niedziela, 27 kwietnia 2014

(122) ZBIÓRKA MARZEŃ

Dzisiaj krótko. Opowiadać będziecie Wy.  

Zupełnie spontanicznie zagaiłam Was dzisiaj rano na FB tymi słowy:

Dzisiaj jest pierwszy dzień reszty mojego życia!
Jupi!
Poświęćcie 20 minut dla swoich marzeń. 20 minut dziennie - codziennie!
Co chcielibyście robić przez tę chwilę? Skorpion jest ogromnie ciekawy! Zapraszam, usiądźcie, pomyślcie. Kawy? Herbatki?


     Rozsiądźcie się wygodnie. O czym marzyliście jak mieliście naście lat? Czego nie wiedzieliście? Co chcielibyście wiedzieć? Czy zrobilibyście coś inaczej? Czy dobrze czuliście się we własnej skórze? Czy łatwo przypominacie sobie te uczucia, które nosiliście w sobie? Czy łatwo Wam cofnąć się w czasie? A Wasze dzieci? Jak z nimi?

Zależy mi na Waszych odpowiedziach, dlatego możecie się przełączyć na Anonimy, jeśli chcecie. Zbieram marzenia do kosza!Nawet najkrótsze, nawet dziwne, nawet, gdy wydaje się Wam, że głupie i nieistotne!

Mogę zacząć:

Kolega zapytał mnie ostatnio o moje marzenia z dzieciństwa.

Pamiętam kilka.

Jednym z pierwszych marzeń było znalezienie się (bo to tak dokładnie było, żadne tam dojazdy, podróże, ani inne micyje), właśnie znalezienie się, ot tak, na bezkresnej łące pełnej kwiatów. Koniecznie takich, jakie rysuje 5 letnia dziewczynka - proste łodyżki, intensywnie nabrzmiałe kolorem płatki, wprost idealne na kwiaty cięte do wazonu. Z biegiem lat obraz był modyfikowany. Widziałam tę łąkę z wysokości metra, potem metra dwadzieścia, dzisiaj widzę ją z prawie metra siedemdziesiąt. Im bardziej rosłam, tym łąka stawała się rozleglejsza, a barwy kwiatów zyskiwały miliony odcieni. Pojawiły się cienie i krajobraz zyskał na różnorodności. Ale marzenie zostało to samo.

     Poza tym chciałam być lekarzem.

    Teraz marzę o kilku rzeczach, wśród nich czołowym jest marzenie o zobaczeniu na żywca zorzy polarnej, to marzenie tuli mnie od wielu, wielu lat. Z biegiem czasu staje się jakoś mniej osiągalne, ale nie tracę nadziei! Pisałam już o tym w tym poście.

     Ale od zawsze, od zawsze marzyłam, by nie mieć wady wymowy. Już nie wiem skąd moja wczesna samoświadomość o tym i niebotyczny kompleks. Och, jak ja chciałam móc tak pięknie i dźwięcznie wymiawiać eRRR. Pamiętam, gdy byłam w pierwszej klasie szkoły podstawowej, myślalam sobie – Boże, jeszcze tylko dRuga klasa męczarni, potem na chwilę luz, bo trzecia, potem fatalna czwaRta, ale od piątej mam cztery lata spokoju! W moim dziecięcym życiu było bardzo ważne, a wręcz kluczowe, że imię i nazwisko nie było skalane tą literą. Dzisiaj sprawa wygląda dramatycznie, gdyż połączenie RL w nazwisku  jest dla mnie najgorszym z możliwych. Ale marzenie pozostało to samo. Chciałabym kiedyś usiąść sobie wygodnie na krześle, spojrzeć na ten burdel dookoła i powiedzieć na wydechu oczyszczające i soczyste KURRRRRRRRRWA! :)))



A dla chętnych - można już głosować na cycki Skorpiona w kolejnym odcinku międzyblogowej zabawy literackiej Finka z kominka:




