niedziela, 20 marca 2016

(204) Lot nad miastem

     Z zaskoczeniem stwierdziłam, że na wiosnę odrosły mi nogi. Przeniosłam wzrok z zagłębień ud na peryferyjne pięciolinie palców, które zakwitły już dojrzałą czereśnią na paznokciach. Do-re-mi-fa-sol! O sole mio! Nareszcie słońce. Zwinęłam skrzydła pod ciepłym swetrem i  poleciałam.
   
     Latałam wysoko pomiędzy kamienicami, zaglądając do talerzy siedzącym w ich oczach ludziom. Widziałam z góry dziury w chodnikach, trawniki bez trawy, gąsienice ludzkiej ciżby na zebrach, psy na smyczach z przyczepionymi do nich szczekającymi ludźmi. Obniżyłam loty, by z ulicznymi grajkami i żebrakami zagrać w monetę. Tym razem wygrał zarośnięty młodzieniec koło czterdziestki. Z uśmiechem ukłonił się pięciozłotówce łączącej złotym łukiem moje palce i futerał na gitarę. O mało nie wpadłam pod kare konie galopujące pod maską niskopodłogowego krążownika szos, którego okiełznywał chłopak niewiele starszy od mojego syna. Prrrr! Fruwać jest jednak łatwiej.
    
     Omiotłam wzrokiem odrapane elewacje, zachwyciłam się kolorowymi szybkami nad bramami, furkotałam przez dłuższą chwilę na opustoszałym przystanku, po czym śmignęłam z wiatrem wzdłuż ulicy. Spojrzałam w okno pubu, którego już nie ma od lat. Przy moim stoliku zobaczyłam uśmiechniętą blondynkę grającą z grupką przyjaciół w Ryzyko. Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Chciałam jej jeszcze powiedzieć, żeby nie zakochiwała się w tym brodaczu na amen, że  ale mój czas się skurczył w 20C.
    
     Wciągnęło mnie do tramwaju. Jak tu jasno, cicho i ciepło. Poprawiłam skrzydła i usiadłam pod oknem. W zużytym powietrzu wirował kurz. Grzałam tak pączek głowy, opierając ją o ścianę szklarni i kwitłam. Zasłoniłam powieki, wyjmując zza nich wszystkie ziarna ciężkorozumnych myśli. Położyłam je na kolana. Pokulały się z cichym tur-tur ku starszej pani z wózkiem na zakupy, zahaczyły o młodzieńca z zakolczykowanymi ustami, omiotły młodego mężczyznę ze stygmatami życiowej niedorajdy. Zaczęły wrastać we mnie. Rozmowy za moimi plecami, do tej pory mgliste i bezkształtne,  nabrały rysów i soczystości. Spoza barykady sprośnego śmiechu czterech młodych mężczyzn strzelało krótkimi seriami zdań:

- No i lizałem się z tą świnią!

-Buhahahaha!

- A miała mokro?

- A chuj wie. Buhahahaha!

     Rykoszetem dostali wszyscy. Krew wylała się na ich policzki od wewnątrz. Mój pąk zakwitł karminowym makiem zasiał.