21 maja Rosjanie obchodzą Dzień Polarnika. Nie było tak zawsze, bo święto zostało ustanowione przez wodza Rosji dopiero w 2013 roku, by upamiętnić powołanie do życia w 1937 roku arktycznej stacji badawczej Biegun Północy I.
Nasza, Polska Stacja Polarna Hornsund obchodziła niedawno swoje 60 urodziny. A w tym roku Instytut Geofizyki Polskiej Akademii Nauk zdmuchuje 65 świeczek na białym torcie. Zapraszam do zerknięcia na stronę stacji:
A kto chciałby poczytać coś o życiu naukowców, ale w kompletnie innej, niespodziewanej odsłonie, może sięgnąć po książkę, którą napisałam na podstawie rozmów z osobistościami z Instytutu Geofizyki PAN w Warszawie. Nie są to stricte reportaże, chociaż kilka opowiadań reportażopodobnych też powstało, jest to zbiór opowiadań literackich. I to bardzo różnych opowiadań. Każde jednak zawiera dawkę nauki :)
No to zamieszczę fragmencik opowiadania, które napisałam po rozmowie z Panem dr hab. Grzegorzem Lizurkiem z Zakładu Sejsmologii:
Pan od geofizyki
Mam nadzieję, że dzisiaj w końcu uda się nam wysadzić szkołę w powietrze.
Bardzo żałuję, że nie mamy na lekcjach przyrody jakichś doświadczeń z materiałami
wybuchowymi, bo to znacznie ogranicza mi pole manewru. W klasach nie ma nawet
palników gazowych na ławkach, bo jestem dopiero w podstawówce i nie mamy
jeszcze ani fizyki, ani chemii. W zasadzie pozostaje zwarcie instalacji elektrycznej.
Siedzę w ostatniej ławce przy ścianie i od dwóch tygodni usiłuję wydłubać cyrklem
przewody elektryczne. Z racji niezawodności cyrkla zaczynam wierzyć, że
matematyka faktycznie jest królową nauk. Dzisiaj wyskrobałem sporo tynku. Mam
nadzieję, że nie przekopię się do klasy obok, bo tam jest piąta C, a ja jestem już w
szóstej i szkoda byłoby mi stracić ten rok. Wiedzę czerpię ze światowego kina.
Skazanych na Shawshank oglądałem chyba ze cztery razy, to było bardzo
pouczające. Nauczyłem się, że trzeba fedrować umiejętnie, więc to, co wydłubię,
wsypuję do kieszeni, a na dużej przerwie spaceruję wzdłuż ogrodzenia boiska i
pozbywam się dyskretnie obciążających dowodów. Potem co prawda mam trochę
problemów na wuefie, bo pani jest zła, że wnoszę na salę w butach tyle piachu, no
ale cel uświęca środki. Poza tym wuefistka się myli, bo buty zmieniam, a piasek
wnoszę w skarpetkach. A ćwiczenie bez skarpetek jest niewskazane, wręcz karalne
kropką w dzienniku, więc jestem całkowicie usprawiedliwiony a nawet niewinny.
Dzisiaj nareszcie zakwitła mi w piersiach nadzieja, bo właśnie przyjechał do
naszej szkoły pan od geofizyki. I to od razu sejsmolog! Byłem przekonany, że co
dwie głowy, to nie jedna i nie zawiodłem się.
Spotkanie odbyło się w auli. Spędzono nas tu wszystkich w czasie lekcji.
Trochę szkoda, bo przez cały czas myślałem o moich kablach w ścianie i martwiłem
się, że robota mi się nie posuwa do przodu, ale starałem się potraktować to
spotkanie jako profesjonalne szkolenie. Kto wie, czy jeszcze kiedyś będę miał okazję
spotkać żywego naukowca?
Los mi sprzyjał, bo udało mi się zdobyć miejsce w pierwszym rzędzie, więc
wszystko doskonale widziałem i słyszałem. Nawet potem trochę żałowałem, że nie
można niektórych rzeczy odsłyszeć i odzobaczyć, na przykład pytania tego
szczerbatego Józka z piątej A. Co to za dzieciak! Zapytał naszego pana od geofizyki,
co się stanie z Krecikiem, kiedy trzęsienie Ziemi pojawi się tam, gdzie nieszczęśnik
ma swoje kretowisko. Jak można poważnemu sejsmologowi zadawać tak infantylne
pytanie!? Myślałem, że się spalę ze wstydu, ale naukowiec nie miał wcale Józkowi
tego za złe, a nawet długo się zastanawiał nad odpowiedzią, ale w końcu wyjaśnił mu
wszystko i to bardzo ciekawie, aż sam się tym problemem zainteresowałem.
