czwartek, 27 listopada 2014

(153) Hop, na półeczkę czyli kompulsywna obsesja porządku.

     Nadeszła pora, żeby posegregować nagrody, które sypią się na me warkocze. Kiedyś miałam zwyczaj wrzucania tutaj opowiadań, które wygrały konkursy. Ostatnio jakoś przez nieśmiałość, czy przez coś o podobnym wydźwięku emocjonalnym, lecz trudnego do uchwycenia mentalnego, nie publikowałam nic. Powiedzmy prosto z dziury w moście - nie chwaliłam się! No to, kopnięta w zad, chwalę się.

     Albowiem niechcący machnęłyśmy (siostrz blogerska) z Wasiuczyńską Elizawiettą książeczkę dla dzieci. Ale możecie podciągnąć rajstopy. Moje tylko były poniższe podpisy, a i to jest tylko część epopei kosmicznej, całą robotę odwaliła Ela dużo wcześniej. No i nie jest to książeczka sensu stricto, bo powstała spontanicznie i osiadła na rafach bloga. Teraz dzieci Wasze mogą spać w cudnych pościelach z wytworami Eli oraz przeczytać o stworkach, które unieruchomiono na wieki w najdziwaczniejszych pozach, a nawet podczas wstydliwych niekiedy czynności. I to przez wiele blogerek, warto >>zajrzeć i zerwać bok!

Oto laury w kolejności odwrotnie chronologicznej:

1. Chcecie bajkę? Oto bajka:


NIE Z TEJ ZIEMI!


Drogie dzieci tu zebrane!
Każde dzisiaj coś dostanie!
(I nie będzie to mielone
chociaż bywa też zielone).

Nie, to nie dolary będą-
zapoznajcie się dziś z Mendą,
która nóżętami drobi
i zasysa żółć w wątrobie.

Dzięki tej z wytrzeszczem Mendzie
radość zapanuje wszędzie
i nie będzie żółć zalewać,
no bo Menda lubi śpiewać.


A ten z dwójką - Wielka Zmyła
Nie ogonem w boki kiwa!
To jest sprawa FBI!
On głowę w ogonie ma!


Po zielonych tych kosmitach
Toczak kula się w zachwytach
Jest to stworek z demobilu
i gra w golfa setką kijów.

(Toczak tylko grę udaje
nos z korali - całym ciałem -
gąsieniczka to zielona
na kwiatuszku położona!)


W zieloniutkich tych przestworzach
fruwa ptaszek Długonożak.
Jest roznosicielem poczty,
lubi słuchać dźwięków skocznych.


Dźwięki takie generuje
Tłum bałwanków zgodnym chórem
(Długonożak skacząc z chmury
Fotografię zrobił z góry).

 

Za krainą bałwankową
mieszka Rybka z Czarną Głową.
Puszcza z dzióbka ostre trele
pikowane jak piksele.


Z treli powstaje jajeczko,
a z jajeczka bracia Kleczko.
Zawsze przeciwnego zdania,
w nocy, za dnia oraz z rana.


Przyjacielem braci Kleczko
jest, lubiący w tubce mleczko,
Dinotulip - kwiatek żywy
skamielina, cud prawdziwy!

Dinokwiatek, pół-roślina
nie od dzisiaj mnie zadziwia-
jego wielki odcisk stopy
wygląda jak Muzomotyl:


Ma on linie regularne,
oczkiem mruga wciąż figlarnie,
ciało jego w pięciolinię.
To by było o nim tyle.

A nie! Jeszce najważniejsze!
Uwielbia on przecież wiersze!
Piszesz wierszyk w równym rządku,
Bęc! I wierszyk już w żołądku!

Muzomotyl wierszyk trawi
i ... piosenką wszystkich bawi!
(W brzuszku wierszyk z nutą mieli
w pieśń je łączy przy niedzieli.)


Teraz znane Ufoludki,
które mają rozum krótki-
krótkie fale produkują
i trzymają je oburącz.

Łatwo dowieść prawidłowość,
że zielony ten jegomość
fal sztuk trzy może wytworzyć,
kiedy sześć rąk w pracę włoży.


Na obrazku jedenastym
widzicie muchę w potrzasku.
Omyłkowo czarną dziurę
wzięła za wlot w długą rurę.

Zaraz, chwila, to nie mucha!
To jest Panna Wielkobrzucha!
Troje oczu, nozdrza krągłe
trochę przypomina bździągwę.

