piątek, 23 sierpnia 2013

(84) TOP 10 strachów dzieciństwa

   Jako, że ostatnio, czyli przez jakąś ostatnią dekadę, toczę sobie kłębek nerwów i lęków, próbowałam sobie przypomnieć moje strachy i fobie, gdy miałam jasno blond-białe włosy, nosiłam ażurowe białe kolanówki, a na jelenia mówiłam leleń. Z tego, co obserwuję, należę do nielicznych wyjątków, które doskonale pamiętają swoje dzieciństwo. Myślę tu o pierwszych kilku latach życia. I nie mówię tu o "pamiętaniu" indukowanym poprzez wielokrotne powtarzanie przez domowników historyjek rodzinnych o charakterze najczęściej kompromitującym, ale o realnej, żywej pamięci. 
Pamiętam zapachy z dzieciństwa, rozkład mebli, ubrania ludzi i lalek, buty, zabawki, sprzęty domowe, piwniczne i te na strychu. Dokładnie pamiętam odgłosy domu, osoby i ich głosy oraz dotyk chusteczki do nosa mojego Dziadka, czy bolące łaskotki Wujka. Zupełnie jakby ktoś nagrał sześcioletni film w mojej głowie, a ja potrafiła go puszczać w tę i wewtę kiedy sobie tego zażyczę i to bez kreski ;)
Myślę, że własnie dlatego mam świetny kontakt ze swoimi synami, bo dokładnie pamiętam jak to jest być dzieckiem, pamiętam to uczucie, gdy bardzo chce się mieć lizaka i jak bardzo złości przegrana w Chińczyka.



A oto imponująca lista moich lęków dziecięcych:

1. Schylając się po coś nie schylałam głowy, tylko albo trzymałam ja prosto, albo kierowałam twarz do góry. Bałam się, że mi oczy wypadną z oczodołów.

2. Fobia oftalmologiczna manifestowała się też strachem przed pomarańczowymi kołami powstałymi pod powiekami po zgaszeniu światła. Koła oczywiście brałam za duchy, które pokonały już barierę czaszki.

3. Potwornie bałam się postaci z opowieści mojego taty- Czteropalcego. Czteropalcy powodował u mnie wręcz psychotyczne przerażenie na granicy obłędu ;) Ciekawe, że Małż też tak wspomina postacie z makabrycznych opowiastek swojej siostry- Jednookiego i jego sług: pana Słonecznego, pana Magi i pana Pajacyka, a u moich dzieci ten sam, lecz starszawy Małż wygenerował strach Mata przez panem Haszimoto. Cechą wspólną jest to, że nikt z nas nie wyprodukował w mózgu wizerunku przerażających postaci, wystarczyła sama ich nazwa, by nadnercza deptały po gazie.

4. Mój Tata był mistrzem w opowiadaniu baśni i opowiastek na poczekaniu, dlatego to on mnie usypiał, gdy wieczorem wrzeszczałam: chcę straszną bajkę! Straszną bajkę! No i pamiętam taką jedną, jak to chłopczyk zrobił coś złego i się nie przyznał. Powolnym i oplatającym ruchem wlazła mu na plecy czarna kosmata małpa i stawała się coraz cięższa. Dopiero, gdy chłopiec przyznał się do winy i powiedział prawdę, małpiszon spełzł z pleców i zostawił chłopca w spokoju.

5. Niekiedy inne bajki Taty miały wydźwięk rwący duszę, np. bajka o małpce Kiki. Mama i małpka Kiki miały gniazdo na dachu kościoła. Pewnego dnia mama zostawiła Kiki samą w gnieździe i pouczyła, żeby ta się nie wychylała, gdy jej nie będzie. Po powrocie mama widzi zmasakrowane ciało małpki leżące nienaturalnie na bruku przed budynkiem. Pozbierała ciałko do kupy, ochrzaniła córkę za niesubordynację i obie czekały na dachu na zrost kości i zarośnięcie ran.