Ciekawe, że w zależności od tego, jak daleko Krecik będzie znajdował się od źródła
drgań, jego szanse na przeżycie będą rosły. No, ale tak czy siak na pewno nie
wpłynie to pozytywnie na jego samopoczucie.
Kolejne pytanie zadała moja koleżanka z klasy, taka wystrzałowa Weronika.
Od razu zrobiło mi się lepiej, nie tylko z powodu jej porażającej urody, ale przede
wszystkim intelektu i tego, że uratowała honor klasy, zadając pytanie na poziomie.
Zapytała, czy można uniknąć spotkania się z falą sejsmiczną, na przykład
przeskakując nad nią. No nareszcie coś poważnego! Dowiedziałem się, że fale
sejsmiczne dochodzą z wnętrza Ziemi, więc albo uderzają od spodu, albo ruszają w
poprzek. I nie jest to jedna fala, tylko cała seria, a żeby je przeskoczyć, trzeba by
posiąść niełatwą sztukę lewitacji. Weronika jest wysportowana, więc w jej wypadku
jest to chyba tylko kwestią czasu.
Pan geofizyk powiedział, że bardzo lubi spotkania z dziećmi (no nie wiem, ja
się zaliczam już do młodzieży), że są one zawsze zaskakujące dla naukowców i
wymagają od nich uruchomienia supermocy myślowych, bo dorośli już nie wpadają
na tak fantastyczne pytania. Chyba człowiek szybko dorasta, bo pan orzekł, że
gimnazjaliści i licealiści już są gorsi w te klocki niż podstawówkowicze, bo nie dość,
że się krępują, to jeszcze często są już zblazowani. (Muszę sprawdzić w necie co to
znaczy zblazowany). Wspomniał, że wielu naukowców chciałoby pozostać w
zakresie sposobu myślenia na etapie dziecka. Chciałem się zgłosić i pocieszyć pana,
że mój dziadek mówi, że każdy dziecinnieje na starość, ale w tej chwili zaczął on tak
ciekawie opowiadać, że machnąłem na to pocieszanie ręką.
Pan geofizyk opowiadał o swojej pracy. O dziwo, jego praca nie polega prawie
wcale na jeżdżeniu po świecie w poszukiwaniu trzęsień ziemi i wybuchów wulkanów,
ale głównie na siedzeniu przed komputerem, pisaniu programów, a potem liczeniu i
mierzeniu. Czasem naukowcowi zdarzy się coś spektakularnego, zanim jeszcze
zdąży dojechać do pracy. Niektórzy to mają szczęście! Pan geofizyk na przykład w
drodze na zajęcia z dziećmi zobaczył we własnym samochodzie przez ułamek
sekundy ducha. Po chwili zorientował się, że to nie jest jednak duch, tylko poduszka
powietrzna, która wystrzeliła mu znienacka przez nosem, gdy najechał kołem na
kanał ściekowy. Chwila, w której poduszka się nadyma, jest podobno tak krótka, że
nie zdąży jej nawet zarejestrować ludzkie oko. Nawet naukowca!
Pan geofizyk opowiedział też, że na drodze do pracy natknął się na zwalone
chwilę wcześniej pod ciężarem śniegu drzewo, bo miejscem jego pracy było wtedy
obserwatorium na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego, do którego dojeżdżało
się malowniczym wąwozem porośniętym lasem. Drzewo całkowicie uniemożliwiło mu
dotarcie do celu samochodem, więc wysiadł i pieszo, przez śnieg poszedł po pomoc
w postaci kierownika obserwatorium i leśniczego, którzy rozprawili się z pniem przy
pomocy piły spalinowej (muszę zapamiętać, by sprawdzić, czy piła sprawdza się w
przypadku kruszenia ścian).
No i potem nasz pan rozgadał się na temat utrudnień w drodze do pracy, na
które natykają się sejsmolodzy. To było ogromnie ciekawe, bo ja do szkoły idę pieszo
i docieram do niej, niestety, bez większych przygód. Chyba, że idę ze szkoły z
powrotem do domu, wtedy zabiera mi to więcej czasu, bo mijamy z kumplami plac
zabaw z taką fajną dziuplą w drzewie, do której chowamy różne rzeczy, a one jakoś
znikają, a potem bijemy się z chłopakami z szóstej B i jest fajnie. No ale wracając do
naszego pana – z tych jego opowieści wynika, że sejsmolodzy mają wszędzie pod
górkę. Jadą na przykład do pracy w terenie, bo czasem się to zdarza, i okazuje się,
że bez samochodu z napędem na cztery koła nie da rady się tam dostać, bo trzeba
jechać przez błotniste pola, albo garbatą polną drogą do stacji, która stoi właśnie w
szczerym polu. To także powód, dla którego chyba mógłbym zostać geofizykiem, bo
oni mają do dyspozycji takie świetne samochody.
