środa, 5 marca 2014

(115) TRYB - Mechanicus Mundi

 ***    

     Wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest jak najbardziej zamierzone - wszystkie występujące w opowiadaniu osoby, zwierzęta i rośliny są rzeczywiste. Opowiadanie zawiera lokowanie produktów, które, wbrew oczekiwaniom i zdrowemu rozsądkowi – istnieją naprawdę i to w świecie uznawanym potocznie za realny. Co więcej – są osiągalne na wyciągnięcie ręki i niewielką gotówkę. By niematerialne stało się namacalnym, a marzenie ucieleśniło się pod postacią mebli, lamp, ram, luster, spinek do mankietów czy niecodziennej biżuterii – wystarczy wejść do równoległego świata:


                                                                                  
Załoga TRYBa - Mowlak i Chochliki

*** 

     W oddali, na bezkresnym płaskowyżu, majaczą suche, skostniałe ciała drzew. Poskręcane konary, nieco podobne do szponów dzikiego ptactwa, a trochę do krogulczych palców, pochylają się ku pylistej burej ziemi poprawiając na sobie opadającą, suchą skórę kory.
Na drzewach nigdy nie pojawiają się liście, słońce nie wędruje po wiecznie szarym niebie, nie wieje wiatr, ani nie pada deszcz. Do takich rzeczy bowiem potrzebny jest Czas.
  
Czas jest subiektywnie polimorficzny:
    
     Opływając rzeczy małe, czas zostaje niezauważony i uciekając, umniejsza jednocześnie rzeczy mniejsze. I jedno i drugie przelewa się przez palce, czyniąc pustkę wewnątrz i na zewnątrz. Nie zostaje nic, ani nic się nie rodzi.
    
     Czas jest potrzebny do wskrzeszenia rzeczy wielkich. Tylko wtedy liczą się one na scenie wieczności, a dzięki nim, równocześnie zauważalny staje się On sam. Jego wzbudzony ruch, cykliczne fluktuacje zamknięte zostają w porach dnia i czterotakcie roku. Czas, który za pomocą słońca wyczaruje cienie, a jaśniejszymi warstwami światła brzasku i wieczoru, oddzieli czarną noc od opalizującego dnia. Wyznaczy rytm zieleni, nada pulsacyjną czerwień sercu, poruszy oddechem pyłki w smudze światła księżycowej poświaty. 
     
     Świat do tej pory trwał niezmiennie w wierze i nieuchwytnym pragnieniu ruszenia się z posad. Nic jednak nie zapowiadało zmian...
  
      Do czasu… aż spontaniczna kompilacja czasu i rzeczy potencjalnie wielkich objawiła się pod postacią śladu małej stopy na pylistym podłożu. Kilka metrów od śladu zmaterializował się perlisty śmiech dziecka, jeszcze dalej jego drobne ciałko, a gdzieś z boku kolor jego oczu. Odległość czynników i ich prędkość pojawienia się wzbudziły pierwsze tchnienie Czasu.
 



     Chłopiec o imieniu Move-Luck stąpał z uwagą po piasku, z którego gdzieniegdzie wystawały kawałki dziwnych elementów. Chłopczyk ukucnął i patykiem wygrzebał błyszczące zębate kółko. 



 

 
Wziął je w dwa palce, przez chwilę obracał w dłoni, napawając się jego zimną i gładką powierzchnią, po czym przyłożył je do oka i przez umieszczony w nim centralnie otwór, spojrzał na słońce. Move-Luck roześmiał się, gdy nagle trysnęło ono oślepiającym światłem żółtych promieni, zalewając świat ciepłym blaskiem i życiem, zmieniając równocześnie szarość nieba w czysty, nasycony błękit.
 Fascynacja tak nieoczekiwanym zjawiskiem kazała mu szukać dalej. Uklęknął na coraz cieplejszym piachu i machając pulchnymi dłońmi wzbijał w powietrze całe jego fontanny. Jego oczom ukazywały się coraz to nowe przedmioty. Kolejne zębate kółeczka, wygięte w łuk srebrne przekładki, wielowarstwowe labirynty złotych trybików. Po horyzont.
 Chłopiec z radością zerwał się z kolan, wyprężył drobne ciałko, wyrzucił ręce wysoko do nieba i odrzucając głowę do tyłu, wykrzyczał:

- TRYYYYB!

Jego dźwięczny głos odbił się od kopuły nieba i z szumem spadł rzęsistym deszczem na ziemię. W tym samym momencie płaskowyżem wstrząsnął donośny huk, a z omijających krople słonecznych promieni, z głośnym świstem zeskoczyły dwa Chochliki. Przecinając nieruchome do tej pory powietrze, stali się nie tylko dziećmi Move-Lucka, ale i jednocześnie rodzicami wiatru.

     Chłopczyk podawał Chochlikom poszczególne elementy ziemskiego podskórnego mechanizmu, a one, posłusznie i w skupieniu, układały z nich misterne wzory. Pierwszą rzeczą, którą stworzyły był kot. Stał się on od razu ulubionym zwierzęciem chłopca, dlatego Chochliki konstruowały ciągle nowe i nowe. Move-Luck po zabawie wypuszczał je na wolność. Jedne wsuwał w korony drzew, a te w odpowiedzi strzelały milionem zielonych zawiązków liści, spomiędzy których przebłyskiwały różowe delikatne płatki kwiatów, by koty mogły się skryć w ich soczyście chłodnym cieniu. Inne gatunki zamieszkały wśród traw, ostrych i niebiesko-zielonych jak ich malachitowe tęczówki. 




Chłopiec chciał ciągle więcej i więcej. A spod wprawnych chochlikowych rąk wzbijały się w powietrze leśne sowy, spod nóg umykały skorpiony i żuki, smocze dynastie dmuchały ogniem, na pagórkach bujały się konie na biegunach. Na cyborgowych kwiatach o płatkach w pełnej palecie barw i gładkich jak szkło łodygach, przysiadały kolorowe nakręcane motyle z długimi sekundnikowymi czułkami. Wolno poruszały ażurowymi skrzydłami, puszczając nimi wesołe słoneczne zajączki. 











 

 

 

 


Move-Luck był zachwycony nowymi zabawkami. Grał w zębatkowe ringo, jeździł na steampunkowym rowerze i motorze, warkot silnika samolotu dwupłatowca prowokował salwy śmiechu, bo podobny był do ważek, które lądowały na lotniskach z liści lotosów.





  

 


 Pod wielkimi, żyłkowanymi liśćmi, z oplecionymi wokół ich łodyg, ławicami koników morskich, rozpościerała się plazmatycznie błękitna woda, w której odbijały się migoczące drobinki gwiezdnego pyłu. Wieczorami podniebne konstelacje z rozwiniętych mechanicznych fraktali balansów tworzyły zawiłe wzory gwiezdnych plejad i mieszały się z wodą tworząc akwamarynową jedność nieba i wody.
Na bezchmurnym, opalizującym  sklepieniu widać metaliczną tarczę serca. Wszystkie tryby pracują w nim miarowo, niezawodnie odmierzając Czas – ojca wszechrzeczy.
 


 

  ***