czwartek, 12 marca 2015

(168) Najpierw koronacja, potem defenestracja.

     Tak sobie siedzę i myślę, że z tą Wróżką Zębuszką to jakaś lipa.
    
     Wróżka wytrwale i systematycznie odwiedzała Mata, dopóty, dopóki nie wymienił uzębienia na stały garnitur. Po czym go rzuciła, oszacowując ich związek jako wysoce nielukratywny. 
    Mim, jeśli chodzi o braki w uzębieniu,  ruszył żwawo z kopyta, ale jakoś proces utknął w martwym punkcie. 
     Takoż byka za rogi wziął Małż.

- Zobacz, plomba mi wypadła. Hm. - rzecze ze zbolałą miną i wyciąga ku mnie trzęsącą się prawicę z  frapującą zawartością.

- Tobie nie wypadła plomba. Tobie cały ząb odpadł.- rejestruję na wysuniętej ku mnie dłoni coś na kształt archaicznego kaprolitu.- Tymczasem sprawdź pod poduszką, czy nie zmaterializowało się cudownym sposobem 20 złotych polskich. Może, choć nieznacznie, wzbogacimy się na tobie.

- Sprawdzałem. Nic mi nie dała, świnia.

Dziwne, A nasi synowie zarobili na tym interesie wspólnymi siłami O MATKO BOSKA CZĘSTOCHOWSKA circa 600 złotych! 

     Skąd taka szokująca kwota, Czytelnik zapyta. Przez głupotę. A potem już poszło. Skoro za pierwszy ząb zapłaciło się dwie dyszki, kolejne musiały również tyle kosztować.

     Mat bowiem strasznie przeżywał utratę każdego zęba. Bał się tego zlepka wapnia i fosforu jak duchów praprzodków i dostawał spazmów szaleństwa, kiedy ustrojstwo zaczynało się poruszać. Stan przedzawałowy nadchodził, gdy dziecię wkładało język między makabryczną szczelinę między wierzchołkiem zęba, a miękkim, słodkim i rozmemłanym nad wyraz czerwonokrwistym dziąsłem. Ząb wisiał na ostatniej niteczce, a Mat tracił język w gębie, bo musiał nim przytrzymywać trupa. Nie można się go było pozbyć ani prośbą, ani groźbą, a, żeby się nie zadusił nocą własnym zębem, musieliśmy się uciec do przekupstwa wysokim nominałem, który to nominał przynosiła w sakiewce cud wróżeczka. I niby człowiek się nie chce amerykanizować, ale jednak czegoś w tej kulturze słowiańskiej brak. I jest to jakaś efemeryczna dziwożona zębowa, albo stomatologiczna nimfa monetarna. Bardzo proszę miejscowych bajarzy i trubadurów o zbudowanie stosownej legendy, by można nią było zaszczepiać dziateczki, a jednocześnie hołdować tradycji wianków sobótkowych i  historii o kwiecie paproci.

     Jak światło kolejnych dni pokazało, Małż stracił całą koronę, ale już został koronowany ponownie, tym razem koroną porcelanową w cenie tysiąca stu dukatów. Małż z biegiem czasu nabiera wartości. Na pewno zapłaczę, gdy będą go zwracać matce ziemi.

     Tymczasem ja, nie zważając na pogodę, ciśnienie atmosferyczne i ćmiący ból w lewym oczodole, udałam się w siną dal, czyli uzupełnić dokumentację. Mocium panie na wezwanie. Aby podtrzymać obraz mojej osoby, jaki urząd zatrzymał pod powieką, tj. z lekka nierozgarniętej artystki, dodałam kolorytu czerni odzieży jaskrawozielonym obuwiem i takąż torebusią Desiqual. Jest to jedyna torebusia na przestrzeni dekady, która nabyłam jako dziewiczą nówkę. Dlatego się chwalę. Torebusia konweniuje szplinem i fiołem z obuwiem, do którego mam słabość, ale nie mam portfela.




(Zastanawiałam się jakie zdjęcie ma ilustrować niniejszy post. I pomyślałam, że ząb Małża nie zaspokoi pewnie Waszych żądz, a podarta koszula nie ma w sobie pozytywnego ładunku emocjonalnego. Postanowiłam więc go Wam dostarczyć pod postacią torebki. Stąd ta decyzja, a poniekąd nawet chwyt marketingowy, gdyż widząc torebkę i tytuł, pomyślicie, że oszalałam, wyrzucając ją przez okno, wdepniecie więc, a moje blogowe statystyki poszybują jak kondor w Andach.

No dobra, nie wiedziałam jak się pochwalić).


   Uznając, że sweter ze skórzanymi guzikami dziergany jest na tyle fikuśnie, że przyćmi korporacyjność czarnej koszuli, zdecydowałam się opuścić klepisko chałupy.
Tedy śmiało przekroczyłam gliniany próg i znalazłam się po drugiej stronie, gdzie kwitną krokusy w spalinie, a samochody rozjeżdżają gołębie i ich kupy. Niestetyż, nie sama. Za mną, w ten dziki świat, śmignęło coś zielonookiego i dało dyla. Z cichym miauknięciem radości Lima pocwałowała wzdłuż muru z zamiarem opuszczenia nas na wieki. Nie ze mną te numery, proszczaku! Chcesz nas zamordować poprzez wyłzowienie z rozpaczy! Z dzikim okrzykiem KICI KICI ŁAAA!, skoczyłam na nią skokiem iście tygrysim. Dopadłam ją, rozduszając w runie i upodabniając do zwierząt spoczywających przy kominku z rozdziawioną paszczą i wyprężonym na sztywno ogonem.
     
     Jeszcze w powietrzu poczułam, jak problematyczna koszula sama rozwiązuje moje tekstylne rozterki, drąc się rozdzierająco i wypuszczając moją lewą łopatkę i alabastrową pierś na wolność. Zniewolone do tej pory ciało, w dzikiej ekstazie błysnęło golizną, ale zaraz zostało otulone kotem i wróciło do ciemnej izby. Okutane w bluzkę w stylu crazy art, udałam się do jaskini lwa, konweniując już stylistycznie i wyrzucając koszulę do kontenera.
    O czym nie omieszkam donieść, jak tylko zarżnę tego lwa spinaczami biurowymi i nożykiem do korespondencji.