Niezbyt pachnie nam ta panna -
rzadko gości pannę wanna.
Będąc zatem gdzieś w kosmosie
zatykajcie sobie nosek.


Kiedy szok nosowy minie
przypatrzcie się Małej Krztynie,
która z setką na liczniku
goni w piętkę po ręczniku.

Krztyna rozkłada ręczniki
organizując pikniki.
W każdy weekend to się zdarza
i cyklicznie się powtarza.

Wszystkie ludki z tej krainy
członkami są kosm-rodziny,
chociaż wszyscy z innych domów-
z tych samych cząstek - atomów.


Nawet Bąblowiec Powierzy,
chociaż trudno w to uwierzyć
oraz jego Żwawik - Piesek,
którego głos w kosmos niesie.


A >> TUTAJ można podejrzeć, jak Ela robiła, tfu! rodziła kosmiczne dzieci. Niesamowite.

***

2. W >>tym konkursie Eli de Wu można było wygrać kalendarz z Panem Kuleczką. Zadanie polegało na wymyśleniu sentencji pod poniższą kartą (ach, okazało się, że listopadową, skorpionową!):


 Z woli szanownego Jury - Eli Wasiuczyńskiej i Wojciecha Widłaka
wygrały dwie sentencje ex aequo:

Kaczki:

Dobra książka nigdy nie ma końca

i moja:

Zabujałam się w czytaniu!

Zachęcam do poczytania komentarzy, bo umierałam za śmiechu zawinięta wokół kaloryfera, gryząc wykładzinę dywanową. W komentarzach wykluł się pomysł na adwentowy kalendarz! Niedługo więc znowu zlecimy się hurtem do Wasiukowa i złupimy doszczętnie Gospodynię!

Przy okazji chwalę się ołtarzykiem, który, z racji spływających darów, założyłam. Tak wygląda w porze prawie nocnej i dlatego zdjęcie jest niecnej jakości. Trudno. Widzicie jak ja siedząc przy biurku. Ja też widzę coraz mniej wyraźnie z racji kolejnych jednostek chorobowych, a i wzrok też poleciał o kolejną dioptrię, co opiszę za chwilę na >>Kręgosłupie Oralnym. Jest przynajmniej gotycko - strzeliście, mrocznie i poważnie. Wasiuczyńska zawisła w prawej nawie. Zaraz będę wieszać wokół wota.



***

 3. Kaczkę Katastrofę wygrałam w >>zacnym towarzystwie u boku Jareckiej, u której nie udało mi się wygrać  >>koziołka! W grach losowych nie mam szczęścia!


 Pytanie konkursowe miało za zadanie wywlec na światło dzienne >>rady, które wracają do Was jak memento w dorosłym, zawodowym życiu.


No i wyzewnętrzniłam się:

"Och, Wy Artyści! Uwielbiam Was!
To teraz ja, prosty, ścisły mgr inż:
Jakoś wykładowcy nie zahaczyli się w mój mózg haczykami wysublimowanych sentencji.
Mam kilka, które mi przyświecają, trzymam się tego, co mówił mi tata. Że miłość zwycięża, że zło dobrem zwalczaj i coś najprostszego, do czego musiałam dojrzeć - żyj i pozwól żyć innym.

I coś, co pojawiło się jakoś czas temu, a wtapia się gładko w lukier słów Kaczki.

Otóż.
Jakiś czas temu rozmawiałam z Musierowicz. Nie twarzą w twarz, bo nigdy nie miałam śmiałości. Raz stałam za nią kilkanaście minut w punkcie ksero i dreptałam z nogi na nogę, aż w końcu skserowała jakieś plany i poszłaaaaaaaaaa. Kolejny raz wlazłam na Jej klatkę schodową, na Słowackiego, pooglądałam poręcze, wycieraczkę, drzwi i ...poszłam...
Uwielbiam Jej książki, zaczęłam je czytać w późnym liceum. W wiadomościach prywatnych czasem dostaję sygnały, że piszę "jak Musierowicz". Napisałam do pisarki, przytoczę tu naszą rozmowę, esencję z kilku elektronicznej wymiany zdań, najważniejsze jest jak zwykle na końcu i na dnie :) Ale cała rozmowa jest skarbnicą wiedzy.