Kiedy naukowcowi uda się w końcu jakoś dotrzeć do swojego komputera, to
czasem nie sposób go od niego oderwać. Pan od geofizyki opowiedział, jak to jego
kolega został zaskoczony podczas pracy we własnym gabinecie wtargnięciem ekipy
straży pożarnej w pełnym rynsztunku. Był tak pochłonięty programowaniem i
analizowaniem danych, że nie zwrócił uwagi, że trwa ewakuacja Instytutu. To się
chyba nazywa słuch wybiórczy. Mam to samo, kiedy mama mnie o coś prosi, gdy ja
gram na komputerze – kompletnie wtedy głuchnę.
Potem nasz pan od geofizyki opowiadał o tym, jak skandalicznie mogą
zachowywać się naukowcy. I to po konferencji naukowej, w apartamencie w samych
Włoszech. W pokoju mieszkało dwóch Polaków i jeden Grek, ale z racji, że Grekowi
ciężko było mówić po polsku, a i tak naukowcy posługują się językiem angielskim,
rozmawiali więc po angielsku. No i dyskutowali tak zawzięcie na temat artykułu, który
chcieli wspólnie napisać, że po godzinie dwudziestej drugiej przyszedł ich uspokoić
roztrzęsiony sąsiad zza ściany, który wyraził opinię, jakoby nigdy w życiu nie słyszał
takiej burdy. Zagroził nawet wezwaniem policji. A oni tylko kulturalnie dyskutowali na
tematy naukowe i, jak podkreślił nasz pan, bez kropli alkoholu! (Ale po spotkaniu z
dziećmi, kiedy wszyscy już wychodzili, a ja stałem, żeby się o coś zapytać,
usłyszałem jak pan geofizyk powiedział naszemu panu od matematyki, że dopiero ta
wieczorna wizyta wytrąciła ich z równowagi na tyle, że poszli dla uspokojenia kupić
butelkę wina i opróżnili ją już po cichu).
To bardzo przypominało mi sytuację zaistniałą w szkole, kiedy to z kolegą
Stanisławem dyskutowaliśmy podczas lekcji na temat tego, czy w kosmosie da się
pisać długopisem. Kolega Stanisław położył się więc pod ławką, by udowodnić mi w
symulowanych warunkach nieważkości, że długopis nie jest wydolny działać do góry
nogami, a ołówek i owszem. Panią od polskiego zwabiła na koniec klasy nasza
naukowa dyskusja, a gdy znalazła kolegę Stanisława leżącego pod ławką, wlepiła
nam obu uwagi. Faktycznie, nie jest łatwo zostać naukowcem, bo od dzieciństwa
wszyscy rzucają człowiekowi kłody pod nogi. (...)
Jak dalej potoczyło się spotkanie z panem od geofizyki? Czy udało sięwysadzić szkołę w powietrze? Odpowiedź w książce!
Po rozmowie z naukowcem z Zakładu Paleomagnetyzmu, kierownikiem Zakładu Badań Polarnych i Morskich, Panem prof.dr.hab. Markiem Lewandowskim powstała taka opowieść:
Yerba Mate
Gdzieś na krańcach świata, tam gdzie magia splata się z rzeczywistością, a
przeszłość z przyszłością, nad rzeką, w której mętnych wodach pływa kobieta-ryba,
leży Wielkie Miasto, a na jego peryferiach stoi Zamek Magów. Zamek z zewnątrz nie
wyróżnia się niczym szczególnym. Dla niepoznaki ma kształt typowo miejski, by jego
liczne, eklektyczne wieże i fikuśne portyki nie wzbudzały zbytniego zainteresowania
ludności. Budowla wzniesiona jest na planie prostokąta i wtapia się w otoczenie,
przypominając zwykły, szary osiedlowy blok. Na jego bocznej ścianie umieszczono
dla niepoznaki napis „Instytut Geofizyki PAN”, ale każdy wtajemniczony wie, że to
tylko kamuflaż. Mieści się tu Instytut Geomagicznych Fuzji przy Państwowej
Akademii Magii, ale dawno temu kreseczka od litery M została odłamana przez
smoka pilnującego wejścia i zrobiono z niej różdżkę dla głównego maga. Nikt z
przechodniów nie zwraca uwagi na dziwny fakt, że zamek ma zaskakująco dużo
okien. Za każdym z nich kryje się osobna komnata. Sądząc po ich ilości, których z
jednej strony zamku jest prawie sto osiemdziesiąt, nie licząc pomieszczeń