PS. bajki mój Tata opowiadał obrazowo, z licznymi metaforami, pięknym, poprawnym a zarazem fascynującym językiem. Ściszał głos do wstrząsającego szeptu w chwilach grozy lub unosił, gdy wydawało się, że najgorsze już minęło. Dodawał krew mrożące pauzy, vibrato, a czasem zwiększał tempo opowieści, wtedy serce pokonywało granice nawet liberalnie przyjętej normy dla pięciolatków.
Po takich przerażających opowieściach Tata nie mógł opuścić mojego łóżka, póki nie zasnę. Głaskał mnie po policzku, a ja wtulałam się w zagłębienie pod pachą. Było bezpiecznie i spokojnie. Gdy juz byłam sama w łóżku, budziłam się w środku nocy, przełaziłam do łóżka rodziców i podlewałam Rodziciela.

6. Kolejna fobia medyczna polegała na tym, że bałam się, że w chwilach siedzenia na sedesie wydalę naturalnym otworem wnętrzności, zwłaszcza wątrobę i jelita. Ze strachem spoglądałam na zawartość muszli i za każdym razem spadał mi kamień z serca rozbryzgując radośnie zawartość.

7. Bałam się, że zacznie mi bez powodu i znienacka sączyć się krew wszelkimi naturalnymi otworami ciała.

8. Lęk o życie rodziców był strachulcem starym jak ja.

9. W pokoju wisiał obraz drzewa, które w ciemności zmieniało się w upiorną twarz.

10. Bałam się uprowadzenia przez kosmitów, a chyba najbardziej ich samych.

11. Oczywiście firanki, kocyki, zabawki po ciemku zamieniały się w upiorne krwiożercze majaki o półgnijącym cuchnącym obliczu, a nocne dźwięki domu pochodziły z ich charczących gardzieli. W ciemności czułam ich kościste obciągnięte pergaminową, czasem śliską skórą muśnięcia, we włosy wplątywały mi się pomniejsze straszydła i ociekające śluzem strzygi. Pod łózkami i dywanami mieszkały podstępne i szybkie jak mrugnięcie oka duchy potrafiące przybrać kształt wszystkiego lub czaiły się te najgorsze z możliwych - przezroczyste, które chwytały za kostki gdy szło się ciemnym korytarzem. Oczywiście, nie muszę chyba mówić, że przenikały przez mury i prześlizgiwały się przez wszelkie zabezpieczenia uśmiechając się złowieszczo i bezzębnie. Myślę, że jedynym skutecznym zabezpieczeniem byłam moja własna kołdra, pod warunkiem, że pedantycznie zawinęłam jej krawędzie pod własne ciało. Tlenu starczało na niedługo i pamiętam, że najgorszy moment nadchodził, gdy musiałam wpuścić świeże powietrze, odfiltrowując tlen od duchów.

12. Żerując na powyższym mój brat straszył mnie do nieprzytomości i dzięki temu miał nade mną ogromną władzę. "Zrób to a to, bo będę cię straszył". No, cóż, starszych braci to bawi ;)

13. Bałam się i do tej pory boję się uduszenia. Starszy i silniejszy brat zatykał mi dłonią nozdrza i usta i sprawdzał na stoperze ile wytrzymam bez oddechu. Pamiętam tę panikę, w która się wpadało na końcu. Uważam, że uduszenie, czy to w wodzie, czy na skutek mukowiscydozy czy raka płuc, czy- jest najgorszym rodzajem śmierci. Umierania raczej, śmierć przecież nie jest straszna, lecz proces umierania.
Boję się chorób, że nie zdążę wychować dzieci, zobaczyć wnuków, boję się chorób samych dzieci. Widziałam już ich w sytuacjach, gdy pukali do nieba bram...
Boję się, że gdybym dostała wylewu, udaru, zawalu, zostanę zamknięta w swoim ciele ze sprawną psychiką.