"Moniko, (...) jeśli chodzi o doradzanie w tej materii - powstrzymuję się do niego z jeszcze innych względów: autor, zwłaszcza początkujący, powinien polegać przede wszystkim na sobie.
I oto rada, jakiej udzielę Ci na odległość: skoro zarzucają Ci, że piszesz "jak Musierowicz", postaraj się tym zarzutem przejąć. Nie należy pisać "jak" ktoś, nawet "jak Dostojewski". Pisz "jak Monika". To o to przecież chodzi w tej całej zabawie: masz stworzyć własny świat I przedstawić go w jedyny, Tobie właściwy sposób.
Twórczość, która tylko naśladuje, zemrze na anemię.
Do dzieła!
I nie pytaj nikogo "czy to coś warte". Dopóki samej siebie nie zadziwisz I nie zachwycisz, dopóki sama nie uznasz, że to "już"- nikt Ci nie pomoże.
Przepraszam, ale taka jest prawda.
...
O, świetnie, że to rozumiesz, Moniko.
Ale w jednym się mylisz: to nie jest tak, że dziś nie potrzeba nikomu radosnych, słonecznych opowieści. Chyba zawsze są takie potrzebne. A im trudniejsze czasy, tym bardziej.
Nie poddawaj się, pisz, szukaj własnej drogi I własnych środków wyrazu! Warto!

...
Bardzo mądre to zdanie o zachwycaniu samego siebie, ale to przecież bardzo trudna rzecz! (...) Tylko, czy to nie takie uczucie, które przychodzi powoli, z mozołem?
...
To akurat jest oczywiste. Bez pracy nie ma kołaczy, że tak powiem. Namozolić się trzeba.
Bez mozołu piszą grafomani. No I oni właśnie łatwo siebie zachwycają.
Mozół nie wynika z tego, że się człowiekowi trudno pisze, lecz z tego, że tekst łatwo napisany trzeba jeszcze uczynić bardzo dobrym.
Bo kto nam niby obiecywał, że będzie łatwo?
Łatwo nie jest.
I nie ma być.
Wśród trudności zdobywamy siły I doświadczenie.

Pozdrawiam serdecznie!

....

Pani Małgorzato, no właśnie, ale jak odróżnić co grafomańskie a co nie? Jaka jest granica, kto ją ustala? Oceniają czytelnicy? A może krytycy? Koledzy Po piórze? Jak to jest?
Ciśnie MI się wręcz na usta głosem Ireny Kwiatkowskiej: "kto ptak, a kto nie ptak"?
:)

Moniu, ustalasz to sama.
To jest Po prostu zawód dla solistów.

A kolegów Po piórze NIGDY nie pytaj.
Każą Ci pisać tak, jak piszą oni, bowiem przyłożą do Twojego pisania swoją miarę.

A miara ma być Twoja.

Dlatego uważam, że najważniejszą osobą w życiu pisarza jest jego szkolny polonista. To do niego zależy (w ogromnym stopniu) Twoje poczucie miary I Twój literacki smak.
Całej reszty musisz nauczyć się sama (czytając I pisząc). I na nikogo nie liczyć."

O! :)"


Koniec cytatu! 
 
   I powiem Wam w sekrecie ćśśśśśśś!, że zakupiłam wielki, 280-stronicowy zeszyt w twardej oprawie. Myślę, że byłby fajny do podparcia kiwającego się łóżka, ale chyba wezmę go do niego i będę skrobać długopisem za uchem, co?

niedziela, 16 listopada 2014

(152) Prezent

     Dzisiaj jeszcze urodzinowo, dajcie kobiecie się radować, tak rzadko ma okazję. Lwia część z Was teraz rysuje sobie kółko na czole palcem, łyżką, czy pisakiem permanentnym. Ale, gdy tylko przeczytacie poniższe akapity, zaraz pobiegniecie w kazamaty klęczeć na grochu i szorować ślad na czole pumeksem i piaskiem z wycieraczki. A to wszystko, gdy usłyszycie o prezentach, które robi mi Małż.
     