technicznych i okien na klatkach schodowych, można by pomyśleć, że
pomieszczenia są maleńkie, ale to powszechny trick, mający zafałszować
rzeczywistość. Każdy, kto miał okazję dostać się do środka, wie, że komnaty są na
tyle duże, by można było w nich zagrać w boule. Dowiedziałam się, że magowie
bardzo lubią tę grę, ze względu na mnogość możliwości zastosowania metalowych
kul, ale nie widziałam, by kiedykolwiek oddawali się tej rozrywce. Kiedy tam byłam
(aby wejść, trzeba znać zaklęcie usypiające smoka), widziałam, że każdy mag
pochylał się nad swoim stołem i był pochłonięty przez własny kawałek magii. Byłam
umówiona z magiem Lavenderem. Na korytarzach pięciu pięter zamku, po których
błądziłam, często widywałam żurawia, który pod skrzydłem nosił gruby brulion i
bacznie mi się przyglądał. Poruszał się bezgłośnie, charakterystycznie unosząc
długie nogi i pojawiał się zawsze tam, gdzie ja. A może to nie był jeden żuraw? Do tej
pory nie wiem, jaką funkcję pełnił w zamku, ale musiał być kimś niezwykle ważnym,
bo wiedział dokładnie, kto gdzie pracuje i jak mnie do niego pokierować. Zerknęłam
kiedyś do jego komnaty gdy siedział tyłem do wejścia i pochylony nad swym stołem
machał zamaszyście żurawim piórem, podliczając skrupulatnie słupki cyfr. Jego
komnata była maleńka, ale tak jak kompetencje, magicznie rozciągała się, zgodnie z
napisem na stojącej na biurku tabliczce: „Strefa pracy żurawia”. Teraz, stojąc przed
jednymi z setek drzwi, nieznacznym, ale uprzejmym skinieniem skrzydła i głowy
kierował mnie do właściwego pomieszczenia, po czym odfrunął klatką schodową w
dół, pięknie i zwinnie szybując na zakrętach.
Lavender siedział przy stole i prowadził rozmowę z kimś, kogo nie było widać.
Zaprosił mnie do środka, eleganckim ruchem dłoni wskazując krzesło. Usiadłam.
Czułam się nieco dziwnie, nie tylko z powodu nieobecności, albo raczej
niewidzialności jego rozmówcy, ale też z powodu języka, którego kompletnie nie
rozumiałam. Starałam się przyzwyczaić choć trochę do tego, że magowie,
najprawdopodobniej ze względów bezpieczeństwa, posługują się niezrozumiałym dla
zwykłego śmiertelnika, tutejszym slangiem. Lavender miał siwe, zaczesane pod górę
włosy, wysokie czoło, a pod silnie zarysowanymi, ciemnymi brwiami tkwiły zmrużone
oczy o groźnym wzroku jastrzębia. Gestykulował oszczędnie, bo splecione dłonie
głównie trzymał pod podbródkiem. Mogłam rozejrzeć się dyskretnie po jego pokoju.
Wszędzie stały grube księgi napisane w języku magów, o tytułach tak dziwnych, że
nie sposób ich zapamiętać. Spryciarze! Dwa stoły były zapełnione czasopismami,
fotografiami i dziwnymi przyrządami, których przeznaczenia nie znałam. Gdy
skończył rozmowę, uśmiechnęliśmy się do siebie. Odczułam podwójną ulgę, bo po
pierwsze okazało się, że mag miał zestaw głośnomówiący, a po drugie, że nie jest
taki groźny, na jakiego wyglądał na pierwszy rzut oka. Miał dobrotliwy uśmiech, który
topił leżące na półce świece i serca rozmówców. Moje na pewno. Zdjął migotliwie
iskrzącą szatę w kolorze głębokiego indygo, a ona pofrunęła i zawisła sama na
wieszaku. Teraz wyglądał prawie zwyczajnie. Garnitur, krawat w kolorze dojrzałych
malin, kapelusz.
– Minus i plus przyciągają się. – Mrugnął jastrzębim okiem spod iskrzącego
srebrnymi diamencikami stetsona.
– Na kapelusz jakoś nie działa, nie pofrunął, mimo że wygląda tak samo jak eee…
pański płaszcz – zauważyłam przytomnie.
– Kapelusz nie jest magiczny. Po prostu lubię robić wrażenie – wyznał prostodusznie.
– Napije się pani kawy czy herbaty? Osobiście polecam herbatę. Ma magiczny smak.