O, boję się jeszcze wysokości, tak mi sie na starość zrobiło, że wolę tak przyziemnie żyć niż wzniośle ;). czas jakiś temu byliśmy na wakacjach, właściwie zgrupowaniu z klubu Mata. Odbyliśmy wycieczkę do Gąsek, których nazwa zawsze mnie rozczulała, podobnież jak jeziora Wdzydze. Gąski szczycą się latarnią morską, ot stoi taka zwalista nad brzegiem. Co tam taka latarnia. Okazało się jednak, że im bliżej podniebnej wędrówki, tym bardziej drżą mi nogi. Meta nastąpiła na szczycie. Moglibyście zobaczyć rosłą kobietę w sile wieku podpierającą na ugiętych nogach ścianę latarni i posuwającą się dookoła, nie odrywając pleców od zimnego muru. Widowisko miało miejsce na zawrotnej wysokości 49m i omiatane było, pełnymi pogardy zmieszanej z rozbawieniem i politowaniem, spojrzeniami okolicznych tubylców i przyjezdnych.
Raz w życiu nawet leciałam samolotem. Licząc międzylądowania i drogę tam i z powrotem, przezyłam cztery starty i chwalić Pana, również cztery lądowania. Podczas czasie startu wpadłam w panikę.  Małż myślał, że się wygłupiam. On się w głos śmiał, a ja w głos ryczałam i smętnie zawodziłam. Jak zwykle dobrany duet. Żałowałam, że nie przemyciłam przez bramkę kozika lub chociaż pilniczka do paznokci, zaszlachtowałabym Małża w samolotowym WC. Oczywiście, gdybym zebrała się na odwagę i tam weszła, bo przez większość czasu siedziałam na fotelu jakbym drut połknęła, co musiało być podejrzane dla stewardess, jak nabożnie wpatrywałam się w prostokąt na mapie wyświetlanej na ekranie, którym okazał się czarny kamień (al-hadżar al-aswad) w Mekce. Z rozpaczy byłam gotowa kilkukrotnie zmienić wiarę na Islam i samodzielnie rozstąpić Morze Czerwone, byleby ta gehenna się już skończyła.
Z lękiem walczyłam tez ostatnio, (a była to walka wyczerpująca i długotrwała, bo zajęła całe 15 minut), w oczekiwaniu na bilety upoważniające do wjazdu na Pałac Kultury i Nauki. XXX piętro. Stąd już tylko krok do nieba. Chryste. Na szczycie pewnie przylgnęłabym szczelnie całym ciałem do posadzki i to leżąc na brzuchu. Przesuwałyby mnie po podłodze jedynie ruchy robaczkowe jelit i pomagałabym sobie trzepocząc rzęsami. Podróż dookoła podniebnego spacerniaka zajęłaby mi circa dwa i pół miesiąca. Nie mogłam na tak długi czas pozbawiać rodziny opieki, więc humanitarnie zrezygnowałam z wjazdu zlana zimnym potem. Zwłaszcza po wiadomości Mata, jakoby winda była pospieszna i bez kuszetek wznosiła się 5 metrów na sekundę. Nasiadówę pod gmaszyskiem wspominam bardzo miło, pogadaliśmy sobie z rzygaczem zlokalizowanym normalnie, na poziomie mojej osoby.  Nie, żeby intelektualnie aż tak od razu, ale licząc skromnie w cm n.p.m.


W oddali Park Saski, w którym hasali mat i Mim, a dalej cel wycieczki - Plac Zamkowy


   Żeby się nieco usprawiedliwić powiem, że byłam bardzo grzecznym, usłuchanym, kreatywnym, bystrym i pogodnym dzieckiem przynoszącym w szkole podstawowej świadectwa z czerwonym pachem. W średniej to już się prowadziło życie towarzyskie, więc o pasku myślało się w innych kategoriach ;)
Aż dziw bierze, że nie oszalałam. No, ale nie mówmy hop.

I co pan na to, doktorze Freud?