     Oto historia prezentów - wrrrrrróć! Liczba mnoga to zbyt śmiałe posunięcie. Posłuchajcie:
 
    W zamierzchłym, pokrytym pajęczyną i szarością barchanów, XX wieku, u progu kapitalizmu, kiedy to królowały dyskietki wielkości talerzyka deserowego i system operacyjny DOS, spotkali się ONI. Czyli MY. Małż w nieco zmechaconym, tureckim, bogato zdobionym wzorami, sweterku i pseudo rogowych okularach na pół twarzy. I ja. Tego. Eee. No, ja. Trochę czasu ze sobą spędzili i teraz, trawiona przez Alzheimera, nie pomnę, cóż to była za okazja, ale w dniu mego święta, na me smukłe dłonie, został złożony w darze prezent nad prezenty...mianowicie... achtung! Obrus plamoodporny! Łał. Powiem tylko, że nie byliśmy jeszcze skuci złotymi kajdanami i nie prowadziliśmy wspólnego gospodarstwa domowego, co usprawiedliwiałoby tak intymny podarunek. Prezent został przyjęty z godnością i co tu kryć, z konsternacją godną Prima Aprilis. Wszystko bowiem, prócz daty, na to wskazywało. No nic, pomyślałam, młody, zagubiony, pewnie powaliła go moja uroda i oślepiła miłość. Raz można wybaczyć.
     Raz tak, ale nie dwa! 
    Ziemia bowiem nie zdążyła jeszcze nawet połowicznie obrócić się dookoła Słońca, gdy w kalendarzu kur zapiał, że oto wybiła godzina mojego kolejnego święta. I gdybyśmy mieli teraz tę mądrość i doświadczenie narodów, którą dysponujemy po latach, moglibyśmy tylko na kurze poprzestać, choćby z rożna. Prezent, który tym razem otrzymałam, przeszedł do historii, kładąc się smugą na naszym narzeczeńskim, a później małżeńskim życiu oraz tworząc rozpadlinę w pożyciu, którą zasypało dopiero kwiecie >>eustom. W ręce me miał nieszczęście trafić pakuneczek. Ważył niewiele, kształt miał nieregularny i frapujący. Mogło być tam wszystko. I, zaprawdę, powiadam Wam, wszystko byłoby lepsze od tego, co czyhało na mnie spętane papierem ozdobnym.
     Papier litościwie skrywał wytwór szalonego Chińczyka w ostatniej fazie zatrucia się atrapą fistaszków z Shenzhen. Gdy ucichły szelesty i sapanie towarzyszące walce z opakowaniem, opadły kurz i emocje niepewności, nastąpiła niezręczna cisza. Ciśnienie zaczęło unosić mnie nad tapczanem, falbanki mej sukienki drżały wzburzane podskórnymi rzekami adrenaliny, na me lico wypłynął hipertensyjny rumieniec. Wzrok mój bowiem padł na plastikowo-srebrną konstrukcję nieodparcie przypominającą kopernikowskie astrolabium. Na przeciwległych jego końcach kiwały się smętnie dwa plastikowe niebieskie delfinki, którym w wyniku harakiri wystawały z trzewi fragmenty konstrukcji. Delfinki dyndały naprzemiennie nad, jak mniemam, piłką, która była krwawym zlepkiem polietylenowego snu wspomnianego Chińczyka. Delfinki dyndały rytmicznie, za oknem ptaki stanęły w locie, zegary takoż, świat zamarł w szoku pourazowym.
 Po, jak mniemam, stuleciu wlepiłam oczy w Małża z niemym pytaniem wypisanym w modrych tęczówkach i z drżącym w interwałach podbródkiem: CO?! Pal licho CO, ale DLACZEGO?!
    Doprawdy, nie wiem co kierowało rozumem Małża przy zakupie tego kuriozum? Co mu przysłoniło jasny ogląd sytuacji? Dlaczego nie zadziałał instynkt samozachowawczy i atawistyczne mechanizmy samoobrony? I wreszcie: jak ciężkie miał dzieciństwo? Jakże krętymi ścieżynami chadza rozum męski!? I jakże jest krótkowzroczny i destrukcyjny!
I pech chciał, że nieme pytanie zostało wypowiedziane. Małż bąknął , że można delfinki osadzić kiedyś na kominku, dając naszemu związkowi jeszcze cień szansy. Ja, że owszem, ale wolałabym je osadzić bezpośrednio na palenisku, zraszając hojnie benzyną. I w tym momencie poziom stresu u Małża osiągnął czerwoną kreskę tuż nad oczami. Zdawało mi się, że wyszedł z lekka nadąsany.

     Duchy delfinków wyjąc, snują się za nami pokutnie od 17 lat. Albowiem od tej pory Małż przestał mi ze strachu przed szykaną samodzielnie kupować jakiekolwiek prezenty.

