniemy się bowiem dumnymi właścicielami oczka wodnego. Firma X, której nazwy tu nie zdradzę, gdyż byłaby to jawna kryptoreklama, przysłała do nas niezwykle utalentowanego w tej materii dizajnera.

fot. ze strony e-ogródek
   
     Pracownik podszedł do zadania bardzo profesjonalnie. Obłożył się książkami (naszymi) -Atlasem roślin z przodu i Stawami i strumieniami z serii Zeszyty Szkolne wyd. Muza - z tyłu, po czym wprawnie wybrał kilka gatunków z flory i fauny, kierując się, prócz rolą w akwenie, także ich bezbrzeżną urodą i upodobaniem do pluskania się w odmętach. Patrząc mu przez ramię zapytałam tylko, czy faktycznie ławica karpi nie będzie antagonistyczna względem, bądź co bądź, słonowodnych węgorzy, które w zasadzie powinny udać się na tarło do Morza Sargassowego, gdy tylko poczują chuć w długaśnych jak sznurowadło, żyłach. I czy nasze rury kanalizacyjne są połączone z rzeczonym morzem, czy trzeba będzie wykopywać kanały. Spojrzenie specjalisty mnie zmroziło, a szept, że "wiedziałem, tylko sprawdzałem" zgasił mnie na wstępie.
     Dlatego już nie śmiałam się wtrącać. Nie drgnął mi już zatem żaden mięsień twarzy, gdy pan nakazał wykopać w ogródku dół wielkości grobu głębinowego i wybetonować go. Wybetonowanie było wersją pierwotną. Podrapał się w ucho, wytarmosił grzywkę i odgryzł gumkę z ołówka, pomamrotał coś pod nosem, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie i przekreślił zamaszyście plebejski beton jako niegodny nas, czcigodnych, w jego miejsce nakreślając okrągłymi zgłoskami cesarskie marmury. Noo, marmury to ja rozumiem, podobnież jak wygięte w łuk zadaszenie (szkło gięte o grubości 5 cm). Ile kosztuje stoliczek z giętego szkła, to można sobie zobaczyć na Allegro. Nasze oczko wodne to nie tylko splendor, to, jak widzę, także rozsądna lokata kapitału. W marmurach, złotych rybkach i szkle wygiętym.

Fachowiec skończył kreślić plany, na które, hosanna, nie musiałam czekać tygodniami, jak to jest w zwyczaju wszystkich firm. Ot, przyszedł, siadł, narysował i nawet zrobił kosztorys. No właśnie. I jakie niskie koszty! Tylko 500 zł! Za takie luksusy 500zł! I jeszcze pytał, czy aby mamy tyle, bo może pozamieniać co nieco w projekcie, by je obniżyć. Ot, moglibyśmy nie sprowadzać ryb z Polinezji, a nawet zrezygnować z zimowego ogrzewania. A w ogóle, to można zminimalizować nakłady do kwoty dwucyfrowej, bo on, ten pracownik, widział, jak Małż zawoził na działkę dwie ocynkowane balie, w które można wetkać miniaturowe nenufary i kosaćce.
 Oczko w balii - powinno nas teraz wydmuchać na wysokość I piętra w oficynie. Co najmniej.


Projekt oczka wodnego, format A3:

Od lewej:
- drewniane pomieszczenie,
- szklany dach 1cm (pierwotne 5cm skreślono po pertraktacjach),
- granit,
- glony,
- rośliny,
- ślimak wodny bez rogów,

Część centralna od góry:
- żaba (plus szkic odręczny),
- 3m (?),
- roślina, bojownik 2x (chłopak i pezpłodna dziewczyna) plus szkice bojowników sztuk 2. Pisownia oryginalna,
- gupigk 2x (duże chłopaki, bezpłodna dziewczkna) - pisownia oryginalna, plus rys.,
- glonojad (chłopak i bezpłodna dziewczyna),
- wylęgarnia komarów (dla ryb mięsożernych - wszystkie kursywy - dop.redakcji),
- nawadnianie,
- ziemia.

Z prawej:
- rośliny
- granit
- drzwi.

Zostawiam Państwa sam na sam z tą wizjonerską wizją dopieszczonego projektu. Firma czynna w dni powszednie od 18.00 do 18.30, stąd terminy realizacji zamówień nieco ulegną wydłużeniu.

czwartek, 12 marca 2015

(168) Najpierw koronacja, potem defenestracja.

     Tak sobie siedzę i myślę, że z tą Wróżką Zębuszką to jakaś lipa.
    
