piątek, 4 stycznia 2013

(39) aurora

   Pod plecami twarda i wieczornie zimna ziemia. Wyczuwam zmrożone kępki ostrych traw wystające spod śniegu. Czuję kamyki moszczące się do snu. Wpychają mi swe zimne, kościste palce między żebra, kłują piętami, chciałyby wyssać ciepło mego wnętrza wprost z biegnących tuż pod powierzchnią skóry arterii. Moje ciało jest przyjemnie ciepłe. Dwa światy różne o 70C, przedzielone warstwami puchu i śniegu. Warstwami białego nic. Bardzo powoli przechylam głowę w lewo. Wzrok przesuwa się po barku wzdłuż wyciągniętej ręki, biega chwilę między lekko uniesionymi palcami, wydreptując wokół każdego ósemki, by łagodnym susem przeskoczyć ten żywo-płot i zaszyć się w majaczących w oddali zarysach falujących drzew. Wiatr w zmrożonej ciszy pędzi po ich szczytach, każdym skokiem mierzwi ich wierzchołki, które elastycznie i płynnie poddają się jego sile. Są tak daleko, że przypominają czarne koronki mankietów. Leniwie przesuwam spojrzenie w dół. Na horyzoncie widzę dwie czarne i gładkie jak lód góry. Zastanawia mnie fakt, że stanowią swoje lustrzane odbicia. Mają dziwaczny kształt lekkowklęsłych owali wzdłuż stoków, którymi się stykają. Analizuję je centymetr po centymetrze i zauważam, że jeden ze szczytów przykryty jest  śnieżną czapą. Drugi wierzchołek jest nieco odrapany, ale bezśnieżny. Poruszam nogami, góry wykonują ten sam ruch. Z prawie bezgłośnym pac! spada śnieżna czapa. Wyswabadzam obcas z blokującej liny horyzontu. Wyciągam ręce i zanurzam je po łokcie w czerni nakrapianej migoczącymi gwiazdami. Spoglądam przed siebie. Bez wahania robię krok i spadam w niebo. Moja dusza łączy się i miesza z zieloną duszą nieba w najpiękniejszy cud jaki można sobie wyobrazić.
 In saecula saeculorum.
Aurora borealis.
Marzenie mojego życia...