     O wy, panny młode, o wy, narzeczone, w imię przyszłości warto czasem ugryźć się w jęzor, a potem po kryjomu zutylizować dary waszych mężczyzn, pod osłoną nocy zdeponować je w piwnicznej izbie lub od razu zakopać pod fundamentami muzeum kuriozów. A ja? Cóż ja, prawda wymaga poświęceń. Oraz asertywność.

     Dlatego eustomy, pokonując tamę 17 lat, spowodowały u mnie erupcję rzeki endorfin. Chociaż i tego roku delfinki zostały oczywiście wskrzeszone wspomnieniem, no ale każda rodzina ma swoje tradycje. My kilka razy w roku czyścimy glony w delfinarium.
  
     Niestetyż, psiajucha, kwiecie nazajutrz zwiesiło smętnie łby, ja również, gdyż zawalił mi się troszkę kręgosłup. Zemsta delfinków, jak nic!

     Zostawię pole dla popisu wyobraźni Czytelnika w zakresie ssaków morskich, a zapodam coś równie odrażającego. Oto co dnia 11.10.2014 zostało znalezione w pobliżu domku dla owadów. Zaznaczę, że pięknie lśniło w październikowym słońcu w trawie i tym przyciągnęło uwagę łasego na skarby Mima. Chociaż pierwotnie myślał, że to mieniący się w promieniach mocz. W kapsułkach.

W środku liścia czai się rodzic tego pomiotu - pomrów.

Dobrze, że nie łyknęłam myląc z Vit A+E!

piątek, 14 listopada 2014

(151) Rękodzieło niemal artystyczne!

       No, jestem już.
    Byłam bardzo, bardzo daleko, bo aż na biegunie, gdzie rozmawiałam z Zimą. Otóż mam wiadomość: możecie już powoli wdziewać ciepłe gatki, szukać grubej skarpety do pary, męska część Czytelników niech szuka barchanowych kalesonów (tak, tak, wiem), a damska niech wygrzebuje rajtki z dna szaf. Zaprawdę, powiadam Wam, zima już idzie, albowiem skończyłam dziergać komin. Wiedzcie, że mieliśmy tak łaskawą pogodę tylko i wyłącznie z powodu mojej drutowej indolencji. Pobrałam co prawda lekcję instruktażową od Izabelki, ale gdy tylko wyszła, szufladka z napisem Uwaga, druty!, została zatrzaśnięta z hukiem i ponownie podłączona pod 230V.
Ale ziarno padło. Na nie padła kobyłka u płota. A sama kobyłka padła na zawał. Na spoczywające na dnie tej żywej piramidy, wspomniane ziarno, spływały zdroje inspiracji od Eli de Wu, która pasła je do nieprzytomności wytworami swych paluszków. Ziarno strzeliło w pąk, a pąk pękł kwieciem. I stało się. Porodziłam komin i siostrę jego pomniejszą, zwaną z francuska etui. Komin w założeniu ma ocieplać ludzką szyję, a etui jedną komórkę. WARM AND PEACE!
Na zdjęciu komin ociepla koci zadek, którego właścicielka, po przeprowadzeniu wnikliwej kontroli technicznej i to na każdym etapie produkcji, zaakceptowała go, hosanna!, jeszcze w fazie nitkowej mejozy. Na dalszych ilustracjach prezent w kobaltowych powijakach, który spoczywał od tygodnia pod kluczem. Nic tak nie smakuje jak długie oczekiwanie na coś pięknego. I zgrał się kolorystycznie!





No i debiut na wizji mojej archaicznej, rodzinnej pranokii. W jej trzewia wlazły dziś życzenia od Waterloo, a do skrzynki wskoczyły analogowe, prawdziwe, namacalne życzenia od Momarty! Z Inwentaryzacją Krotochwil sapałyśmy w słuchawkę przez 57 telefonominut. Brać i Siostr Blogowa jest nieoceniona! Dziękuję Wam!