Dziękuję :)

sobota, 19 kwietnia 2014

(121) Piersi i jajka - Finka z kominka cz.5

     Obudziło mnie kląskanie makolągwy. Znowu coś gderała w kuchni. Spalona jajecznica, czy coś. Czy boczek. Czy coś tam innego. Nie wiem, nie jadam takich rzeczy. Nie trawię takich rzeczy. Ale ją ubóstwiam. I trawię.
 Jeszcze nie za bardzo wiedziałem, czy jeszcze śpię, czy już nie, przeciągnąłem się więc w łóżku, ale z racji, że bolały mnie jajka, wróciłem do rzeczywistości i przypomniałem sobie, że dziś Wielkanoc. O raju! Po TAKIEJ, bezsennej nocy będzie jeszcze większa? ŁAŁ. Przyglądam się jej, jak krząta się przy stole. Poprawia włosy, wkłada palec do ust. Na jej twarzy kładą się miękko cienie, a ona kładzie talerze, brzęczy sztućcami. Ale mnie tylko interesuje, kiedy będzie sie kładła obok mnie. 
Na stole stoi bukiet kwiatów, nie pamiętam ich nazwy, ale pachną zabójczo. Podobnie do jej skóry. Obok wazonu leży koszyczek z nakrapianymi przepiórczymi jajami. Nawet podobne do moich, kiedy miałem tam potówki.
Przymknąłem oczy i zdrzemnąłem się chwilkę. Od razu pomyślałem o jej piersiach. Są tam, czekają pod białą, rozpiętą o kilka guzików, koszulą. Małe, jędrne i takie ciepłe. W dotyku aksamitne, chyba, że zrobi jej się chłodno, wtedy stają się tak twarde, że z trudem można utrzymać sutek w ustach, a gęsia skórka łaskocze wnętrze dłoni.

fot.Wacław Wantuch

     Ona chyba też lubi, gdy mój język przesuwa się po jej brodawce. Gdy przypadkiem zgubię ją, sama szuka moich ust i całuje mnie przy tym w czoło. Słodka, co? Mmmm... Uwielbiam kiedy tak patrzy na mnie, ta czułość w lazurowych oczach doprowadza mnie do obłędu, wiem, że jest gotowa na wszystko. Za każdym razem, kiedy łączymy się w miłosnym splocie, skaczę na główkę i wpadam cały w ten ocean lazuru, po czym spijam jej nektar. Nasze dłonie łączą się w uścisku, a palce przesuwają po szyi. Znam ją na pamięć. Mógłbym z zamkniętymi oczami trafić do każdego miejsca na nim.  Za każdym razem marzę, by ta chwila trwała wiecznie. Gdy się kończy, momentalnie zaczynam tęsknić. Nawet gdy znika mi z oczu tylko na chwilę, dla mnie to wieczność. Choć wiem, że zawsze do mnie wraca, za każdym razem boję się, że się już nie pojawi. Chcę czuć jej ciało przy moim, blisko. Chce się ogrzewać jej ciepłem. Chcę czuć ją ustami i spijać z niej życie. Jesteśmy dwoma istotami, ale czuję się z nią jednością.
Gdzie ona jest? Musze ją mieć jeszcze raz! Teraz, natychmiast! 
O rany i jeszcze to między nogami! Och nie, nie teraz, jeszcze nie! Proszę, wytrzymaj! A niech to, mam mokro... i co teraz? Hm. Zawołam ją. Zawsze przychodzi.

- Mamaaaaaa!

 ***

Opowiadanko bierze udział w comiesięcznej zabawie Finka z kominka.
Tytułem w/w piątej wprawki było : "Obudziło mnie kląskanie makolągwy". 
W odpowiednim czasie poproszę Was, Czytelnicy, o głosy.


O, dzisiaj, 28.04. to jest właśnie ten czas :)
Głosować można do 3 maja godz. 23.59 :)


GŁOSOWANIE
Klikać namiętnie tutaj!


Moje poprzednie Finki tutaj. Każda inna! 


Tymczasem przyjmijcie, proszę, Moc świątecznych serdeczności.

Niech Wam się wiedzie! Smacznego zająca i zdrowych jajek!



wtorek, 15 kwietnia 2014

(120) Tuwim i burdel na kółkach

Kochani!