– Magiczna herbata? – zapytałam z niedowierzaniem. – To w herbacie kryje się
magia?
– Oczywiście. Opowiem pani pewną historię o herbacie. Pani bowiem przyszła do
mnie po historię, prawda? – Lavender podszedł do czajnika i zakrzątnął się przy
filiżankach. – Co prawda zdarzenie, o którym wspomnę, zostało później odpowiednio
zamaskowane, gdyż rozumie pani, czym groziłby wyciek informacji o specyficznym
spektrum naszych działań… Nie możemy sobie na to pozwolić. Nikt nie może
dowiedzieć się o magicznych właściwościach niektórych przedmiotów czy zjawisk.
Wolimy, by ludzie pijąc określony rodzaj herbaty, skoro jesteśmy przy niej,
spodziewali się takich a nie innych, nazwijmy to, medycznych, czy paramedycznych,
efektów, dzięki czemu czują, że mają wpływ na własne życie, a my możemy je
niezauważenie ułatwiać. Niech tak pozostanie.
– A jaką herbatą zostałam poczęstowana? – Przede mną pojawiła się filiżanka z
niezwykle aromatyczną zawartością.
– Lawendową, oczywiście. – Mag skłonił się nieznacznie i usiadł naprzeciwko mnie,
podając mi cukierniczkę. – Ma cudowne właściwości.
Napar był mocny, aromat esencjonalny, przyjemność sprawiało nie tylko
kosztowanie takiej herbaty, ale i jej wąchanie.
– Czy opowieść która usłyszę dotyczy właśnie lawendowej herbaty? – Nie mogłam
się doczekać.
– Nie. To będzie coś dużo bardziej egzotycznego. – Lavender zawiesił głos i zamknął
oczy, marszcząc brwi u nasady nosa, jakby o czymś intensywnie myślał. – Ale
opowiem ją pani inaczej, dobrze?
– To znaczy jak? – zdziwiłam się.
– Opowiem ją w taki sposób, w jaki pani się spodziewa ją usłyszeć, a nie tak, jak było
naprawdę. Zamienię po prostu kilka słów. Nieznacznie, ot tak, by historia nabrała dla
pani znamion prawdy i nie wydała się zbyt, hm… nieprawdopodobna. – Lavender
uśmiechnął się. – Będę mówił często o właściwościach magnetycznych, ale
wiadomo, że wtedy będę miał na myśli właściwości magiczne, dobrze? Tak będzie
prościej. (...)
O czym opowiedział mi Mag Lavender? Jesteście ciekawi?
No to dla zobrazowania różnorodności może jeszcze fragmencik opowiadania, które napisałam po spotkaniu z kierownikiem Zakładu Obrazowania Geofizycznego, Panem profesorem PAN dr hab.Michałem Malinowskim:
Palec Opatrzności
– Ależ dzisiaj ziąb! – Siwy mężczyzna zatarł ręce i chuchając w nie podniósł
się z drewnianego kuchennego krzesła, by podpalić palnik pod staromodnym
czajnikiem z gwizdkiem. Rozległ się trzask pocieranej o draskę zapałki, której
pełgający gorący jęzor polizał wiekowe zagłębienia wyrzeźbione dłutem czasu na
jego twarzy i nałożył na nią ciepłą, drżącą poświatę. Dłoń obciągnięta pergaminową
skórą przybliżyła i skłoniła płonący łepek zapałki ku kuchence, przelewając jej
zapałczane krótkie życie w buchające narodziny fioletowo-żółtych płomieni,
wydobywających się z koncentrycznie ułożonych dziurek palnika. Życie nie kończy
się nigdy, tylko zmienia swą formę. Nadzieja na nieśmiertelność mieszka w
metamorfozie.
Stary otworzył szafkę, wyjął z niej dwie błękitne filiżanki z lekko obtłuczonym
szkliwem na kobaltowym pofalowanym rancie, pieczołowicie otworzył torebkę z kawą
i nasypał do każdej z nich po czubatej łyżeczce brązowego, lekko wilgotnego
proszku. Na końcu delikatnie popukał łyżeczką o ich krawędź, by odpadły od niej
ostatnie drobiny. Spojrzał w bok na czajnik i zapatrzył się na ledwie widoczną
smużkę pary wodnej unoszącej się z jego dziubka. W tej pozycji można było
dokładnie przyjrzeć się ostremu profilowi mężczyzny. Podłużne nozdrza prostego,
wydatnego nosa poruszały się lekko w rytm jego oddechu. Na bladej, dokładnie
ogolonej twarzy zaciskała się sieć głębokich zmarszczek, a spod opadających
kącików powiek błyskały wodniście niebieskie, wypłowiałe tęczówki. Odwrócił się,
oparł tyłem o szafkę i skierował oczy na syna siedzącego przy stole.