     Wróżka wytrwale i systematycznie odwiedzała Mata, dopóty, dopóki nie wymienił uzębienia na stały garnitur. Po czym go rzuciła, oszacowując ich związek jako wysoce nielukratywny. 
    Mim, jeśli chodzi o braki w uzębieniu,  ruszył żwawo z kopyta, ale jakoś proces utknął w martwym punkcie. 
     Takoż byka za rogi wziął Małż.

- Zobacz, plomba mi wypadła. Hm. - rzecze ze zbolałą miną i wyciąga ku mnie trzęsącą się prawicę z  frapującą zawartością.

- Tobie nie wypadła plomba. Tobie cały ząb odpadł.- rejestruję na wysuniętej ku mnie dłoni coś na kształt archaicznego kaprolitu.- Tymczasem sprawdź pod poduszką, czy nie zmaterializowało się cudownym sposobem 20 złotych polskich. Może, choć nieznacznie, wzbogacimy się na tobie.

- Sprawdzałem. Nic mi nie dała, świnia.

Dziwne, A nasi synowie zarobili na tym interesie wspólnymi siłami O MATKO BOSKA CZĘSTOCHOWSKA circa 600 złotych! 

     Skąd taka szokująca kwota, Czytelnik zapyta. Przez głupotę. A potem już poszło. Skoro za pierwszy ząb zapłaciło się dwie dyszki, kolejne musiały również tyle kosztować.

     Mat bowiem strasznie przeżywał utratę każdego zęba. Bał się tego zlepka wapnia i fosforu jak duchów praprzodków i dostawał spazmów szaleństwa, kiedy ustrojstwo zaczynało się poruszać. Stan przedzawałowy nadchodził, gdy dziecię wkładało język między makabryczną szczelinę między wierzchołkiem zęba, a miękkim, słodkim i rozmemłanym nad wyraz czerwonokrwistym dziąsłem. Ząb wisiał na ostatniej niteczce, a Mat tracił język w gębie, bo musiał nim przytrzymywać trupa. Nie można się go było pozbyć ani prośbą, ani groźbą, a, żeby się nie zadusił nocą własnym zębem, musieliśmy się uciec do przekupstwa wysokim nominałem, który to nominał przynosiła w sakiewce cud wróżeczka. I niby człowiek się nie chce amerykanizować, ale jednak czegoś w tej kulturze słowiańskiej brak. I jest to jakaś efemeryczna dziwożona zębowa, albo stomatologiczna nimfa monetarna. Bardzo proszę miejscowych bajarzy i trubadurów o zbudowanie stosownej legendy, by można nią było zaszczepiać dziateczki, a jednocześnie hołdować tradycji wianków sobótkowych i  historii o kwiecie paproci.

     Jak światło kolejnych dni pokazało, Małż stracił całą koronę, ale już został koronowany ponownie, tym razem koroną porcelanową w cenie tysiąca stu dukatów. Małż z biegiem czasu nabiera wartości. Na pewno zapłaczę, gdy będą go zwracać matce ziemi.

     Tymczasem ja, nie zważając na pogodę, ciśnienie atmosferyczne i ćmiący ból w lewym oczodole, udałam się w siną dal, czyli uzupełnić dokumentację. Mocium panie na wezwanie. Aby podtrzymać obraz mojej osoby, jaki urząd zatrzymał pod powieką, tj. z lekka nierozgarniętej artystki, dodałam kolorytu czerni odzieży jaskrawozielonym obuwiem i takąż torebusią Desiqual. Jest to jedyna torebusia na przestrzeni dekady, która nabyłam jako dziewiczą nówkę. Dlatego się chwalę. Torebusia konweniuje szplinem i fiołem z obuwiem, do którego mam słabość, ale nie mam portfela.




(Zastanawiałam się jakie zdjęcie ma ilustrować niniejszy post. I pomyślałam, że ząb Małża nie zaspokoi pewnie Waszych żądz, a podarta koszula nie ma w sobie pozytywnego ładunku emocjonalnego. Postanowiłam więc go Wam dostarczyć pod postacią torebki. Stąd ta decyzja, a poniekąd nawet chwyt marketingowy, gdyż widząc torebkę i tytuł, pomyślicie, że oszalałam, wyrzucając ją przez okno, wdepniecie więc, a moje blogowe statystyki poszybują jak kondor w Andach.

No dobra, nie wiedziałam jak się pochwalić).