     Przesyłam Wam gorące pozdrowienia z Malediwów! Wasze słowa zdziałały cuda. Dziękując Wam z całego serducha informuję, że odpoczywam sobie w hamaku i nie wiem już sama, gdzie zaczyna się niebo, a kończy woda. Leżę na linii horyzontu, piję sok wprost z kokosa, zajadam ośmiornicę w sosie z awokado i patrzę na muskularne torsy autochtonów w spódniczkach z trawy morskiej, a ślina spływa mi strużką z kącika ust.

     Ale w tak zwanym międzyczasie wyszłam dziś sobie na wykład na Politechnikę. Tak, nie przesłyszeliście się. Na wykład. Dla studentów Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Nie mogłam sobie odmówić wysłuchania wykładu pt. "Tuwim – kolekcjoner dziwaczności, śmieszności, niezwykłości”.


     Po przekroczeniu progu budynku powitał mnie szpaler pobladłych studentów. Zasępiłam się nad swoim wiekiem. Trzecim lub w jego bliskich rejestrach. Za moich czasów na korytarzach widać było studentów z ćmikiem w kąciku ust, studentów rozmawiających, studentów uczących się (muhahahha).
Teraz byli tylko studenci na falach wifi
a) po lewej studenci z laptopem
b) po prawej studenci z telefonem
c) w tle samotne ksero (czy teraz można samemu kserować wykłady i to za darmola?)

Poczułam się jak dąb Bartek. Moja Mama jak młoda brzózka. Zaszeleściłam do Niej zbutwiałymi liśćmi w okolicach uszu, podcięłam korzenie i ruszyłyśmy na salę wykładową.
Wykład prowadził bardzo przystojny, a jednocześnie młody wykładowca w randze profesora doktora habilitowanego. Mujeju, że też moje wykłady prowadzone były przez zgrzybiałych starców! Ale może to i dobrze, bo mnie przystojni mężczyźni onieśmielają. Do tego stopnia, że na egzaminie z bardzo młodym i urodziwym profesorem jeden jedyny raz doznałam zjawiska pomroczności jasnej. W głowie zrobiła mi się zupa i nie odróżniałam już helisy DNA od dna, a locusa od fokusa. Dlatego, drogie panny, nie bierzcie sobie za mężów przystojniaków, z nimi to same problemy.


    Wracając do wykładu. Pobawiłam się przez chwilę wysuwanym stoliczkiem, ale moje zapędy ostudził widok przygodnie znalezionej pod blatem używanej i to długotrwale bądź wielokrotnie gumy do żucia. Przestudiowałam ryciny naskalne i flamastalne, opiewające pokolenia wykładowców i co poniektóre, hojnie uwarunkowane koleżanki. Pobawiłam się chwilkę roletą, obejrzałam emerytów, po czym zaczął się wykład. Nie dawał mi jedynie spokoju dziwny fakt umieszczenia w kącie sali wykładowej umywalki i kosza na śmieci (być może też maleńkiego pisuaru) i zasłonięcia tego przybytku z jednej strony ścianką działową. Połowa sali widziała zatem, co się dzieje za ścianką, druga połowa była pozbawiona tego widoku. Czyżby kadra zmuszona była do stróżowania tu w godzinach nocnych?

     Nie dość, że profesor mądrze i zabawnie gadał do maleńkiego narowistego i niechcącego nawiązać bliższej współpracy, mikrofonika, co było dosyć komiczne, to i oko było na czym zawiesić. Przez pierwsze 10 minut chłonęłam wykład z zachwytem. Do informacji, które od lat żyją we mnie jak tasiemiec bąblowiec, dołączyły kolejne. Tajemnica lewego profilu, śmichy chichy z drobnicy Leśmiana i stworzenie Wlazł kotka na płotka po leśmianowskiemu (hehehe), nocne życie Skamandrytów (hehehe), kto nadał imię Kubusiowi Puchatkowi (tłumaczka, siostra, Irena).
 Uwielbiam humor Jojne Tuwima, kocham go miłością dozgonną, ale dotrwałam w zdrowiu do czternastej minuty wykładu, podczas której wszystkich zaproszono w zakamarki mózgu Tuwima. I tu moje samopoczucie uległo gwałtownej demencji. Przy opisie podróży taksówkarskich zaczęło mi lekko wirować w głowie. Przy opisie agorafobii zaczęłam trzymać stolik przed sobą, przy informacji, że Tuwim nie wychodził sam z domu, wszędzie wlókł z sobą żonę - musiałam opuścić lokal i przebiec się po korytarzach, szukając tlenu, widoku trawy i wyjścia. Traf chciał, że niebo nad Politechniką pociemniało, chmury skłębiły się i gromowładny począł wrzucać mi w gacie lodowe kulki bez drinka.