– Wychodzisz dziś? – Pytanie wyrwało młodszego mężczyznę z zadumy. Wpatrywał
się gdzieś w dal, mimo że za oknem nie było nic widać. Kompletnie nic. Biel, zupełnie
jak mleczna biel zamalowanych witryn nieczynnych małych sklepików, zamarłych w
oczekiwaniu na kapitalny remont. Za oknem ktoś malował na szybie koronkowe
gałązki.
– Wiesz, tato, myślę o tym, czy jestem jeszcze komukolwiek potrzebny...
– Oczywiście, że jesteś. Dlaczego w to wątpisz? Zawsze byłeś i pewnie długi czas
jeszcze będziesz. – Głos starego był niski i ciepły jak szal z najdelikatniejszego
moheru. Czajnik odezwał się najpierw nieśmiało kilkoma krótkimi, krztuszącymi się
piśnięciami, a potem zagwizdał przeciągle i wibrująco.
– Jestem potrzebny tylko wtedy, kiedy trzeba coś zrobić, wiesz, jak chłopiec na
posyłki. Zrób to, pomóż w tym, tamto daj. A kiedy już jest po robocie, w zasadzie
staję się zbędny i niewidoczny.
– Hm. Mnie jesteś potrzebny, Christof. Tak po prostu. – Stary położył nacisk na słowo
“mnie”, nalewając wody do filiżanek. Za każdym razem wkładał wskazujący palec
lewej ręki do kobaltowo wykończonego wnętrza. – Jesteś moimi oczami,
przedłużeniem mojego istnienia. Żyję w tobie. Wiem, że wychowywałem cię dla
świata, dla innych ludzi, a nie dla siebie. Tak powinno być, to prawidłowe i dobre dla
obu stron. Myślę, że mi się to nawet nieźle udało, a to dziwne, przecież jestem
debiutantem, bo jesteś jedynakiem. Ale mimo to, niezależnie gdzie właśnie jesteś,
potrzebuję cię. Nie musisz być przy mnie fizycznie, wystarczy mi świadomość, że
gdzieś tam sobie żyjesz. – Stary położył kawę przed synem i sam ze swoją usiadł
naprzeciwko. Pociągnął z lubością mały łyk i przymknął powieki. – Oczywiście
najbardziej cieszę się, gdy mam cię tuż obok, ale w miłości wystarczy świadomość
istnienia kogoś bliskiego. Możesz być gdziekolwiek, byle byś był. I myślę, że z
pozostałymi potrzebującymi jest tak samo.
Christof patrzył w swoją filiżankę. Pianka unosząca się na powierzchni kawy
wirowała coraz wolniej, aż wreszcie zatrzymała się, po czym zaczęła kręcić w
odwrotnym kierunku. Spod stołu wydobyło się ni to ciche skomlenie, ni ziewnięcie i
dźwięk otrzepywania się, więc mężczyzna oderwał wzrok od kubka. Pianka zwolniła.
– Manitou, psino, obudziłeś się. Jak tam twoje sprawy? – Stary sięgnął dłonią pod
blat i zaraz potem poczuł, jak wsunął się pod nią puszysty i ciepły łeb huskyego. –
Pójdziemy na spacer? – Głowa zwierzęcia przechyliła się pod ręką człowieka,
wychynęła spod stołu, a jego błękitne oczy poszukały ludzkich. – Spacerek, co? –
Pies szczeknął radośnie i merdając ogonem przylgnął przednią częścią ciała do
podłogi, po czym ponownie otrzepał się i rozsiadł w oczekującej pozie niedaleko
drzwi. – Pójdziemy w trójkę, a potem zagramy z Christofem w statki, dobra? – Stary
potrącił ręką cukiernicę, wysypując z niej maleńkie kryształki, ale za to zdołał
bezbłędnie zlokalizować psa.
Christof spojrzał na rozsypany cukier, a ten posłusznie wpełzł chrzęszczącymi
strumyczkami z powrotem do cukiernicy.
– No, no! Tylko bez cudów! – roześmiał się siwowłosy, dopijając kawę. Chodźmy!
