wtorek, 9 stycznia 2018

(253) Prezent od mężczyzny nie może być banalny

     Przeczytałam coś tak pięknego, że skóra zaczęła mi się iskrzyć jak futro jednorożca, a zamiast krwi  przesuwały się w żyłach kłębuszki waty, łechcąc mnie delikatnie pod różową podszewką.

Takie niby nic!
A zaczyna się jak bajka:

Ich ojciec nie był zbyt bogaty, chociaż mieszkał w Stanach. Był wręcz biedny. Oksymoron, co? Przecież wiadomo, ze jak myśli się o Ameryce, to widzi się Amerykańca z korpo, ewentualnie jakiegoś innego nowojorczyka pędzącego żółtą taksówką, albo metrem, spieszącego się do banku, wynajmowanego domu albo po prostu biegnącego po hot-doga. Chyba, że myśli się o kobiecie, wtedy staje przed oczami pani z shitsu pod uperfumowaną pachą, nastolatka w sneakersach, wielka Murzynka, sprzedawczyni lub biurwa. Albo wręcz przeciwnie - myśli się o homelessach zasiedlających kawałek kartonu po pampersach. Nikt w naszej potocznej wizji Amerykanina jakoś nie mieszka na wsi, a tak się śmiesznie składa, że chyba większość USA to wieś. 

     No i ojciec mieszkał na wsi właśnie. Żeby było ładniej, nazwiemy to farmą. 
Zbliżały się urodziny córek, może i bliźniaczek, a on nie kupił im żadnego prezentu. Hm, teraz się zastanawiam, że może to nawet nie były bliźniaczki? Niemniej to ojciec, czyli osobnik domyślam się, płci męskiej, więc mógł nie zdążyć z tym całym kramem zakupowym, miał za mało czasu, by ogarnąć nawet w rozpiętości urodzin odległych o pół roku. Co tu zrobić? Do najbliższego sklepu sto dwadzieścia strzałów z łuku, ale i tak niema baksów, nie uplecie też na poczekaniu bikini z kory, nie nazbiera muszelek na naszyjnik, choćby dlatego, że do oceanu jest hoho, a może i dalej, fermentacja alkoholowa też odpada z racji niedoborów czasowych i ścisłych zakazów stanowych dotyczących upajania nieletnich, a już tym bardziej własnych. Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy tak pomyślał, więc chyba trochę zmyślam, ale to co zdarzyło się później, wydarzyło się naprawdę. 


     Słońce skrwawiło się linką horyzontu, rozlewając się z sykiem po piachach pustyni i przesiąkało leniwie na drugą stronę Ziemi, skapując tam porankiem. Tymczasem tutaj, po stronie zdarzeń, wlewała się z góry czerń kosmosu inkrustowana błyszczącymi diamencikami gwiazd. Całość prezentowała się nietandetnie, więc ojciec zabrał swoje córki właśnie tam, na pustynię pod wypięte na nich niebo. U nas ojciec wyprowadził Jasia i Małgosię do lasu, ale tu jest Ameryka!
- Wybierzcie sobie którąś gwiazdę, to prezent ode mnie. 
Dziewczyny były zachwycone. Wybrały sobie po jednej i wpatrywały się w podarki uszczęśliwione. Okazało się, ze jedna wybrała sobie Wenus, trochę się więc pospierali czy może dostać planetę, w końcu miały dostać równo po gwieździe. Finalnie stanęło na tym, że jedna wybrała sobie... tu wypikam, bo nie wiem co widać na niebie letnią nocą nad Stanami, a nie chcę wymyślać farmazonów paranaukowych, że mogła być to jedna z gwiazd konstelacji Oriona - ładnie brzmi, ale bez riserczu nie da się tego dokładnie orzec, a jest już po pierwszej w nocy,więc nie będę zgłębiać astronomii o tej porze. Mam czytelników, którzy znają się na ciałach, i to nie tylko niebieskich, pewnie wstawią w kropki coś ładnego. 
Druga dziewczyna dostała Wenus, tu już nie mam wątpliwości. 

**
(dwie gwiazdki, słodki Jezu w morelach!)

No i taka to właśnie opowieść poruszyła me wątpia. Mieć własną gwiazdę! Ba! Mieć planetę na własność! Kto tak ma? Ja też chcę, niech mi ktoś podaruje jakieś ciało! Przecież to jest płynny romantyzm, co?