   Uznając, że sweter ze skórzanymi guzikami dziergany jest na tyle fikuśnie, że przyćmi korporacyjność czarnej koszuli, zdecydowałam się opuścić klepisko chałupy.
Tedy śmiało przekroczyłam gliniany próg i znalazłam się po drugiej stronie, gdzie kwitną krokusy w spalinie, a samochody rozjeżdżają gołębie i ich kupy. Niestetyż, nie sama. Za mną, w ten dziki świat, śmignęło coś zielonookiego i dało dyla. Z cichym miauknięciem radości Lima pocwałowała wzdłuż muru z zamiarem opuszczenia nas na wieki. Nie ze mną te numery, proszczaku! Chcesz nas zamordować poprzez wyłzowienie z rozpaczy! Z dzikim okrzykiem KICI KICI ŁAAA!, skoczyłam na nią skokiem iście tygrysim. Dopadłam ją, rozduszając w runie i upodabniając do zwierząt spoczywających przy kominku z rozdziawioną paszczą i wyprężonym na sztywno ogonem.
     
     Jeszcze w powietrzu poczułam, jak problematyczna koszula sama rozwiązuje moje tekstylne rozterki, drąc się rozdzierająco i wypuszczając moją lewą łopatkę i alabastrową pierś na wolność. Zniewolone do tej pory ciało, w dzikiej ekstazie błysnęło golizną, ale zaraz zostało otulone kotem i wróciło do ciemnej izby. Okutane w bluzkę w stylu crazy art, udałam się do jaskini lwa, konweniując już stylistycznie i wyrzucając koszulę do kontenera.
    O czym nie omieszkam donieść, jak tylko zarżnę tego lwa spinaczami biurowymi i nożykiem do korespondencji.

sobota, 7 marca 2015

(167) Niedaleko i nie tak dawno temu...

     Wyszukała w torebce pęk kluczy. Wybrała ten największy, otworzyła drzwi prowadzące na starą klatkę schodową i zaczęła zdobywać swój codzienny ośmiotysięcznik. Na każdej półce skalnej za drzwiami spali sąsiedzi. Jej gniazdo mieściło się na ostatnim piętrze kamienicy, które zawsze kąpało się w chmurach.
     
    Usiadła zmęczona na krawędzi łóżka. Pokój spowijały jeszcze ostatnie muśliny ciemności, przez które powoli przeświecały pierwsze przebłyski dnia. Pochyliła głowę i ukryła w rękach pokrytą pierwszymi zmarszczkami twarz. Przymknęła oczy. Zmęczenie szybko roztopiło się i wlało pod ubranie. Kiedy była młoda, praca na trzy zmiany nie była taka ciężka. A może to ona sama była lżejsza o to, co w głowie i sercu.

     Zastanawiała się, czy to, co jej się cyklicznie przydarza, nie jest tylko snem albo psikusem umęczonych zmysłów.

- Śpisz? - skierowała wzrok na spiętrzone pierzaste chmury, pod którymi spokojnie spał jej mąż. Chmury zderzyły się, zakotłowały i wypuściły dwie niebieskie błyskawice. Mężczyzna przetarł zaspane oczy.

- Znowu to słyszałaś? Daj spokój - trzasnął cicho piorunem i pośród pomruków zmienił konfigurację chmur, uklepując je tu i ówdzie. Poprawił sobie jedną pod głową - no, mów. Dzisiaj też?

- Tak. Słyszę dzwonek, otwieram drzwi i nikogo nie widzę. Ciągle te kroki w mieszkaniu. Czyjś oddech. 

- Wiesz, pomyślałem, że może zamówimy mszę za tę sąsiadkę zza ściany, która zmarła niedawno, co? Uspokoisz się trochę, wydobrzejesz. Co ty na to? - przesunął rękę po jej ciemnych włosach.

- Dobrze - spojrzała z wdzięcznością, że może przestanie ją uważać za pomyloną. Cała ta sytuacja była dziwna i męcząca.

- Ostatnio mieliśmy trudne chwile, poza tym za dużo pracujesz. Połóż się, obudzę dzieci i zrobię im śniadanie. - chwycił ją silnym ramieniem w pasie, wciągnął do swego nieba i pocałował w czoło.