Na zewnątrz faktycznie było bardzo chłodny, ale nadspodziewanie słoneczny
poranek. Zima przetoczyła się białą kulą na północ, a w powietrzu zamiast jej
wysysającej pustki czuć było wiosnę. Unosił się w niej ten charakterystyczny zapach
obietnicy i poczucie pełni możliwości, jakie przynosi z sobą dziewiczy rok pełen
szans nowych poranków. Wspólnie odgarnęli topniejący śnieg z oparcia ławki
stojącej na ganku, zostawili na nim zimowe kurtki i poszli w stronę leżącego w sercu
ogrodu niewielkiego pagórka, na którym rosła samotna jabłoń. Ziemia pod ich
stopami w okamgnieniu pokrywała się trawą, która z każdym ich krokiem stawała się
wyższa i wpełzała w górę wzniesienia, wyprzedzając ich znacznie jak rozwijający się
żywy dywan, a wysuwające się z ziemi mniszki zakwitały intensywną żółcią i wabiły
swoim nektarem owady. Christof schylił się po patyk i rzucił go w kierunku drzewa. Kij
przeleciał ze świstem między konarami porosłymi młodą zielenią i bladym różem
delikatnych kwiatów i zniknął w chaszczach na końcu ogrodu. Manitou pognał za
aportem jak wiatr, jego kontury zamazywały się w błyskawicznych ruchach, a kudłata
postać była tylko szarym śladem na płótnie świata. Zanim wrócił, na jabłoni
czerwieniły się już owoce. Stary zerwał zwieszające się, brzemienne sokiem jabłko i
wgryzł się w chrupiący miąższ. Drugie rzucił od niechcenia za siebie. Ślepy traf lub
on sam chciał, że wprost w ręce syna.
– Wieczność nie jest fascynująca, nie wiem, co ludzie w niej widzą. – Christof
przeżuwał spokojnie odgryziony kęs. – Cykliczność staje się ciągiem zdarzeń, przez
co ich znaczenie traci na wyjątkowości. Czy takie trwanie jest celem ludzi? O to im
chodzi?
– Mimo swojej niedoskonałości, to jest bardzo pociągająca wizja, zauważ. – Stary
obrócił głowę w kierunku czegoś, co było za płotem ogrodu, a co obszczekiwał
Manitou. – Chodzi tylko o wyzbycie się cierpienia. Strachu, bólu. Ludzie są w stanie
zrobić wiele, by pozbyć się tego, co ich uwiera. Sami próbują to robić na różne
sposoby, ale prędzej czy później wołają też ciebie. Ludzie boją się tylko nieznanego.
Próbują więc okiełznać rzeczywistość, by ujarzmić przyszłość. Nie wiem, czy jedno i
drugie jest dla nich wykonalne. Mimo że mają w sobie pierwiastek boskiej mocy
sprawczej, to spalają ją w pogoni za mrzonkami, zamiast żyć, robiąc coś
pożytecznego i dobrego dla innych. To jest prawidłowa droga, więcej nic nie trzeba.
To właśnie droga sama w sobie jest sensem. (...)
Kim jest mądry starzec, jego syn Christof i pies Manitou? Domyślacie się? Przeczytajcie wszystkie historie, w antologii jest 26. Zobaczycie inny świat, niedostępny dla nas, zwykłych ludzi.
Serdecznie zapraszam. Nie będzie nudno!
Książkę można kupić na Allegro, wpisując "Białe na białym", można też w księgarniach:
i innych.
No, to jeszcze może jednak reportaż, co? :) Rozmawiałam tym razem z zastępcą dyrektora ds naukowych, Panem dr hab Mariuszem Majdańskim, prof.PAN.
Bohaterowie mimo woli
Człowiek goni marzenia, a człowieka – przygoda. Optymalną prędkością, z
jaką powinno się to robić, okazuje się być prędkość dziesięciu węzłów, czas jaki jest
na pogoń potrzebny, to czterdzieści dni, miejsce – Svalbard. W łapaniu marzeń
jedynie cena wydaje się być przeszkodą, bo jest tak słona, jak otaczające archipelag
morza. Cena 100 000 euro dziennie za wynajęcie statku gdzieś na Zachodzie może
nieco zniechęcić, dlatego 26 000 złotych za statek polski wydaje się być ceną
niewygórowaną, a przez to nawet kojącą.
W czasie gdy przygoda łapała nas w Storfjorden, mieliśmy wspólnie
osiemdziesiąt trzy lata, wiek, w którym doświadczenie i wiedza zdobyte przez
jednego człowieka są w miarę wystarczające do tego, by móc pływać po zdradliwych
i niebezpiecznych wodach Arktyki. Ale była nas trójka i każdy z nas miał wtedy po
jednej trzeciej dzisiejszego doświadczenia. Jedno, co mieliśmy w nadmiarze, to
szczęście. Dużo szczęścia.