 

W drodze powrotnej przeprowadziłam naprędce analizę porównawczą: studenci U3W alias ja. Powinnam teoretycznie wypaść in plus. Tu siwe niefarbowane lub łyse czaszki, tu moja, otulona anielskim natural blond nimbem. Tu skóra trzy numery za duża, tu leżąca jak ulał. Z jednej strony niedosłuch i atrofia, z drugiej słuch doskonały, acz wybiórczy i przerost tkanek z tłuszczową na czele. Notesiki, karteluszki kontra czysty blat i rycie rylcem w żywej pamięci. Ich pesel, mój pesel.
 Chyba starsze roczniki były bezawaryjne, to samo obserwuję w sektorze motoryzacji i AGD. Czyli w Ikei to nie zasłabnięcie. A więc jednak. Trzeba będzie sobie kopać dół saperką i powolnym krokiem udać się do lunaparku. 


Z drugiej strony cieszę się, że zwariowałam 10 lat później niż Tuwim.

    Po raz enty sprawdziła się maksyma, której orędownikiem był mój Tata: każdy ma swojego pierdolca. Ale geniusz Tuwima jest większy niż jego pierdolec, czego sobie i Wam życzę, cytując za księciem ostrego pióra wierszyk, który brzmi identycznie w dwóch językach, mimo, że co innego znaczy (o ile w ogóle), bo ja po francusku to tylko eeee, tego. Zapraszam.


Wersja polska:

Oko trę, że mam ból
Taki los komu żal?
oko trę, pali sól
O madame, kulą wal
Ile trosk, ile burz,
a krew kipi, wre ,
O madame, oto nóż
O, madame, oto mrę
Wersja francuska:

O, contrain je m'emboulle,
Taquilosse, comme ou jalle?
O, cotrain, polissoule
O madame, coulon valle!
Il est trosque, il est bouge,
A ma creve qui pis vrai
O, madame, o tonuche
O madame, o tome rain

A na zakończenie taka ciekawostka. Wyszukałam na Allegro najdroższą książkę  Tuwima. I wybieraj tu, człowieku, między fiacikiem a książką...



P.S.
I najtańszą...

http://allegro.pl/wiersze-wybrane-julian-tuwim-i4138292026.html

Hm.