***

     Dom był pusty. Uwielbiała te popołudnia, kiedy miała kilka nielicznych chwil dla siebie. Zanim dzieci wrócą ze szkoły, a mąż z pracy, weźmie kąpiel. Ukucnęła przy wannie, włożyła dłoń pod strumień przyjemnie ciepłej wody i patrzyła jak z impetem uderza o jej dno, na którym szybko rosła pachnąca liliami piana. Nie czekając, aż wanna się wypełni, rozebrała się i z rozkoszą zanurzyła w kąpieli. Przymknęła oczy, wyciągnęła stopy przed siebie, i kiwając nimi, rozpryskiwała strumień lejącej się wody. Łazienka powoli wypełniała się parą, której smugi mieszały się z dźwiękami muzyki sączącej się przez szparę w drzwiach. Zamknęła piętą kurek i pozwoliła otulić się dźwiękom. Cichutko podśpiewywała sobie pod nosem, nawet, gdy muzyka już ucichła. Uśmiechnęła się lekko i otworzyła oczy. W tej chwili poczuła jak krzyk grzęźnie jej w gardle, bo za drzwiami coś mignęło. Zastygła w przerażeniu, gdy w jej uszy wdarł się ostry brzęk dobiegający z kuchni. Wyskoczyła z wanny, na chwilę zastygła wyprężona, po czym pospiesznie wytarła się i zaczęła skradać, zaciskając kurczowo rękę przy szyi, na połach szlafroka. Zostawiając na sobą mokre ślady dotarła do  progu kuchni. Z trudem starała się uspokoić oddech. Zbierając w sobie siły, wychyliła głowę zza framugi. Przestraszona przebiegła szybko wzrokiem po szafkach i blatach, aż wreszcie zobaczyła wybrzuszenie na zasłonce. Walcząc ze strachem, jednym susem dopadła do czegoś skrytego za falującym fragmentem materiału. Równocześnie krzyknęła i odsunęła zasłonkę. I w tym samym momencie roześmiała się głośno z ulgą.

- Ty głuptasie, po co wchodziłeś na parapet? Przy kotach nie można mieć nawet małego hiacynta w doniczce, co?- tuląc kotka wróciła do łazienki. 
     
     Ale wychodząc na korytarz poczuła, że nie jest sama. Stanęła jak wryta. Trzeszczące w rytm powolnych kroków deski potwierdziły jej obawy.

***
Casey Weldon

- Ja już nie wytrzymam - wbiła szklany wzrok w plecy męża, a łza spadła na bluzkę, zostawiając ciemną plamę.

- Zjedz coś, zrobiłem pyszną jajecznicę - przesunął palcem po mokrym śladzie przy dekolcie. - Wiesz, nie będę zamawiał tej mszy. - podniosła wysoko brwi i wlepiła pytający wzrok w jego twarz. - To znaczy mogę zamówić, jeśli chcesz, nie ma sprawy. Ale to nie sąsiadka.

- Jak nie sąsiadka? Przecież wszystko się zgadza. Niedawno umarła - wylicza na palcach - kroki słyszę od czasu jej śmierci, to jest, od momentu, gdy ją znaleźli. Wcześniej nic się nie działo. 

- Mówię ci, to nie sąsiadka. 

***

- W nocy wybudziło mnie chrapanie. Zdziwiłem się najpierw, bo przecież ty nie chrapiesz. Spojrzałem na ciebie, spałaś cichutko. Dzieci również. Było to dziwne, bo ten głos wydobywał się mniej więcej z tych okolic, gdzie masz głowę. Podniosłem wzrok i zobaczyłem go. Siedział w fotelu, zaciskając na oparciach żylaste dłonie i z trudem łapał powietrze, zupełnie jak wtedy, gdy nękały go ataki astmy. Mój dziadek, który od dawna nie żyje, siedział obok nas! Po chwili polepszyło mu się na tyle, że mógł się odezwać. Pochylił się tuż nad twoją głową i niemalże dotknął swym nosem mojego. Świszczącym szeptem wyjawił mi coś bardzo ważnego, dotyczącego naszej rodziny. Odpowiedziałem, że sprawa będzie załatwiona pomyślnie i żeby się nie martwił. Uśmiechnął się do mnie, wstał, a potem usłyszałem skrzypienie podłogi w korytarzu. 

***

     Od tej chwili w ich domu nie zdarzyło się już nic nadzwyczajnego. Życie w podniebnym domku płynęło spokojnie, zwykłe, codzienne problemy zaczęły się rozwiązywać, a oni sami bardzo się do siebie zbliżyli.

***

    I nie byłoby w tej historii nic dziwnego, prócz tego, że wydarzyła się naprawdę.

środa, 4 marca 2015

(166) Leczenie impotencji francuską hydroterapią

    Zauważyłam, że Skorpionowi ostatnio urosło kilku członków. W samą porę, moje miłe Panie - Egzemo, Kalino, Klaudio, w samą porę, bowiem, wstyd przyznać, jestem ostatnio impotentem twórczym.

A nic tak dobrze nie robi na impotencję, prócz członków, rzecz jasna, jak wizyta w kolejnym urzędzie.