Był rok 2005. Miałem wtedy dwadzieścia siedem lat i wspólnie z Mateuszem
Moskalikiem, moim kolegą z roku, również fizykiem, jako młodzi doktoranci
uczestniczyliśmy w wyprawie polarnej. Przez trzy tygodnie naszym domem była
kajuta na statku szkoleniowo-badawczym Akademii Morskiej w Gdyni. Statek
Horyzont II miał pływać nieco zygzakiem po wodach oblewających wschodni brzeg
Spitsbergenu i zachodni wyspy Edgeøya, byśmy mogli przeprowadzić nasz
eksperyment dotyczący badań podziemnych i podwodnych struktur geologicznych
tego rejonu Arktyki. Badania przeprowadzało się w ten sposób, że detonowało się
ładunki wybuchowe na otwartym morzu, a stacje sejsmiczne ustawione na
wybrzeżach zbierały dane, które potem przetwarzaliśmy. Naszym zadaniem było
właśnie rozstawienie takich stacji na wybrzeżach obu wysp. I to tyle, jeśli chodzi o
pracę. Cała reszta, która pozostała do wykonania, była już wyłącznie czystą zabawą
– mieliśmy rejestrować drgania sejsmiczne wygenerowane przez wybuchy na morzu.
No i musieliśmy jeszcze uciekać co sił w silniku przed linczem marynarzy, którzy
brali nas za piratów, chcących celowo wysadzić w powietrze ich statek, obrabować z
cennego ładunku i odrzeć z tajemnicy o ich lokalizacji. Łatwizna!
Do tej roboty byliśmy wprost idealni. Młodzi, niedoświadczeni, szybcy, a przy
tym ambitni, ciekawscy i odważni, tacy, którzy z właściwą dla młokosów butą umieli
śmiać się życiu prosto w twarz, wydłubując kryl spomiędzy zębów, a przy tym nie
bali się ryzyka. Jednym słowem – żółtodzioby.
Trzeba przyznać, że do przedsięwzięcia przygotowywaliśmy się
pieczołowicie, a przy tym bardzo entuzjastycznie. Zaczęliśmy od najważniejszego –
usiedliśmy za biurkiem z gorącą herbatą. Potem wyznaczyliśmy punkty na mapie, w
których zainstalujemy materiały wybuchowe i rozstawimy sprzęt sejsmiczny.
Oczywiście, z dużą dozą prawdopodobieństwa po przybyciu na miejsce mogło się
okazać, że teren przeznaczony pod stację jest już zaanektowany przez stado
morsów albo usiany szkieletami wielorybów. Wyznaczenie tych punktów na mapie to
tylko początek. Potem trzeba się w ogóle dostać na teren badań, odnaleźć
wyznaczone miejsca i odpowiednio je przygotować do przeprowadzenia
eksperymentów. Dopiero gdy to wszystko się powiedzie, można działać dalej –
podłączać komputery, łapać łączność satelitarną, cały czas przy tym sporządzając
notatki terenowe. Oczywiście wszystko pod gołym niebem. Kontakt ze światem jest
możliwy jedynie przez telefony satelitarne i radio o zasięgu kilku kilometrów. Aby
kompleksowo przygotować punkt badań sejsmicznych potrzeba zatem trojga ludzi:
naukowca, który zna się na sprzęcie badawczym, zainstaluje go i obsłuży, człowieka
z bronią, który będzie miał baczenie na niedźwiedzie polarne i marynarza do obsługi
pontonu.
Nasz eksperyment wymagał rozlokowania od czterdziestu do pięćdziesięciu
punktów ze stacjami sejsmicznymi, więc trzyosobowe ekipy trasę od statku do
wybrzeża wyspy Edgeøya i z powrotem pokonywały wielokrotnie. Każda taka
wyprawa trwała cztery, pięć godzin. Cała ekipa liczyła pięciu naukowców,
dwudziestu studentów marynarki wojennej i kilku oficerów, a wszyscy musieli uwijać
się jak w ukropie, mając na uwadze, że jeden dzień wynajęcia statku kosztuje
majątek – godzina jest warta przeszło tysiąc euro. Doprawdy, motywujący imperatyw
dla tempa pracy.
Wybiła moja godzina. Z pokładu padło kluczowe pytanie:
– Mariusz, a pływałeś kiedyś w ogóle pontonem?
– Raz, na Mazurach – odparłem zgodnie z prawdą.
Po chwili niezręcznej ciszy usłyszałem coś w rodzaju pełnego zrozumienia
chrząknięcia:
– Yhm, no to cóż, płyń…
(...)
To dopiero była przygoda, mówię Wam!
Ściskam Was Skopioczytacze! Płyńcie!