wtorek, 8 kwietnia 2014

(119) niebezpieczeństwa Amazonii i francusko-szwedzkie SPA

     Choroby Mata i Mima (w ilości 3 szt na 2 łebki) przeplatały się z sobą oraz innymi problemami jak liany w lesie tropikalnym. W pewnym momencie nie widać było ani ich początku, ani końca. Dzień i noc przy ich łózkach, nocne inhalacje  i interwencje w trakcie trudności z oddychaniem nadwątliły mnie fizycznie i psychicznie. Dookoła czaiły się błyskające w ciemnościach oczy jaguarów, słychać było szelesty włochatych nóg ptaszników, twarz muskały błoniaste skrzydła nietoperza, a w gaciach hasały jadowite skolopendry i mrówki wielkości kota. Za dnia życie umilały złudne kolory motyli Morpho i śmiertelnie trujące dendrobatesy.  Gdy po trzech tygodniach wysupłaliśmy się z tropikalnego gąszczu na gładkie równiny zdrowia, z lekka tylko nakrapiane górkami kaszlu jak wulkanami w czasie erupcji, okazało się, że dzieciary zostały daleeeeeeko za ginącymi plemionami Yanomami. Na dwa wspomniane łebki przypada teraz gonienie po sawannie za kilkudziesięcioma stronami w ćwiczeniach, zeszytach i podręcznikach, za około 15 różnej maści sprawdzianami, kartkówkami, testami i konkursami, które trzeba upolować, poświęcić czas na ich oskórowanie, oprawienie i konsumpcję.
Mat, prócz tego, że jest świetnym myśliwym obdarzonym wrodzonym instynktem łowieckim, jest również mistrzem suspensu. Kilka dni temu, wieczorem przychodzi do mnie, grzejącej się przy ognisku i od niechcenia cedzi między zębami informację o jutrzejszym międzynarodowym konkursie matematycznym Kangur. Włos mi się zjeżył na czaszce, nie powiem. Miał kilka miesięcy na zgłębienie tematu. Ale opanowując się przed ukatrupieniem syna na miejscu z uśmiechem pytam:

- Jak,  dziecko, chcesz zdążyć rozwiązać przykładowe zadania z zeszłorocznego kangura, skoro jest on już za mniej niż 20 godzin, a po drugie jak chcesz to robić, skoro masz przed nosem włączony tv? 

- Spokojnie, ja sobie tu posiedzę, rozwiążę jakiś test z zeszłego roku i będę STUDIOWAŁ.

Faktycznie, uspokoił mnie. Trzeba mu to przyznać. Został sam w pokoju. Po czym okazało się, że studiowanie w wydaniu Mata obejmowało li tylko i wyłącznie oglądanie STUDIA sport przed Ligą Mistrzów.

Kiedy indziej zawziął się na grę w tenisa. Skutecznie. Wygrał i poznał Janowicza, zobaczcie: klik!

To samo dzisiaj. Mat startuje jutro w ogólnopolskim konkursie języka angielskiego klas 5-tych. Na tę okoliczność umówił się z kolegą na rower. Teraz ogląda mecz. Hm.
I tak jest ciągle. Mat nie poświęca nauce nawet 5 minut dziennie. Bo, jak sam mówi, nie chce wyjść na kujona.
Drży ze strachu, bo na koniec roku grozi mu średnia 5,7.

Mat w 2012r.

Mat na konkursie piosenki w 2011.
Śpiewał tę:



 Z Mimem jest trochę lepiej, przynajmniej pod względem ilościowym. W czasie choroby ominął go dwoma susami Kangur i konkurs piosenki angielskiej, nad czym Mim pochylał się w żalu i żałobie przez tydzień. Na pociechę przed nim, w piątek, taki sam konkurs języka angielskiego, jaki ma Mat, ale dla klas 2.(apdejt: zajął 1 miejsce w szkole)

A jeszcze turnieje szachowe, zawody sportowe (Mat jest również zagrożony tytułem Sportowca Roku w szkole) ...i sto innych..

Prócz tego, Mat zakłada swój blog!!!!!!!! O szczegółach wkrótce!!!!!!!

Mat startuje również w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO-
właściwie dwóch - fotograficznym oraz wiedzowym.
Wymyślił, że najbliżej mu do Dionizosa...
(-Małżu przynieś z szafy prześcieradło! -
po czym pojawia się Małż z zielonym prześcieradłem frotte z gumką...)

apdejt:
zdjęcie zajęło 1 miejsce w etapie wojewódzkim, 4 w ogólnopolskim ;)

     Ludzie nie lubią jak komuś jest lepiej. Wiem o tym. Wstrząsającym przykładem było zdanie, które usłyszałam 2 lata temu od ówczesnego "kolegi" podczas naszej przeprowadzki z bloku do domku: Po co Wam dom, skoro i tak ciągle siedzicie w szpitalach?! Wiadomym jest, że z ust bliskiej osoby boli najbardziej, o czym przekonałam się jeszcze co najmniej dwukrotnie.

Tak więc także druga strona lustra:

     Dzień i noc, do końca moich dni, będę dziękować za takich synów. To, że Mat urodził się żywy jest cudem. A, że do tego jest zdrowy - to cud jeszcze większy. (Dla mnie 15-godzinny poród skończył się tylko wywichnięciem żeber, otwarciem miednicy poprzez zgruchotanie spojenia łonowego, wylewami wielkości Jangcy i niemożnością chodzenia przez długie tygodnie).
W wieku 3 lat trafił do szpitala w ciężkim stanie, pamiętam jak krzykami zwoływano wszystkich lekarz z oddziału, i nakłuwano ze wszystkich stron jego nieprzytomne, nagie ciałko.
Teraz Mat ma tez swoje zdrowotne problemy.
Gdy byłam w ciąży z Mimem, ciąży, której zresztą lekarze ortopedzi zakazywali, Mat najpierw rozbił sobie czaszkę o ławkę, a jakiś czas później dusił się. Tej nocy w szpitalu byliśmy rodzinnie - moja mama, Mat, a ja- przedwcześnie na porodówce.
Gdy Mim miał około tygodnia, bezwładny trafił do szpitala, a ja, po cesarce - z nim. Poddano go wszelkim możliwym badaniom i stwierdzono wadę serca, z która zmagaliśmy się prawie 4 lata.
W między czasie kilka lat mieli taką alergię, że z Matem musieliśmy chodzić o 1-2 w nocy po dworze, by go czymś zająć, bo wył z bólu.
Był długie lata na diecie bezglutenowej.
Mim dla odmiany po niezidentyfikowanych pokarmach, był obsiany czerwonymi punktami, dostawał przy tym temperatury i duszącego kaszlu. Ostatni kaszel trwał...19 miesięcy.
Tak więc nieobce nam medyczne peregrynacje po lekarzach wszelkich specjalizacji.

2012. Uwielbiam to zdjęcie :)

Teraz zmagamy się już tylko z moim zdrowiem, bezrobociem nas obojga i rachunkami. Nie licząc nieuleczalnych chorób kilku osób z najbliższej rodziny i paru innych spraw.

- Jesteś taką optymistką, uśmiechasz się. Czy zdarza ci się upadać i tracić nadzieję?  - pytają mnie.- Czasem tak - odpowiadam - ale nieczęsto. Jakieś 15 razy dziennie.

Ale z wierzchu jesteśmy milionerami. Taki polski paradoks - milionerami żyjącymi poniżej ustawowej granicy ubóstwa ;)


     W związku z tym, jak jestem uwiązana, Pi zaprosiła mnie w sobotę na pokaz florystyczny, abym odpoczęła i zrelaksowała się choć chwilkę. Pokaz był w Leroy Merlin. Trochę denerwował mnie nieprofesjonalizm prowadzących, ale ogólnie było bardzo fajnie. Zrobiłam dekorację z hiacyntów w szkle.  Pi po dwóch godzinach zaproponowała, żebyśmy pochodziły po Merlinie. Zakupiłam przy okazji kubeczek do kompletu łazienkowego, który 2 lata wcześniej kupiłam w sklepie tej sieci, w związku z tym zostałam zaspokojona zakupowo, dzięki czemu całość pozostawiła po sobie jak najlepsze wspomnienie. Niepokoiło mnie tylko moja nadmierna wrażliwość na zapachy emitowane przez wykładziny dywanowe i chemię do drewna. Nie zrażona, obejrzałam sto donic i trzysta leżaków, po czym Pi wyszła z brawurową propozycją, że skoro już nastąpiło to święto wyszłam z domu w innym celu niż zakup syropu, to może skoczymy do Ikei. Jako, że w Ikei nie byłam z rok (wiadomo, mam ją za blisko po prostu), przystałam z ochotą na propozycję skoku. Jak się później okazało, błędem było zignorowanie zapachów dywanów i gwałtownie uciekającego krajobrazu za samochodowym oknem.

Ikea powitała nas gęstością zaludnienia dorównująca prowincji Szanghaj przy zgodzie rządu na dwójkę dzieci. Już przy pościelach podłoga zaczęła falować, by przy talerzach radykalnie się unosić i niemal walić mnie sobą po plecach. Próbowałam utrzymać równowagę rozrzucając ręce na boki (w prawicy obrus SOLFINT z makrelą, w lewicy chusteczki papierowe z makrelą, a jakże, SOLFINT) i rozkraczając nogi jak rasowy bosman. Walcząc z żywiołem w trybie ekspresowym pokonałam odmęty Ikei, przy kasie doznałam wizualizacji własnego nagrobka na dmuchanym pontonie, więc wrzuciłam makrele do wazonów i pocwałowałam do samochodu Pi. Z Ikei droga do domu zajęła nam 2 minuty, podczas których zdążyłam wykonać telefon do Małża.

- Małżu, przygotuj mi, a chyżo, mocnej i gorącej herbaty. Osłodź mi ją 2 łyżeczki i nie dziw się, dlaczego w tak hurtowej ilości. Wiem, że cukier nie krzepi, ale zasłabłam.

- Noooooooo nooooooo - Małża głos nie wyrażał ani zaskoczenia, ani choćby troski. Jedynie lekko wyczuwalną nutę znudzenia.

- Ja też napiłabym się herbatki - nieśmiały głos Pi wplątał się między warkot silnika, a huk oceanicznych odmętów.

Po przyjściu rzuciłam się na łóżko na moment przed utratą świadomości, uniosłam ręce i nogi w górę i pozwoliłam sobie podać herbatę, którą wlałam w siebie na leżąco.

Nie zakrztuś się jeszcze do tego - Pi jest niezastąpiona - bo nie umiem przeprowadzać reanimacji!

Po chwili zaczęłam odzyskiwać drożność styków, różnymi otworami ciała zaczęły napływać do mego wnętrza sygnały ze świata - jednymi odurzający odór gotowanego bobu, a drugimi przebijający się przez smród okrzyk Mima: "Mamo, mamo, a kiedy będę mógł jechać monster-truckiem Pi?"

Wyjście do kawiarni z drugą koleżanką, z którą spotykam się (mam zamiar) już ze zmiennym szczęściem od roku (!) zostało zamienione na nasiadówkę domową. Boję się, że za progiem zaatakuje mnie Kraken i makrele.

***

     Post jest przydługawy, wiem. Mógłby być rozbity na co najmniej trzy. Podobno dobrzy blogerzy podsycają stopniowo ciekawość Czytelników, a także nie nadwyrężają ich wzroku i cierpliwości.  Ale piszę go w jednym celu - nie osądzaj książki po okładce, człowieka po wyglądzie ani piosenki po tytule.

     Ponoć rolą blogera jest służenie ludzkości i zabijanie cennego czasu Czytelnika nie smęceniem, co czynię ostatnio, ale ciekawą treścią, dowcipem, błyskotliwością, celnymi ropostami, generalnie - bloger to intelektualny umilacz czasu i okienko w inne światy. A nie vice Wersal, uuuu jaka szkoda! Jako, że nie czuję się na siłach sprostać tym wysublimowanym zadaniom, pozwolicie, że Skorpion w rosole uda się na nieokreślenie długi urlop na Malediwy :)

środa, 2 kwietnia 2014

(118) Senne imaginarium


Leah Saulnier The Painting Maniac

     Zauważyłam przez brudne okna, że wiosna przyszła, o? Promyk słońca przebija się z oporem przez pajęczyny i muska jakiś zielony z lekka pęd, fiołek tu i ówdzie wystawia swą fioletową główkę i pochylając się nad kupką zwiniętych, mokrych liści dziwi się ich corocznej śmierci. Jaka niespodzianka. Czas wstawać? A takie miałam sny! Zieeeeeew. Wiem, wiem. Ja też nie lubię jak mi ktoś opowiada, co też mu się przyśniło. To zawsze jest takie żenujące i idiotyczne. Niestety, skoro tu wdepnęliście, to musicie swoje odsiedzieć i posłuchać.

     Przebudził mnie w środku nocy stłumiony rechot. Chwilę to trwało, zanim zlokalizowałam jego źródło. A źródło, ku memu najwyższemu zdziwieniu, tkwiło we mnie. Z drugiej strony, zaraz tylko, gdy przypomniałam sobie, co mi się przyśniło, przyznałam sobie rację, że dobrze się jednak stało, że sama siebie obudziłam tylko po to, by zapisać ten sen w pamiętniczku. Otóż w moim śnie spotkałam Czechów. Czesi stali wokół mnie i rozprawiali o czymś z uczonymi minami, ale z ust ich wynicowywało się tylko smrt, brt, frfcl tudzież frt, st i hrwt. Ha! A najlepsze, że ich rozumiałam i to było podwójnie śmieszne.

     Kolejny sen. Otóż los tak chciał, że dostałam pracę. Krótko jednak trwałą moja radość, bo praca nie była biurowa, ani nawet siedząca. Miałam objąć posadę primabaleriny. Zgodziłam się, ale pamiętam tę wewnętrzną walkę, którą toczyło moje zwierzęce Id z anielskim Superego. Z jednej strony zmuszałam się do milczenia, żeby pod żadnym pozorem nie zdradzić się, że nie znam się na tańcu, a baletowym w szczególności. Z drugiej strony, gdybym powiedziała prawdę, straciłabym tę posadę zanim bym ją otrzymała. Wyszłam więc na scenę. Ale pech chciał, że z boku było lustro. Oczom mym ukazał się widok zatrzymujący w miejscu krew w żyłach. Na scenie stała kolubryna o masie tucznika t=120kg w tiulowej różowej sukience i satynowych pointach rozmiar 42. Szerokie biodra, deska z przodu, cellulit ściśnięty rajtkami. Dobrze, że miałam przekrzywione, stare okulary, przez które bardzo źle widziałam co dzieje się na proscenium. Jak się okazało później, wzrok mój  pogorszył się drastycznie i w sposób nagły, ponieważ bryle przykryte były drugimi, wielkimi jak talerze, w czerwonych oprawkach. Chociaż szkła były in minus, to cała optyczna kabała in plus, bo przynajmniej nie dane mi było widzieć wyraźnie tej żenady.

     W następnym śnie, nieco starszym chronologicznie, Małż pił bawarkę ze znicza. Doradziłam mu przezroczysty, bo pierwotnie sączył z czerwonego z archaniołem Gabrielem.

     Znowuż kiedy indziej brałam udział w ślubie. Na szczęście nie własnym. O dziwo ktoś nieopatrznie poprosił mnie o piastowanie roli świadkowej. Wszystko poszłoby w miarę gładko, gdybym nie musiała gonić pary młodej po całym mieście. Nie pamiętałam w którym kościele jest uroczystość, więc wpadłam w nerwowym popłochu do Bazyliki św.Piotra, ale okazała się pusta. Po czym doznałam olśnienia, pacnęłam się w czoło i z ulgą pognałam do Asyżu.

     Dzisiaj rano Małż obudził się i obwieścił, że śniło mu się, jakoby dostał pracę. Praca okazała się o dziwo być biurową. Biuro Małża było nieduże, a nawet tak malutkie, że mieściło się w kontenerze na śmieci. Miało gustownie wycięty otwór podawczy, przez który było widać stosik papierków piętrzący się na biureczku. Ni z gruszki ni z pietruszki zmaterializował się Szef, a Małż jak nie zacznie mu płakać w rękaw! Jak nie zacznie prosić! Panie Szefie, ale ja się chcę uczyć!! Uczyć! Jak to tak, na szeroką wodę od razu, ja się muszę najpierw nauczyć! A Szef na to: Przecież ma pan skończoną podstawówkę! Po czym Małż oznajmia, że jest w szóstej klasie i że chyba znalazł swoją pasję: będzie dokarmiał bezpańskie koty na placu. Koty i gołębie gwoli ścisłości.
A tak bałam się o naszą przyszłość! Zupełnie niepotrzebnie!



A jak już wpadliście i dotrwaliście do końca, to przed wyjściem możecie kliknąć w poniższą sondę, by zagłosować na konkursowe opowiadanie Skorpiona w rosole.


Dziękuję :)