     Zdarłam więc z twarzy woal pajęczyn, wyrzuciłam z buta gniazdo myszy i odryglowawszy pierwsze drzwi, a zrywając skobel z drugich, czując powiew wiatru na kędziorach w nogawkach, udałam się ruchem posuwistym,  wręcz powłóczystym w świat. I tak oto, zostawiając za sobą domową strzechę z gniazdem wróbli pod powałą, świat rozwarł się szeroko przede mną otworem. Wyczuwając smród spalin, bez pudła poznałam, którym dokładnie. Do centrum wielkiego miasta z wielkimi budynkami i wielką kupą ze szkła i stali,  dotarłam, przepłynąwszy nurt Warty. Mostem, co prawda. 
 
   Budynek urzędu, który był tego dnia moją Mekką, zawala swą posępnością kilkanaście metrów przylegającego, upstrzonego tu i ówdzie psim moczem, chodnika, który łączy go posępnie szarą wstęgą z zakładem pogrzebowym. W zasadzie powinni zawiązać sobie wzajemnie jakiś krawat triumwiratu i oferować wzajemnie kwiecie zniżek dla ludności z racji wspólnej gałęzi, na której socjologicznie wiszą. W kolejności dowolnej.
 Będąc jeszcze po tej stronie zasłonki, po której potrzeba ciała, choćby do wstawiennictwa, ślepy na marniutki widok, jaki przedstawiała moja soma, los, chciał, by dostarczyć ją na poddasze gmachu, będące trzecim i ostatnim piętrem posesji. Jako, że przypełzłam spóźniona o circa półtorej minuty, nie dałam ciału się wysapać i takie sapiące i dzikie wprowadziłam na salony.
 
     Bystry czytacz zapyta o windę. Winda, owszem, istnieje. A nawet funkcjonuje. Do drugiego piętra, więc i tak czekałoby mnie zdobywanie saute trzeciego. A, jako, że jestem z gatunku twardych, zdobyłam ten promilotysięcznik bez protez i ułatwień.
   
     Prawie zemdlawszy, opadłam pod wpływem wysiłku, zahaczając żuchwą o klamkę, tym samym zgrabnie torując sobie drogę do celu wizyty. Całe szczęście, że za drzwiami trafiłam wyłącznie na istoty mojego gatunku i płci, na które mój przyspieszony oddech, rozszerzone źrenice i rozwiany włos na piersiach nie zrobił wrażenia. Ku mojemu zdumieniu okazało się jednak, że osobnik, który zajmował m o j e krzesełko przy m o j e j urzędniczce, czmychnął czym prędzej przerażony. Osobnik mógł jednak pierzchać spokojnie, bowiem był kompletnie nie w moim typie. Generalnie kto nie jest Sebastianem Karpielem-Bułecką, może nie pierzchać. Skoro pierzchnął jednak, uwalniając 30cm kwadratowych służbowego siedziska, spowiłam je zatem swoją sutą i okazałą... eeeee materią. Materią dżinsową, skrywającą materię organiczną i jej perystaltykę. Stop. Materią. Poprzestańmy na materii.


     Moja urzędniczka państwowa wstała, wyciągnęła państwową prawicę i przepisowo przedstawiła się. Wysapałam swe nazwisko, które i tak jest niezrozumiałe, nawet, gdy się nie sapie i mogłyśmy płynnie przejść do wypełniania kwestionariusza. Szło nam średnio gładko, nudno i bez ikry. Do czasu, gdy wyraziłam swoją wątpliwość, czy w dobrym kierunku zmierzamy, albowiem jakiś czas temu trzy kondygnacje niżej złożyłam stosowne, a tu kluczowe dla sprawy i jednakowoż rzucające światło na to, co tu niemrawo wyrabiamy, podanie. Pani urzędniczka spięła pośladki, które radośnie wybiły ją pod sufit, i plasnąwszy nimi w powietrzu, a może dłońmi, opadła na krzesło z okrzykiem ulgi:

 - Wiedziałam! Mogła pani od razu mówić! Pani mi od początku nie wyglądała normalnie, tylko na artystyczna duszę! O, to teraz zupełnie co innego!

    I tak oto nastąpił cud nad Wartą - jako, że pani kończyła drugi fakultet w Paryżu, rozmowa przybrała wartki bieg. Szemrała sobie srebrzyście jak Loara, poruszając burtami wszystkich swoich barek w promieniu 5km od Notre Dame i otwierając z łoskotem wszelkie urzędnicze wrota. Na koniec spotkania urzędniczka uścisnęła mnie serdecznie, obdarowała wiedzą zaklętą w schludnie spięty skoroszyt i, machając ręką, z uśmiechem życzyła powodzenia.

Wot i ludzka twarz biurokracji.