     I nie zgadniecie co się stało! :O
Nie tak dawno temu, w komentarzach o >>>tutaj łkałam malowniczo i rzewnie w obrus i ręczniczki jednorazowego użytku, że nie dożyję chwili, kiedy gdy moje marzenie się spełni. Marzenie o kwieciu zwanym eustomą. I kwieciem tym zostałam obsypana dziś o poranku o godzinie 7.45. W roli obsypywacza wystąpił Małż, w roli obsypywanki - ja, w roli kwiecia - i tu uwaga - kwiecie eustomy! W kolorze krem łamany przez biel. O raju!
Albowiem dziś świętują urodziny Leopold Staff, Claude Monet, Astrid Lindgren, mój Tata i ja. A kto jeszcze, można przeczytać >>>tutaj. Jednakże, zdaje się, że tylko ja zażyłam prysznica z flory. Zjawisko floracji zostało upamiętnione, bo nie wiem czy dociągnę kolejne 17 lat, by sytuacja się powtórzyła. Zdjęcia przy sztucznym ledowym oświetleniu, więc cienie godne Pirenejów. A na końcu, wiadomo, flora z fauną, pełna asymilacja. Bukiet jest naprawdę ogromny, ale kot o wadze 7,5 kilo (waga Limy zanotowana przed rozsypaniem się szklanej wagi w granulat), przyćmiewa go swoją wielkością.



Ja obżehałam kwiaty?! Wydawało ci się, moja matko!
      I tak to kolejny roczek pyknął mnie i blogowi memu. :) Dziękuję, że jesteście, bo kiedyś, może nie uwierzycie, byłam zupełnie sama. Wielu z Was przeszło na drugą stronę ekranu. Naprawdę, jest nas bardzo dużo :) Spotykamy się, gadamy sobie osobiście, telefonicznie, mailowo, na fb. Piszecie do mnie, komentujecie, spotykamy się. Jestem Wam ogromnie wdzięczna!   Dzięki temu, że dostaję sygnały, że to, co robię, podoba Wam się, mogę marzyć ciągle o nowych rzeczach. A teraz marzę o wyżynach! Jak zwykle łeb w chmurach!
Ściskam Was, Kochaaaaaaani moi! Acha - znacie Karola Olgierda Borchardta? Napisał fenomenalną książkę, którą czytałam sto razy pt.: "Znaczy Kapitan". Jego "Szaman morski" towarzyszył mi audiobookowo podczas klecenia moich dziewiczych dziergadeł. Polecam! I dziękuję Dobremu Duszkowi za przypomnienie mi o nim :*

No, lecę na serniczek. A na 21.00 do Kina Muza! Nie byłam tam 20 lat! To jedno z ostatnich poznańskich kin, które oparło się multiplexom. Bardzo chciałam tam pójść, a w dzień urodzin - bilet i kawka gratis, wiedzieliście? :) 

Cmok!

sobota, 1 listopada 2014

(150) Pod i nad

     Październik mignął żółtym liściem jako sen jaki złoty. Ale, że podobny w składzie do listopada (40% deszczu, 20% wiatru, 20% zimnych nóg i 20% smarków), posłuchać można i teraz. Zatem pstryk i nasiąkajmy dźwiękami jak gąbka:


     W tle U2, kubas z herbatką w ręce, ciepła kołderka, to teraz pokażę Wam co me modre oczęta ostatnio wchłonęły, a główka przefiltrowała.

     Czasami jest wszystko na opak. Góra myli się z dołem, a siedząc na pomoście nie za bardzo wiemy, czy moczymy nogi w wodzie czy w niebie. Bo wyciągamy je tak czy siak sinoniebieskie. Po pewnym czasie zmysły się przyzwyczajają i akceptujemy sznur ptaków sunący pod wodą i wodorost na niebie. Nie dziwimy się, że szuwary rosną w przeciwną stronę, a krople deszczu wpadają w niebo. Korony drzew penetrują toń, a korzenie wrastają w chmury.







Ale wystarczy chwila, by światy powoli zaczęły się rozdzielać.


I to co pod staje się równie ważne z tym, co nad. Równoważne. Ważne.




     Pod i nad, a w tym wszystkim my. Czasem z tej strony, czasem z drugiej. Niekiedy myli nam się góra z dołem, ważne z nieważnym. Ale wewnętrzny, skalibrowany ster, zawsze w końcu kieruje nas w słuszną, wyznaczoną przez gwiazdy, stronę.* Nawet, gdy dookoła się wali i pali, mamy włączonego automatycznego pilota. I ciągle jeszcze tu jesteśmy. Jeszcze od nas zależy, czy jesteśmy pod, nad, w, czy pomiędzy.
     Mimo wszystko miło ciągle jeszcze być tu, na tej huśtawce, prawda?


PS.
Przed chwilą przypomniał mi się ten utwór: (chyba przeżyłam teledysk, co? A mówią, że nic dwa razy się nie zdarza ;) )



* teraz (3.11), po publikacji posta przez Diabła w Buraczkach, nie byłabym już tego taka pewna: