sobota, 26 lipca 2014

(136) Skorpion na globusie. O wężach i krokodylach w łóżku.

     
Żeby było ładnie, na początek roślinka zwana Płomieniem Egiptu.

     A potem, żeby zgrabnie wprowadzić Czytelnika w temat, powiem tylko, że do Egiptu nie jeździ się w lipcu. Zwłaszcza na dwutygodniową wycieczkę objazdową bez dostępu do akwenu większego niż mydelniczka w hotelu.

Wysiadając późnym wieczorem na lotnisku w Egipcie, stawiając stopę po raz pierwszy na afrykańskiej ziemi, stwierdziłam:

- Małżu, ależ bucha gorąc z tych silników samolotu, jakby kto piekarnik otworzył!

Okazało się, że to nie powiew silników.

     W dzień na dworze było 52C w cieniu, nie wiem ile było w słońcu, z opisów siedzącego na kamieniu Małża wiem, że jajka można swobodnie gotować na twardo. W autokarze z klimatyzacją panowała świeża atmosfera i chłodząca bryza 40C. 

     Na kreskówkach pokazują delikwenta w pozie swobodnej, wyprostowanej, lekko oklapłej jednak, wyduszającego z czoła i przyległości dorodne krople potu. Pot perli się na czole, spływa kroplami, krople łączą się w strużki, strużki spływają po plecach do majtek, wlewają się do sandałów, a osoba wypacająca chodząc zostawia po sobie mokre ślady jak ślimak. Myślałam, że to bzdury wyssane z mokrego palca. Do czasu jednak. Stałam się człowiekiem z kreskówki. Nie wierzyłam, że to możliwe, Małż tez nie. Patrzyliśmy na siebie i obserwowaliśmy płynące strużki. Wrażenie, jakby ktoś puszczał w przyspieszonym trybie program na Discovery. Gdybym stała na wadze, obserwowałabym zanik masy. Dodatkowo Małż w trakcie zmiany stanu skupienia nie był w stanie skupić się na tym, co mówi przewodnik. Małż stał się bowiem pierwszą ofiarą zemsty faraona. Dopadła go ona, nomen omen, nad gobowcem w Dolinie Królów. Małż łkał, żeby go dobić, zmumifikować  i przesłać do RP bez nadbagażu. Przypuszczam, że i w stanie niezmumifikowanym ważył już tyle, co ośmioletnie dziecko. W Dolinie Królów nie ma królewskich latryn. Zbadano.
Wielbiąc Ra za oszczędzenie mnie pojechaliśmy do wytwórni naczyń z alabastru. I tu dopadła mnie klątwa. Powiem tylko tyle, że arabskie WC różnią się od europejskich wychodzącą z muszli, skierowaną do góry, długą rureczką. Nie wiem jednak, jak można sprawić, żeby rureczka trysnęła. (Mam nadzieję, że wodą a nie.... aaa!) I jak uchronić rureczkę przed tym, co leci na nią z góry. Zafrapowało mnie kto myje rureczki i jak rureczka ma myć to, co nad nią zawisa. Wojna światów, doprawdy! Czy zwycięża ten, kto ma większe fi? Czy dłuższy miecz?
     Po udrożnieniu wszystkich gruczołów potowych i wydalniczych (w małżeństwie takie problemy hydrauliczne są na porządku dziennym, ale my mieliśmy dopiero roczny staż. W zasadzie, nie ma to jak dogłębnie poznać partnera), Małż został delegowany do apteki. Małż jako osobnik czarnowłosy i śniady zaczął uchodzić momentalnie za swojego, ludność zapraszała go na herbatkę z hibiskusa i sziszę, ale on, twardo i uparcie brodził w tej ludzkiej ciżbie i obcym mieście w poszukiwaniu znachora. O dziwo wrzuciło go z XIX wieku wprost w XXI. Klimatyzacja, biały kitelek, znane leki, język angielski. Pan dowiedziawszy się skąd delikwent przybywa, od razu wiedział o co cho. Białe tabletki opisane egipskimi robaczkami nie okazały się ani trucizną, ani zbryloną kokainą. Być może zawierały sproszkowaną mumię, ale za to sterylną, bo zdarzył się cud. Nazajutrz stawiliśmy się na śniadaniu rześcy i głodni, kątem oka, nie bez satysfakcji, stwierdziliśmy uszczuplenie w szeregach bladych twarzy. Faraonowi podpadliśmy nie tylko my. Zbieraliśmy laury i uwielbienie od zwijających się w toaletowych konwulsjach za białe tabletki. Ha, dealerzy!
Każdego wieczoru, gdy schodziliśmy na nasz statek (płynęliśmy tydzień w górę Nilu- za dnia wypełzaliśmy na suchy ląd, nocą płynęliśmy), z sąsiednich kajut dochodziły cyklicznie okrzyki zachwytów i treli. Zastanawiające, bo z kajut niekoedukacyjnych również. Zgłębiliśmy temat i okazało się, że sąsiedzi mieli w kajutach zwierzęta. A to pawia, a to prosiaka, ryby i inne dziwadła. Z ręczników. Z pościeli. Z papieru toaletowego. Jakimś cudem pod nieobecność lokatorów do pokoju wbiegała horda Egipcjan i tańcząc przy poniższym kawałku, robiła origami ze wszystkiego, co miała pod ręką:


Tylko nie u nas. Hm.
 Każdego kolejnego dnia zwiększaliśmy bakszysz. Doszliśmy od 1 do 10 funtów egipskich. Zadziałało dopiero w ostatni dzień, chyba z litości. Wchodzimy do pokoju, a tam...TADAAM!
Na łóżku czekał na mnie ręcznikowy mężczyzna!
Ubrany w piżamkę i okulary!

A w drugim łóżku krokodyl rzucił się na puszkę!
  To nie jedyne spotkanie ze zwierzętami.
Będąc w Kom Ombo napotkałam bardzo miłego staruszka. Staruszek miał pewnie ze 40 lat ;) I na szyi boa. Nie pierzaste i różowe, ale blisko. Wyglądało jak gumowa zabawka. Pan łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie. I zrobił to o czym można tylko śnić. Ale nie to. Wręcz przeciwnie. Pan rozwarł  otwór gębowy (swój) i bezceremonialnie wepchnął sobie kilka dobrych centymetrów węża w organizm. Publika zamarła. Ja umarłam, ale trzymałam już w rękach to, co pan wypluć raczył. Zwisające z szyi ciało było ciepłe, suche i ledwo żywe. Pan uśmiechnął się promiennie, a oczom moim ukazał się widok mrożący krew w żyłach. Zęby jadowe! Tylko dwa zęby, jak mniemam, niemyte zamieszkiwały jamę gębową. Zadumałam się, czy kobra egipska, którą trzymam w rękach jest równie szczerbata, czy może jednak zatopi mi swe uzębienie w szyi. Wąż chyba był tak oszołomiony i umęczony, że chyba nie miał ochoty na takie ekscesy.
Pan jednak kazał mi trzymać gada tuż za głowa i nie puszczać, więc coś jednak było na rzeczy.
Kom Ombo - starożytne Miasto Złota na terenie Nowej Nubii.
W drodze do portu.

     Jakie jeszcze spotkania ze zwierzętami czekały na nas? najbardziej wstrząsające spotkanie miałam z... nie, nie ze skorpionem. Też nie z krokodylem. Najbardziej wstrząsnął mną poniższy widok:
Edfu. Tutaj trafiliśmy nazajutrz po przepłynięciu śluzy w Esnie (post nr132)
Koń miał metalowe klapki na oczach.
Niestety, biuro wykupiło zawiezienie powyższą taksówką.
Na szczęście tylko kawałek.
     W Egipcie spotkaliśmy też krokodyle, które obficie wystepują w Jeziorze Nasera, a które ze względów bezpieczeństwa odgrodzone są od ludności siatką. Być może turyści są szkodliwi, in spe.
Abu Simbel nad jeziorem Nasera.
Powstało w wyniku budowy Tamy Asuańskiej, zalewając tereny Nubii.
(Nubijczyków widzieliśmy na wyspie Asuan.
J.Nasera ma 496 km długości i 7800km linii brzegowej.
To najdalej wysunięte na południe miejsce Egiptu, które widzieliśmy.
40 km dalej jest Sudan.

Widzieliśmy tez morskie ślimaki, które, gdy wyjąć je z wody szukały ręki, która je trzyma, wynicowując z siebie długi, zielony syfon. Czytałam, że niektóre mają tam jadowy kolec.  Nie wiem, czy akurat te, Małż nie chciał sprawdzić, tchórz.

No i wielbłądy! Utrzymać się na garbie podczas wstawania to nie byle sztuka!

Giza. Gubię klapki przed Piramidą Cheopsa.
Wchodziliśmy do piramidy Chefrena, o ile mnie pamięć nie myli.
Trzecia to P. Mykerynosa.

      Zwierzęta też nas poróżniły w dniu wyjazdu. Awantura w stylu polish folk pobrzmiewała swojsko już wieczorem. Awantura o krokodyle, wypchane dziecko, nabyte drogą kupna i wypchane zawartością owocu z drzewa kapokowego (jest takie, jest!) O ile mogłam się zgodzić na owoce tegoż drzewa, obrus na 12 osób, ręcznie wyrabiany obrus nr2 (ręcznie farbowane i naszywane kwiaty - przez mężczyznę!, a także salaterkę z alabastru, kwiaty Płomienia Egiptu, gałązkę akacji, gałązkę bugenwilii, malowane kamienne jajo, zakładki z wypisanymi hieroglifami naszymi imionami, setkę fałszywych papirusów - z bananowca, papirus prawdziwy, dla porównania), to na zwłoki krokodylka się nie zgadzałam. I na muszlę wielkości klozetowej też nie. Respektuję wszak Konwencję Waszyngtońską! Całą odprawę paszportową udawałam, że tego pana nie znam. Czasami mam ochotę to powtórzyć.


Bo ja przecież jestem taaaka malutka i pod ochroną!
Karnak - 3km od Luksoru.
Sala hypostylowa, kolumny mają 25m wysokości.
W tym czasie Polacy biegali odziani w skóry
i próbowali drapać po ścianach jaskiń.

                       Na kolejny odcinek Skorpiona na globusie zapraszam za tydzień!

wtorek, 22 lipca 2014

(135) Noce i dnie

     Niby wakacje, niby można się wyspać i niby człowiek powinien być wypoczęty, bo nie musi wrzucać tych żywych granatów z własnego DNA w budynki szkolne i zrywać się o 7 w nocy.

     Ależ! Już chciałam gasić światło, by obejrzeć śluzówki powiek, gdy moje oko zawisło na reportażu o Syrii. Półtorej godziny i pudełko chusteczek później, jedyne, na co miałam ochotę, to na pójście z transparentem "make love, not war" na miasto. Zdruzgotana i rozdygotana wstałam, odkryłam z litości Małża, umyłam ręce mydłem Aleppo, co wytrąciło mnie ponownie z homeostazy i łkając udałam się na poszukiwania czegoś bardzo szkodliwego do picia. GPS zlokalizował butlę coli zakitraną za chrupkami kukurydzianymi jakoś przed Gwiazdką. Nie pamiętam, który wariat zakupił ten odkamieniacz, ale z lubością wlałam w siebie dwie szklanice, jednym okiem macając etykietę w poszukiwaniu daty przydatności do spożycia. Jak długo butelka musiała spoczywać w sklepie, jak długo spoczywała u nas, by w stanie dziewiczym przetrwać do własnego krańca wyznaczonego przez producenta, pozostanie to tajemnicą paleontologów. Butla, faktycznie, jakby nadgryziona zębem czasu i kwasem fosforowym. Poczułam, jak mi się zawiasy w kolanach odrdzewiają. Przyjemne.
Położywszy się, policzyłam do miliona pięćset dwudziestu ośmiu i już przekraczałam most, gdy strącił mnie do morza świadomości dźwięk nader irytujący, coś jak skrobanie kociej łapy w pudełko na niestrawione resztki pokarmowe. Skrobie, skrobie, skrobie, jasny gwint, czy ja też tak skrobię w sedes, zanim?!
Przestało. Wstałam, by zutylizować  patrzę, w nocniku czyściutko. Szukam źródła dźwięku. Jest. Leży rozwalone na papierowym wachlarzu made by Mim i, nie uwierzycie, wachluje się, emitując dźwięki skrobawcze. To zapewne skutki uboczne coli.
Idę do łóżka, Małż w kokonie, odkrywam go jak Amerykę i już mam zasypiać, gdy Mim zaczyna krzyczeć. Wstaję, odkrywam Małża z litości, bo znowu w ułamku sekundy zakokonił się i cierpi upalne katusze, zalegam u Mima. Zrywam się na równe nogi, żeby nie zasnąć i szybko biegnę do łoża właściwego, by donieść te resztki snu. Małż, a jakże, bliski przepoczwarzenia. Na dworze jasno. Kocia łapa miesza w nocniku, skrob, skrob, skrob, zasypiam. Skrob se.

No i wstaję, noc to czy dzień. Małż kwitnący. Mat włazi na drabinę, by uratować wkopniętą tam piłkę, Mim sika szlauchem w niebiosa, kot pod pergolą wybiera 112. Żar z nieba leje się razem ze zwrotną wodą, piski, galopada, dzicz i swołocz.
Jeszcze tylko 5 tygodni i będę miała wakacje!


     A wychodząc omal nie potykam się o zwłoki przytargane pod mój próg przez Batmankę, kota z naprzeciwka. Obrazek Limy z komórką przy uchu przestaje być rebusem.

sobota, 19 lipca 2014

(134) Skorpion na globusie! Jak to się zaczęło?

     Dawno, dawno temu, kiedy Mat i Mim nawet nie byli w planach, Małż był jeszcze narzeczonym, a i ja nie byłam stara, gruba i brzydka, przeciągając się o poranku i kłując Giewontem w piętę, miętosząc jedną ręką lasy WPN, a drugą macając Wdzydze, zahaczając nosem o Hel i mocząc włosy w Bałtyku,  pomyśleliśmy sobie, że można by sobie wyjechać urlopować się gdzieś dalej, gdzie oczy poniosą, gdzie zgrzytający piach w zębach nie smakuje flądrą i meduzą, a ludzie i choroby są egzotyczniejsze.
     W tych prehistorycznych czasach dopiero co upolowałam prywatny, pokryty łuską komputer wielkości młodego diplodoka, w którym, tak, tak, Młodzieży, tu Was zaskoczę - wcale nie było internetów! Trzeba było wsiąść w czerwony październik (łada sputnik pisana cyrylicą) i pomknąć analogowo do nielicznych biur podróży, jakie rozkwitły świeżo w młodym kapitalizmie jak glony na stawku i złowić w sieć kilka katalogów wycieczkowych. Ileż radości przysparzały te brawurowe jazdy palcem po mapie! Ile herbatek z cytryną się nad nimi wypiło! To czytanie soczystych opisów wędrówek po arabskich sukach, mentalne brodzenie po pustyniach, sączenie soku z owoców tak egzotycznych, że aż bezimiennych. Budowle, które znaliśmy tylko z encyklopedii, dzieła mistrzów pochowane w cieniach Alhambry, Gaudi machający nam z wieży na samiuśkim szczycie Sagrada Familia, Delfy, Mykeny, Kair, Lion, ach! Ileż miejsc nas wzywało w trybie pilnym!
     W takim samym trybie pojechaliśmy do biura Alpina Tour, na Placu Cyryla Ratajskiego, który pełen rozkwit, zwłaszcza patologicznych mikroorganizmów wewnętrznych, przeżywał po zmroku, chowając się pod woalem tajemnicy, spalin, stringów i lekko wyczuwalnej woni ryby.
     
     W końcu ulegliśmy Egiptowi. Jak szaleć to szaleć. Wycieczka życia. Faluki na Nilu, Sfinks, Dolina Królów. Piaski, 40 wieków historii i my. Bajka. Zarzuciliśmy worek banknotów na plecy, monety wesoło pobrzękiwały w przytroczonych do łady sakwach, weszliśmy bezbronni do saloonu i rzuciliśmy okup na biurko. Zdążyliśmy! Na zegarze 17.50, jeszcze chwila, a wycieczka życia pokazałaby nam soczyste cztery litery. Wymienilśmy gotówkę na kawałek papieru z pieczątką, by spokojnie przejść do historii w rodzinnych albumach. 
     Przeszliśmy już nazajutrz i to tak gwałtownie, jak Cezar Rubikon. Alea iacta est. Cała Polska w szoku. Zdarzenie bez precedensu, dziki zachód, samowolka! Biuro podróży Alpina Tour zwinęło kram, poskładało biureczka, wywiesiło białą flagę.*
     Jak podróżować, to z przytupem! Tupnęliśmy więc nóżką i cóż, wróciliśmy do katalogów. Teraz lżej, bo bez sakw i worów, które Alpina gładko zutylizowała. Magia!
     Afryka nas nie chce, to zaczniemy od początku. Od kolebki cywilizacji. Grecjo! Nadchodzim!

Zdecydowaliśmy się nawiedzić ww miejsca.
Czas 15 dni!
Start!

     Po nieoczekiwanym i brzemiennym w skutkach zdarzeniu, które miało miejsce tuż przed wyjazdem, osiągałam jednak szczyt. Jak? - opowiadałam tutaj:

     Całą drogę do Grecji - przesiedziałam wyprostowana jak niemiecka guwernantka z laską dynamitu wystającą górą i dołem. Nie było łatwo, bo autokar wiózł nas 2 dni, a prom kolejną dobę. W końcu wypluł nas w Olimpii.

Olimpia.
Palestra - sala, w której sportowcy trenowali zapasy,
walkę na pięści i skok w dal.

     Odzyskawszy władzę w kończynach, stałam zauroczona przyrodą, w małym gaju oliwnym, w którego omszonych koronach aż ćwierkało od chmary cykad. Pod nimi dom Fidiasza, w którym rzeźbił jeden z siedmiu Cudów Świata- Zeusa Olimpijskiego. Tu rodzi się ogień olimpijski, a potem wędruje przez kontynenty, by ogrzewać serca sportowców i widzów na całym świecie. Niesamowite uczucie stać u źródła. O ile w tamtych zamierzchłych czasach w stan taki wpadałam nawet dosyć często i każdorazowo mogłam się nim nurzać i delektować się nim do woli, tak w takich chwilach obecnie jestem ściągana za piętę na ten łez padół małymi lepkimi łapkami i okrzykiem - chce mi się kupę! Albo: mamo, a on mi wsadził z premedytacją patyk do oka! Zostaw mnie ty świnio! Ale wtedy nie. O nie. Wtedy byłam drobna, filigranowa, delikatna, a gdzie stąpnęłam wyrastał kwiatek, a z ust mych wyfruwały skowronki. W zasadzie jakby się zastanowić z tymi kwiatkami, to byłam równie dobra jak nawóz.

     W pewnym mieście portowym zaginęliśmy bez wieści. (Młodzieży, tu drugi zaskok - nie było wtedy komórek!). Zaginęliśmy na jakąś godzinę. Nie lubię ginąć, nie lubię nie być na czas, bo wtedy wstyd mi okrutnie, płonę rumieńcem, a ciśnienie mi zwyżkuje. Do tego z daleka już słyszałam ten wyśrubowany szept zniecierpliwionej zawartości autokaru, kiedy to zbliżaliśmy się do niego objuczeni dywanem i narzutą na łóżko, którą osłaniałam się przez zwisającymi ze sznurów długimi i śliskimi mackami ośmiornic. Jak się wieczorem okazało, brodziliśmy w kolacji. Do tego były moje ulubione kalmary i maleńkie fioletowe ośmiorniczki w całości. Jeść takie pyszności pod greckim niebem w tawernie i patrzeć jak przyrządza to przystojny Geek - bezcenne. Dookoła wesoła grecka muzyka, krasi z okolicznych winnic w dzbanie, za które płaciło się prawdziwymi drachmami. Grecki teatr on line.
Do każdej kolacji zamawialiśmy dzban krasi. W każdej tawernie, w każdym hotelu smakowało inaczej.
     Jedno było tak dobre, że w pewnym momencie straciłam zdolność przeliczania drachm na złotówki i dwukrotnie zachodziłam z drobniakami i szklaneczką, którą ze śmiechem napełniano do pełna. 

     Będąc w uroczej miejscowości Kalambaka, gdzie góry wyglądały jak maczugi Herkulesa, tylko w ciemniejszym kolorze, a po każdej wspinały się ludzkie mrówki uwieszone na cieniuśkiej niteczce, zeszliśmy na kolację. Na kolację podano ouzo. No, nie tylko, ale ono, powiedzmy, zagrało pierwsze skrzypce. Dla mnie ouzo nalał wcześniej Małż, tfu, Narzeczony jeszcze. Jako, że ouzo pije się z wodą i w szklankach, a podczas procesu dolewania wody staje się z przezroczystego cudownie mleczne, zaczęłam od tegoż mleka. Nie spodziewając się mleka z procentami, zakrztusiłam się tak skutecznie, że moja solówka trwała bez mała 20 minut. Małż dostał ataku śmiechu, ja rzęziłam, a ratowało mnie starsze małżeństwo. Ona trzymała mnie za omdlałą prawicę, on walił w plecy, albo na odwrót. Byłam bliska oddania ducha Panu, każdemu wciąganiu powietrza towarzyszyła orkiestra szkocka dudziarzy, mówić nie mogłam przez godzinę. Nigdy wcześniej ani później nie przeżyłam tak drastycznego i jednocześnie upokarzającego zdarzenia. Przepraszam wszystkich myśliwych, którzy udali się tego wieczora na nieudane polowanie na kozice. Na Małża, a jakże,  obraziłam się śmiertelnie. Do śmierci. Całe 20 minut.
     Po kolacji jesteśmy w windzie, do zamykających się drzwi dopada zdyszany Grek i pyta, czy się jeszcze zmieści. Kiwamy potakująco głową, a on, zrezygnowany - to pojadę później.**

A w ten sposób czekaliśmy na zrealizowanie zamówienia w tawernie.

W drodze do Pirgos Diru.
Jeszcze wtedy nie miałam klaustrofobii
i dałam się wwieźć łodzią do jaskiń wydrążonych w skałach.

Mistras.
Górne Miasto i ruiny Kastro.
Po wdrapaniu się tutaj byłam w podobnym stanie, co one.

Mistra.
Kościół bizantyjski Agia Sofia stoi tylko dzięki mojemu wsparciu.

Epidauros.
Współczesne zajęcia szkolne powinny być prowadzone w teatrze
zaprojektowanym przez Polikleta Mniejszego w IVw.
Średnica teatru 114m, a mógł pomieścić 14 000 widzów.
Wystarczyło zgnieść papierek na dole,
a było to słyszalne w ostatnim rzędzie u góry.
Niesłychane!

Nafplion.
W XXw. nie mieliśmy cyfrówki, więc posługiwaliśmy się analogiem.
Zanim Małż nastawił parametry, ja zdążyłam poznać skład geologiczny skał.

Mykeny. Grób Agamemnona.
Jeśli czytać Słowackiego, to tylko tu. Sprawdziliśmy!
A kuku, widzicie mnie?

"Nad drzwiami grobu, na granitu zrębie
Wyrasta dąbek w trójkącie z kamieni:
Posadziły go wróble lub gołębie,
I listkami się czarnemi zieleni —

I słońca w ciemny grobowiec nie puszcza;
Zerwałem jeden liść z czarnego kuszcza"

https://www.youtube.com/watch?v=7XpPrj-HrFw

Kanał Koryncki.
Tutaj uwiecznione początki lęku wysokości.
Dł. 6,3km, szer. 24.6m.
Tylko na zdjęciach wygląda niewinnie!
Aż dziw, że w ogóle nie ma barierek.

Delfy.
Omfalos - Pępek Świata!

Meteory znaczy "zawieszone w powietrzu"
Widać tęczę!

Meteory.
Na piaskowcowych szczytach stoją jedne z najwcześniejszych
średniowiecznych klasztorów bizantyjskich.
Widok na Klasztor Varlaam ze schodów wiodących do Megalo Meteoro
najstarszego i najwyżej położonego (623m) klasztoru.

Meteory. Klasztor Varlaam (św Warłama).
Założony w 1518r
Że ja tam wlazłam!

Gwardziści (evzones) przed Pałacem Prezydenckim w Atenach.
Zmiana warty jest bardzo śmieszna :D
Naprawdę, warto obejrzeć!


     Po Grecji łaziliśmy kilkanaście dni. Naprawdę trudna wędrówka w górzystym terenie. Ale ostatnie trzy dni to była laba! Mieszkaliśmy na przecudnej wyspie Korfu. Hotel położony był na wzgórzu, a z okien rozpościerał się widok na las, góry i morze równocześnie. Pod stopami przyjemnie chłodzący marmur, przed wejściem drzewa cytrynowe i pomarańczowe, o liściach tak intensywnie zielonych, że można by patrzeć na nie godzinami. W morzu szmaragdowej zieleni ukryte cykady, a w morzu ławice niezwykle kolorowych ryb. Patrząc na dno, człowiek spodziewa się go pół metra pod powierzchnią wody. Po czym zeskakuje z pomostu i ląduje 3 metry pod powierzchnią wody, nie dotykając jeszcze dna. Woda tak klarowna i turkusowa, że zapomina się o wszystkim.


Z łodzi wysiadamy z dziarską miną, adekwatną do ilości spożytego wina.
Śmiechu było po pachy. Jedliśmy, piliśmy, kąpaliśmy się po pijaku w zatoce.
Najzabawniejsze były podskoki na falach, lewitacja to nie mit!

    10 lat później, szukając anglistki dla dzieci, mam okazję poznać Dorotę. W życiu bym nie przypuszczała, że Doroty chłopakiem jest Grek Jani! I że zwiąże się na stałe z Grecją i z Korfu! Teraz, po latach Dorota, prócz całej wiedzy z historii sztuki, zna już grecki, Jani jest Jej mężem i mają swoje biuro podróży! Moim ogromnym marzeniem jest tam trafić po raz drugi, teraz z dziećmi. 
Zawsze mówię, że na świecie nie ma przypadków. Albo wszystko jest przypadkiem! :)

Warto zajrzeć na Jej blog, w którym opisuje życie w Grecji : Sałatka po grecku i drugi, o Korfu, gdzie można zamówić przewodnika po wyspie w Jej własnej osobie! Sałatka po grecku w podróży.



* Sprawa Biura Turystycznego Alpina Tour była bardzo głośna. Oszukanych zostało wielu ludzi. Straciliśmy całą kwotę. Kilka lat później toczyła się sprawa karna przeciwko właścicielom. Okaząło się, że właściciele nie mają żadnego majątku, bidulki. Cały majątek - samochody, domy, konta, mają ich żony, z którymi podpisali intercyzę.
My dostaliśmy ... 80 zł.
**  Grecji kręci się głową dokładnie odwrotnie niż w Polsce. W dodatku tak po grecku wymawia się jako ne.

Na kolejne odcinki
Skorpiona na globusie 
czyli lekkich jak morska piana wspomnień
zapraszam w każdy weekend wakacji!

A wieczorem proszę wrócić, by obejrzeć zdjęcia.
Paluszek mój omsknął się i opublikował przedwcześnie post, 

jeszcze przed wkroczeniem części dla oka.
Niestetyż muszę czekać, aż pokolenie zstępujące przywlecze aparat fotograficzny.
Zdjęcia sa bowiem, o zgrozo! Analogowe! Jednakowoż w kolorze.
Część będzie miła, bo przedstawiać będzie różne ładne rzeczy. O!

Zdjęcia dodane :)
Wybaczcie jakość, ale i w XXI wieku nie mam skanera ;)



poniedziałek, 14 lipca 2014

(133) Wasiuczyńska przechodzi samą siebie, a już na pewno wszelkie pojęcie!

     Niedawno Ela Wasiuczyńska, matka Pana Kuleczki poprosiła o nasze, czyli czytelników, złote myśli, którymi zostaliśmy obsypani przez mentorów. Zapytała tutaj o "rady, które wracają do Was jak memento w dorosłym, zawodowym życiu. Paradoksalne, ale słuszne aż do bólu".

     Zachęcona licznymi komentarzami, ale onieśmielona ich treścią, zebrałam się w sobie i postanowiłam w końcu podzielić się czymś, o czym wiedzieli tylko nieliczni bliscy, a co stało się moją latarnią, cytuję:

"Och, Wy Artyści! Uwielbiam Was!
To teraz ja, prosty, ścisły mgr inż:
Jakoś wykładowcy nie zahaczyli się w mój mózg haczykami wysublimowanych sentencji.
Mam kilka, które mi przyświecają, trzymam się tego, co mówił mi tata. Że miłość zwycięża, że zło dobrem zwalczaj i coś najprostszego, do czego musiałam dojrzeć - żyj i pozwól żyć innym.

I coś, co pojawiło się jakoś czas temu, a wtapia się gładko w lukier słów Kaczki.

Otóż.
Jakiś czas temu rozmawiałam z Musierowicz. Nie twarzą w twarz, bo nigdy nie miałam śmiałości. Raz stałam za nią kilkanaście minut w punkcie ksero i dreptałam z nogi na nogę, aż w końcu skserowała jakieś plany i poszłaaaaaaaaaa. Kolejny raz wlazłam na Jej klatkę schodową, na Słowackiego, pooglądałam poręcze, wycieraczkę, drzwi i ...poszłaaaaaaaaam...
Uwielbiam Jej książki, zaczęłam je czytać w późnym liceum. W wiadomościach prywatnych czasem dostaję sygnały, że piszę "jak Musierowicz". Napisałam do pisarki, przytoczę tu naszą rozmowę, esencję z kilku elektronicznej wymiany zdań, najważniejsze jest jak zwykle na końcu i na dnie :) Ale cała rozmowa jest skarbnicą wiedzy.

"Moniko, (...) jeśli chodzi o doradzanie w tej materii - powstrzymuję się do niego z jeszcze innych względów: autor, zwłaszcza początkujący, powinien polegać przede wszystkim na sobie.
I oto rada, jakiej udzielę Ci na odległość: skoro zarzucają Ci, że piszesz "jak Musierowicz", postaraj się tym zarzutem przejąć. Nie należy pisać "jak" ktoś, nawet "jak Dostojewski". Pisz "jak Monika". To o to przecież chodzi w tej całej zabawie: masz stworzyć własny świat I przedstawić go w jedyny, Tobie właściwy sposób.
Twórczość, która tylko naśladuje, zemrze na anemię.
Do dzieła!
I nie pytaj nikogo "czy to coś warte". Dopóki samej siebie nie zadziwisz I nie zachwycisz, dopóki sama nie uznasz, że to "już"- nikt Ci nie pomoże.
Przepraszam, ale taka jest prawda.
...
O, świetnie, że to rozumiesz, Moniko.
Ale w jednym się mylisz: to nie jest tak, że dziś nie potrzeba nikomu radosnych, słonecznych opowieści. Chyba zawsze są takie potrzebne. A im trudniejsze czasy, tym bardziej.
Nie poddawaj się, pisz, szukaj własnej drogi I własnych środków wyrazu! Warto!

...
Bardzo mądre to zdanie o zachwycaniu samego siebie, ale to przecież bardzo trudna rzecz! (...) Tylko, czy to nie takie uczucie, które przychodzi powoli, z mozołem?
...
To akurat jest oczywiste. Bez pracy nie ma kołaczy, że tak powiem. Namozolić się trzeba.
Bez mozołu piszą grafomani. No I oni właśnie łatwo siebie zachwycają.
Mozół nie wynika z tego, że się człowiekowi trudno pisze, lecz z tego, że tekst łatwo napisany trzeba jeszcze uczynić bardzo dobrym.
Bo kto nam niby obiecywał, że będzie łatwo?
Łatwo nie jest.
I nie ma być.
Wśród trudności zdobywamy siły I doświadczenie.

Pozdrawiam serdecznie!

....

Pani Małgorzato, no właśnie, ale jak odróżnić co grafomańskie a co nie? Jaka jest granica, kto ją ustala? Oceniają czytelnicy? A może krytycy? Koledzy Po piórze? Jak to jest?
Ciśnie MI się wręcz na usta głosem Ireny Kwiatkowskiej: "kto ptak, a kto nie ptak"?
:)

Moniu, ustalasz to sama.
To jest Po prostu zawód dla solistów.

A kolegów Po piórze NIGDY nie pytaj.
Każą Ci pisać tak, jak piszą oni, bowiem przyłożą do Twojego pisania swoją miarę.

A miara ma być Twoja.

Dlatego uważam, że najważniejszą osobą w życiu pisarza jest jego szkolny polonista. To do niego zależy (w ogromnym stopniu) Twoje poczucie miary I Twój literacki smak.
Całej reszty musisz nauczyć się sama (czytając I pisząc). I na nikogo nie liczyć."

O! :)


     Wyobraźcie sobie, że Ela wybrała mnie na prawną opiekunkę Kaczki Katastrofy! Powyższa złota myśl okazała się prawdziwie złota! Spostrzegawczy Czytelnicy Skorpiona z pewnością zauważyli nowe trofeum na półeczce z prawej strony ;)
Adopcja nastąpiła dzisiaj, w dzień zburzenia Bastylii! Mam ogromne szczęście, że to, co piszę, chwyta Was za serca i, że chcecie to czytać! To dla mnie bardzo ważne, bo tylko tym chciałabym się zajmować. Czy tak będzie? Chciałabym! Chciała! Trochę wiary mi trzeba i odwagi.

A teraz - stoliczku, nakryj się!

W życiu jak na sankach-
raz w górę, raz w dół.
Chcecie bajkę? Oto bajka!
zajmuje cały stół!


Tak grubaśna koperta wyglądała z przodu.
Zwróćcie uwagę na ten piękny charakter pisma,
na zróżnicowanie odcieni szarości w adresie!

Z tyłu Pan Kuleczka informował o stopniu ważności przesyłki.


W środku... kolejna koperta. Znak zapytania podwaja mą ciekawość.

Z tyłu stado znaków podziesiąciaja ją!

Lak na kopercie o ręcznie zaokrąglonych rogach wypłynął z serca.

A ze środka wypłynęło morze pocztówkowych ilustracji!
Matulu! Wszystkie znam z książeczek chłopaków!
Niesamowite uczucie!

Moja ulubiona ilustracja, którą oglądałam z zachwytem... 9 lat temu!

Ilustracja z Bajki o rybaku i złotej rybce i fragment Jasia i Małgosi.
Piękne, co? Wytatuuję sobie na plecach!

Nie zgadniecie co jeszcze kryło się w kopercie głównej!
Kolejna koperta poboczna!

A w niej.... skarby i jeszcze jedna!
List miłosny w błękitach! Z kwietnym znaczkiem!

Kopertka z tyłu zdradzała Nadawcę!

W środku... co to może być? Ręcznie wyprodukowane znaki na ziemi i niebie!

A z tyłu...

W żółtej kopercie kryła się krewetka dla Mima!

A Mat gna na koniku!

No i clou przesyłki! Wygrana Kaczka Katastrofa! Z dedykacją na odwyrtce!

Ale to nie wszystko! Moja ulubiona książeczka, w wersji maxi i germańskiej!

A to wszystko tak po prostu - z serca do serca ♥

 DZIĘKUJEMY, ELU!

Moje piersi eksplodowały z radości! :)
Dzieciaki oszalały ze szczęścia! Obrazki zawisną w pokoju!
Mat rzekł, że wyprodukuje niebawem post na swoim blogu,
prosił przekazać Wszystkim wieść, która się niesie tymi słowy:
Proszę, odwiedźcie i skomentujcie moje
(klik!) "Fikoły na macie", co? ;)

Co niniejszym czynię.
(Co te dzieci robią z rodzicami, porządnymi blogerami! ;))
  

sobota, 5 lipca 2014

(132) Mim - chłopiec, który miał marzenia i pożądał wnętrzności

     Mim marzy, by być paleontologiem. Albo zoologiem. Albo podróżnikiem. Albo chce pracować w ZOO. Kocha zwierzęta miłością czystą i nieuprzedzoną. Nie ma zwierząt oślizgłych, obrzydliwych ani ohydnych. Owszem, niektóre są fascynujące w swej brzydocie, jak np blobfish, której portret jest ustawiony jako tapeta w komputerze dzieci. 


     Dla nich jedne zwierzęta są po prostu inne, nie klasyfikują zwierząt jako gorsze czy lepsze ani ze względu na powierzchowność, ani z uwagi na zachowanie. Pająk nie jest w niczym lepszy od muchy, a koliber od kameleona. Ot, są inne. Jak ludzie. Tylko tyle.
Moich dzieci raczej nic nie zdziwi. Mają ciocię, która ma niedowład, szynę na nodze i problemy z wysławianiem się. W dłuższe trasy wakacyjne używa czasem wózka. Druga ciocia wyrwała się z choroby nowotworowej, ma sztuczną pierś. Albo w ogóle jej nie nosi. W rodzinie jest osoba o imieniu jak kwiat, której tata pochodzi z egzotycznego kraju. Jedni są zamężni, inni są singlami. Mają sztuczne szczęki, peruki, albo protezy. Do wyboru do koloru. 

Pomyślałam o Marku Kamińskim, o jego zmaganiach ze zdrowiem i o Jaśku Meli. Do poduchy czytamy teraz to:


     Książka zaczyna się dosyć mrocznie, bo opisem wypadku małego Marka podczas beztroskiej i niebezpiecznej zabawy na bramie. Bardzo realistycznie ukazane są tam dziecięce strachy i obawy, osamotnienie, które odczuwał pięcioletni chłopczyk w szpitalu w obcym mieście. Podziwiam zarówno hart ducha małego człowieka, jak i odwagę jego rodziców i dziadków. Nie wyobrażam sobie bym pozwoliła Mimowi jeździć po zamarzniętym jeziorze na łyżwach, czy Matowi machać nad głową siekierą i rąbać drewno. Ja, chuchająca matka jestem zdruzgotana myślą o długich tygodniach rozłąki i wielokrotnych i długotrwałych pobytach synka w sanatorium.
     Odnoszę wrażenie, że z jednej strony Marek Kamiński już jako chłopaczek czuł się pionierem, wojownikiem, podróżnikiem i odkrywcą w jednym. Zmuszony był szybko dorosnąć i się usamodzielnić. Z drugiej - jakże inaczej mogłaby wyglądać ta sama historia usłyszana z ust jego mamy. Mogłaby ukazać ona Marka jako chłopca nieusłuchanego, chorowitego, o którego ciągle drżała. Po wypadku z pewnością bez przerwy o nim myślała, nie mogła być z nim w szpitalu całą dobę, bo pracowała, poza tym nie można było być z dziećmi w placówce poza wyznaczonymi kilkoma godzinami. Musiałą cierpieć, musiała płakać, na pewno się zamartwiała, gdy w otwarte złamanie wdało się zakażenie, gdy mówiono o amputacji, gdy przez głupi wypadek, głupie dwie minuty nieuwagi, syn cierpiał fizycznie i psychicznie przez długi czas. Kamiński musiał się do tego przyzwyczaić i zaakceptować status quo. Świetnie ujął to w maksymę, która i mi przyświeca:
"Człowiek najbardziej się rozwija, kiedy pokonuje trudności,
bada granice swojej odporności
i znajduje sposoby na przełamanie własnych słabości".


Marek Kamiński

Równie ważną dla mnie sentencję wygłosiła Małgorzata Musierowicz:
"Uśmiech by­wa ak­tem męstwa, smu­tek to słabość i pos­ta­wa zbyt wy­god­na.
Być ra­dos­nym i dob­rym, kiedy świat jest smut­ny i zły, to do­piero odwaga".


Małgorzata Musierowicz
Podczas lektury natrafiłam na cudowny fragment przeżyć małego Marka:

"Włożyłem kurtkę i wyszedłem przed dom. Powoli oddalałem się od ciepłego światła w oknach. Niedaleko domu był duży staw. Doszedłem nad brzeg i kucnąłem nad twardą taflą lodu. Cały świat wyglądał tak, jak gdymym nagle znalazł się w środku bajki. Cisza, biały, skrzypiący śnieg, noc granatowa jak moja kurtka. Dalekie gwiazdy odbijały się od gładkiej, wychłostanej przez wiatr tafli lodu. Oddalone od świateł miasta i latarń świeciły bardzo jasno i wydawały się ogromne. Zsunąłem się na lód i położyłem na plecach. Patrzyłem w gwiazdy, wyciągnąłem rękę  i księżyc zmieścił się w mojej dłoni. Zdawało mi się, że jestem ziemią i niebem. Wszędzie dookoła mnie gwiazdy i dwa księżyce, więc pływałem w nocy, zanurzałem się w granatowym aksamicie nieba. Starałem się rozpoznać Drogę Mleczną i znane mi konstelacje, Wielki i Mały Wóz, Kasjopeję, Gwiazdę Polarną. A kiedy je odnajdywałem, czułem się im bliski i z nimi związany. Może tam zapisane jest moje przeznaczenie?
     Przytuliłem się do niebieskiego lodu, dotknąłem go policzkiem, ale nie poczułem zimna. Było mi dobrze, ciepło i pomyślałem, że jestem częścią nieba, kawałkiem wszechświata. Wiedziałem, że mam swoje miejsce w tej wielkiej przestrzeni. A ta ciepła, żółta smuga światła z okna, układająca się na śniegu, to też mój świat. Byłem tam i tu. W niebie i na ziemi. (...)
Leżałem i słuchałem. Poczułem bardzo silne wzruszenie, uczucie, jakbym połączył się ze wszystkim, co mnie otacza. Nagle ogromnego sensu nabrało istnienie moje i otaczającego go świata".

     Ja sama również czegoś takiego doświadczyłam, znam to uczucie, opisałam je w jednym z moich ulubionych postów, który znacie i zilustrowałam filmem: KLIK! (myślę, że Ela Wasiuczyńska, matka po pędzlu Pana Kuleczki, świetnie by to zilustrowała - mam tu na myśli doskonałe ilustracje do Jasia i Małgosi, ostatnia jest moją ulubioną KLIK!) Elu, jestem zaszczycona Twoją obecnością u mnie :*

     Mnie to uczucie dorwało w Egipcie. Płynęliśmy w górę Nilu. Statek sunął bezszelestnie wśród szmaragdowych, opalizujących wód wiecznej rzeki. Im bardziej się ściemniało, tym gęstsza i ciemniejsza stawała się woda i powietrze. Po zmroku dopłynęliśmy do Esny, gdzie statek zatrzymał się w śluzie kanału. Śluza zamknęła nas, a pod kadłub zaczęto wlewać hektolitry wody. W pewnym momencie woda osiągnęła gęstość i kolor nieba. Ogarnęła nas czerń tak gęsta, że można by wyrąbać w niech schody i wspiąć się wysoko, wysoko! Położyłam się na plecach na ciepłych deskach górnego pokładu. Świat dookoła rozpłynął się i zniknął w lepkich, nieprzeniknionych egipskich ciemnościach. Nagle z nadbrzeżnego minaretu rozległ się śpiew muezina. Był przeszywający i tak piękny! Równocześnie statek zaczął się unosić i zbliżać do gwiazd. Wyciągnęłam ręce i w locie rwałam rozżarzone winogrona. Dojmujące, przenikające do szpiku kości uczucie jedności ze światem. Dookoła delikatnie błyskały światełka miasteczka, a my doświadczaliśmy wniebowstąpienia ;)



A tu drugi filmik, piękny i straszny:

 

Tak sobie teraz pomyślałam, czy chcielibyście u mnie cykl z przygodami podróżniczymi, ze mną i Małżem w roli głównej? Takie, dajmy na to, wakacyjne, cotygodniowe spotkanie weekendowe pt.:

Skorpion na globusie ;) 

hę?


***

     Ale do czego zmierzam tymi pokrętnymi ścieżkami zwojów mózgowych? Otóż. Po wieczornej lekturze i rozwałkowaniu problemu dziury ozonowej na cienki placuszek, Mim wrócił na ziemię:

- Mamo, czy mamy pod domem mrowiska?

- Wątpię synu, by jakieś mrówki zdołałyby przegryźć fundamenty, by osiedlić się nam pod podłogą.

- A co było na tych fundamentach zanim wybudowano nasz dom? Był inny?

- Nie, ten jest pierwszy.

- Szkoooooda... Bo chciałbym znaleźć pod fundamentami wiesz co? TRUPA! I wyjąłbym z niego wiesz który organ? - Mim oblizuje wargi.

- Aż dygoczę ze strachu i pożądania wiedzy, który, o mój Drugorodny! - zatapiam oczęta w kolorze bławatków w dziecięcym ciałku.

- Wyjąłbym mu z czaszki MÓZG! Naoliwkowałbym go (WTF?!) i włożył do butelki. Ale bym się wkurzył, gdyby się okazało, że to PTASI móżdżek! Nie mógłbym się zamienić z nikim, chyba, że z komś, kto ma równiez ptasi móżdżek. Albo jest bezmózgowcem.

- O.o


Hmmm kogo jak kogo, Synku, ale na świecie chyba nie będzie brakowało ewentualnych kontrahentów...


wtorek, 1 lipca 2014

(131) Queen - żona Kinga w Mercedesie oraz radości czerwca, czyli podwójna wygrana


Nad nimi czerwone.
Ocaleją ci, który patrzą inaczej. Jeden na milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.



 Ta  i inne animowane okładki TUTAJ

***

     A więc jednak to koniec. Zostawił ją. Elen, przygryza dolną wargę, wierzchem dłoni ociera mokre oczy. Od deszczu, od łez, od ich błękitu. Od tej pory nie ma już nic. Świat się zawalił, a nad jego zgliszczami pulsuje rytmicznie czerwone światło. Spływające strumienie migoczą na zaparowanej przedniej szybie samochodu, a zmoczone, długie włosy Elen, nie są tak jasne jak w pełnym słońcu.  Automatycznym ruchem przekręca kluczyk w stacyjce. Silnik i jej dusza równocześnie wyją, przed nimi ogromna czarna dziura, nic poza tym. Nie ma światła, nie ma ruchu, nie ma życia. Nic. Pustka.
     
     Czuje niepokój, a jej ciałem szargają żywe i bolesne wspomnienia czasu spędzonego z Marc'em.
Wyjeżdża do miejsca, które kocha. Kilkadziesiąt kilometrów pod miastem w dalszym ciągu stoi ich wspólny Eden. Skarbnica ich szczęśliwych lat.
 Po dotarciu na miejsce, Elen staje nad urwiskiem. Patrzy.

 

Chwilę się waha, spod stóp wykrusza się kilka kamyczków, które podskakując na stromiźnie, wpadają z cichym rozpryskiem do jeziora.

                                                       Plum!
                                                               
                                                              
                                                                   plum!
                                                                
                                                            
                                                            plum!
                                                            
                                                           
                                                             
                                                             
                                                            plum!

     

     Elen zaciska pięści, nabiera powietrza do płuc, zatrzymuje je i - skacze. Wiatr próbuje ją jeszcze chwycić za włosy, ale wyślizguje mu się z powietrznego uchwytu. Próbuje jeszcze objąć ją w pasie, rozdmuchując sukienkę, ale smukłe ciało łączy się z taflą wody tak gładko, jakby składało się z niej w stu procentach.

***

     Ciemność i zimno znikają, ustępując miejsca przyjemnemu ciepłu i jasności. Woda, co mile zaskakuje, jest cieplejsza, niż zazwyczaj i bardziej gęsta. Elen nie widzi w niej tak wyraźnie, kontury są zniekształcone, jak gdyby patrzeć przez szklankę z wodą. Pod jej brzuchem przepływają nierealnie olbrzymie, śliskie okonie i muskają jej skórę chłodnymi, gładkimi płetwami wielkości dłoni. Patrzą na nią swoimi nieruchomymi, rybimi oczami, w których zastyga nieme pytanie. Wokół nóg owijają się galaretowate wodorosty, głaszczą jej stopy i uda. Wodę przeszywają smugi błękitnego blasku, w świetle którego widać strukturę dna pokrytego po podwodny horyzont malachitową łąką. Elen płynęła tuż nad nią, nawet nie zauważając, że nie musi oddychać. 

     Wychodząc na brzeg, nawet się nie zdziwiła, że czekają na nią przyjaciele, przecież już od kilku dni próbowali ją pocieszyć. Bardzo spodobało jej się to, że przez jakiś czas pomieszkają razem. Uśmiechnęła się w duchu - a jednak udało im się wyciągnąć ją z takiego życia. Jest zmęczona i od razu kładzie się do łóżka. Pościel jest tak miękka i przytulna, że Elen zapada momentalnie w sen.
     Nagle budzi się i zauważa, że nie jest sama. Obok niej leży Marc. Wspomnienia odżyły. Co się dzieje?! Przecież Marc jej nienawidzi! Jakim cudem mógłby się znaleźć tutaj? Razem z nią? Palące uczucie wypala jej dziurę w mózgu, a gorąca błyskawica przeszywa boleśnie ciało, przypominając w ułamku sekundy, gdzie jest i co się stało. Pragnę go zatrzymać, najbardziej na świecie, lecz wie, że stało się nieodwracalne i nie jest w stanie nic zrobić, by zmienić stan rzeczy.
    
     Podczas, gdy Elen siedzi skulona w pogniecionej pościeli i gorączkowo tasuje myśli, słyszy, jak jej znajomi bawią się w... co? W "transy"? Dziwne. Co u licha się tu dzieje? Co to za nowa zabawa? Przecież wszyscy są już trzeźwi, na wczorajszej imprezie było tylko trochę niskoprocentowego alkoholu, zero dragów. Słyszy podniesione głosy, z których wyławia strzępy informacji, łącząc je zgrabnie w jednorodną całość. Podczas jednego z transów, któraś z dziewczyn ginie w gęstej, zielonej, żyjącej mazi. Maź wciągnęła ją. Po dziewczynie nie ma śladu. Rozpłynęła się. Odeszła.
     Elen jest przerażona, ale uzmysławia sobie, że zniknięcie w tym świecie oznacza pojawienie się w innym. Bingo! A jednak istnieje możliwość zjednoczenia z Marc'em! Zjednoczenia duchowego, kojącej współobecności, zrozumienia i akceptacji.
Przecież przyjaciele często namawiali ją do przejścia w inny stan świadomości. To jest właśnie ta zabawa w transy! Niech i tak będzie. 
 

     Po wielu próbach, z Elen zaczyna się coś dziać. Ze strachem przekracza próg świadomości. Przechodzi przez bramę z własnego, wygiętego w łuk, ciała. Zapada się w siebie... Otwiera oczy i stwierdza, że jest w komnacie z luster. Czuje wewnętrzny przymus, by przejść przez jakieś i dostać się do innej komnaty. Które lustro wybrać? Które stanowi bramę? To łatwe. Na każdym z luster jest napis z białego proszku, które widzi tylko ona. Aby przez nie przejść, musi go zdmuchnąć. Elen wydmuchuje powietrze z piersi, a pył migocząc układa się na kształt tornada i po chwili rozpływa się w powietrzu, tak jak i wybrane lustro. Elen śmiało wchodzi do trójkątnej komnaty. Rozgląda się wokoło, gdy wtem, ze wszystkich stron oblewa ją niemal namacalny, ANIELSKI śpiew. Jest tak piękny! Każdy dźwięk dotyka innego fragmentu jej ciała, obmywa ją krystalicznymi fluidami o zmiennym natężeniu siły i temperatury. Niespotykane połączenie dźwięków, smaków, ciepła, zimna. Fluidy oplatają jej ciało, wpełzają do uszu i ust. Zostawiają na języku smaki, kolory i wibracje, wprawiając ją w duchową ekstazę. Elen uśmiecha się i czuje, że uśmiech przenika do realnego świata, o którym teraz nie chciała nawet myśleć. Ktoś pyta,  dlaczego się uśmiecha.  Widzę anioły - odpowiada.

Znajomi wołają Marc'a. Pojawia się momentalnie, siada naprzeciwko Elen.

- Ty idiotko! Nie pozwolę się wciągnąć w twój świat!

Elen nie dowierza. Czuje się tak, jakby ktoś uderzył ja w twarz. Nie, to nie może być prawda! Nie teraz, nie po tym, co przeszła! Musi być jakiś sposób, by go przyciągnąć do siebie! By skończyć tę makabryczną huśtawkę nastrojów, to frustrujące życie na granicy jawy i snu i przeplatającej się tęsknoty z ukojeniem. Te męczące, bolesne fluktuacje, gdy jedno znika, a pojawia się drugie. 
Elen patrzy z napięciem w jego twarz. Marc pochłonięty jest rozmową z kolegą. Patrzy dalej, nie odrywając od niego wzroku. Napięcie rośnie, a ona czuje, że nie ma już własnej twarzy, że jest tylko dwojgiem ogromnych, okrągłych oczu. Dostrzega, że Marc jest rozproszony, nie skupia się na rozmowie, co chwila zerkając na nią. Elen zdaje sobie sprawę, ze coś go w jej twarzy przyciąga. Patrzy w nią coraz częściej i nagle widzi, jak mężczyzna unosi się nad krzesłem, przechyla się i wpada głową w jej głowę. Widzi, jak cały w niej znika - po głowie tułów, za nim nogi. Marc znajduje się teraz w jej brzuchu, a Elen doznaje olśnienia. Tak! Jakie to proste! Przecież tak niewiele trzeba, by mnie znowu pokochał! Muszę go tylko urodzić! 
Teraz wydarzenia nabierają tempa. W okamgnieniu Elen rodzi Marc'a. Noworodek rośnie w zastraszającym tempie, dojrzewa w kilka minut, staje się dorosłym mężczyzną w kwadrans. Nowym, z czystą pamięcią, którą można zapisac od nowa.Jakie to proste! Ogromna ulga.

     Elen i Marc żyją już na zawsze w jej świecie, chodzą ulicami, nie odróżniając się od innych par. Jest pięknie. W drodze do teatru Elen kupuje od znajomej lodziarki masę ciastek i lodów. Marc się śmieje, wie, że za Elen przepada za słodyczami tak samo, jak za nim. Jest bosko, wokół nich powietrze aż skrzy się od miłości. W Edenie pada ciepły, rzęsisty deszcz. Elen, wypełniona szczęsciem po czubek głowy kątem oka dostrzega czerwony neon. Śmieszne, ale czy tam jest napisane... Niemożliwe. Mruży oczy, ale litery żyją własnym życiem, wiją się jak węże i zamieniają się z sobą miejscami. Marc i Elen? Merci? Eden? MercElen? MercEden? Mercedes!. Mr Mercedes! To jego sprawka!

***

     Elen patrzy z góry na sterylne, ciche pomieszczenie. W jej głowie tańczą efemeryczne wspomnienia, a może to tylko sny. Kluczyki, głęboka dziura, ryby, lustra, oczy, Marc. I nagle doznaje olśnienia. Widzi z góry, jak wygląda to naprawdę. Obok siebie, ale na osobnych łóżkach leżą oni. Starzy, pomarszczeni. Szpital, czerwony, jarzący się w półmroku wykres EKG na aparaturze podtrzymującej życie, wkoło ludzie, bardzo smutni. Synowie pochyleni nad rodzicami. W kącie ociekający niebieski parasol. Elen śmieje się i bezgłośnie krzyczy spod sufitu:

 - Hej, co wy robicie?! Przecież nas tu nie ma!!!.


***


Nad nimi czerwone. Ocaleją ci, którzy patrzą inaczej.



  Jeden na milion, pod kawałkiem suchego, ciepłego błękitu.





 ***

DIDASKALIA:

     Właśnie dowiedziałąm się, że oba teksty... Wygrały!!!!!

Książkówka tak to pięknie opisała:



     Długo nie wiedziałam, czy wystartuję w konkursie Książkówki, w którym prosi Ona czytelnika o opisanie tego, co widzi na okładce "Pana Mercedesa". Aż wreszcie w niedzielne przedpołudnie, w przeddzień zakończenia konkursu, doznałam olśnienia. Jak zwykle w łazience, podczas mycia włosów.
 Otóż 5 czerwca nad Poznaniem miało miejsce niecodzienne widowisko. Mieniący się kolorami zachód słońca. 9 czerwca nadciągała w sposób spektakularny, aczkolwiek mniej polichromatyczny, burza. Ale jaka! Aż dzieci chciały biegać boso po trawie! Musiałam to uwiecznić na zdjęciach.
A na deser, kilka dni temu odgrzebałam wspominki, wśród których znalazłam stenogram z mojego własnego, osobistego snu, który śniłam również całkiem samodzielnie, a który był wynikiem traumy, której doznałam po dramatycznym zakończeniu pięcioletniego związku. Moje kości zostały rzucone. I to wilkom na pożarcie. Bez podania powodu. Moje 22-letnie kosteczki! A wydawało się, że byłam królową życia! ;)

To ja, jeszcze przed rzuceniem kosteczek ;)
Kartę z damą serca zrobiłam samodzielnie ze swoich zdjęć i znalazłam pierwszy
i jedyny punkt w Poznaniu, gdzie robiono nadruki na koszulkach.
Na początku lat '90 była to mało znana nowinka!
Wybranek serca nosił tę koszulkę ze mną na piersiach ładnych parę lat ;)


A to sen, spisany prawie 20 lat temu :)

     (Małżu, nie powinieneś być poirytowany, bo z Tobą łączą mnie o wiele gorętsze momenty, np. gdy nasz samochód buchnął żywym ogniem na ul.Szewskiej, a więc w samym sercu miasta, przy Starym Rynku).

     Te wszystkie elementy wskoczyły mi na swoje miejsce podczas masażu głowy szamponem rumiankowym. Podskoczyłam na milimetr i poukładałam puzzle w kołtunie - czerwone niebo, deszcz, Mat i Mim pod - akurat, niebieskim, parasolem i na dokładkę Dwójca z zeszłego roku, z niebieskimi balonami w Warszawie. Przypadek? Nie sądzę :)

     Ponadto nareszcie mogłam się wykazać raportem z małymi szczęściami czerwcowymi w comiesięcznym rozdaniu kuferkowym, również u Książkówki. Przez długi czas nie udzielałam się w nim, z oczywistego powodu, braku jakichś spektakularnych radości. Czekając na Godota, mającego przybyć w przykrótkim płaszczyku wielkiego szczęścia - pracy oraz zrażona brakiem reakcji na moje wielomiesięczne udzielanie się w kuferku (a była i poezja, i liryka, i dramat - bez efektu) być może nie doceniałąm tak bardzo, bardzo tych pomniejszych radości. Bo tak ich wiele! Pozwolę sobie je tu przytoczyć, gdyż jutro znikną jako sen jaki złoty:

     "Dzień Dziecka z hukiem otworzył bramy czerwca, pachnącego truskawkami i kuszącego corocznie obietnicą wakacji, do których prowadzi zarośnięta bluszczem furta. Tego dnia były lody. Takie prawdziwe, robione domową metodą, najlepsze w mieście. Po takie lody stoi się w klejącym się asfalcie 45 minut, podczas których orgiastyczne wizje smaków rozpływają się w gorących oddechach. Usiedliśmy na drewnianych piramidach przed lodziarnią, w chłodnym cieniu. Mim zajadał waniliowe, brudząc esencjonalnymi kroplami bluzeczkę. Pozostali - czekoladowe w wariantach z truskawką i maliną. Pestki wesoło trzaskały pod zębami. Mam nadzieję, że smak tych lodów pozostanie nam w pamięci na zawsze.

9 czerwca było parno. Powietrze stało nieruchomo, a drżąc zamazywało kontury drzew. Wieczorem niebo nabrało w usta najpierw różu w liliowych odcieniach, potem purpury i fioletu, by z hukiem piorunów chlusnąć nam na głowy zawartością chmur. Dzieciaki biegały po trawie na boso i wesoło piszczały. Filtrat dnia i esencja szczęścia w czystej postaci. Chwila.

10 czerwca to imieniny mojej Mamy. Tego dnia Służba Zdrowia obsypała Ją hojnymi darami w postaci zespołu lekarzy, pigułkami i kroplami we wszystkich odcieniach tęczy. Zabieg na oku trwał niespełna 15 minut, ot rutyna. Rutynowo uszkodziła się część siatkówki, zator, problemy z widzeniem, izba przyjęć. Na razie jest lekka poprawa w widzeniu, choć leczenie będzie długotrwałe.

11 czerwca zachorował młodszy. Atak alergii. Ostatni kaszel alergiczny trwał kilkanaście miesięcy. Wielka radość, bo przechodzi, a nie minęły nawet 3 tygodnie.

23 czewca Dzień Ojca. Ciepło przy sercu, Tato, opiekuj się mną z Góry, jak przez ostatnie 18 lat.

23 czerwca, wieczór. Lód w sercu. Wujostwo w drodze nad morze uległo drastycznemu wypadkowi. Przy prędkości 90km/h koleina wybiła ich w powietrze, koziołkowali i dachowali w polu. Wygrali los na loterii życia. Kolejny raz, bo ciocia 22 lata po wylewie, prawostronny niedowład, afazja. Teraz tylko podbite oko, potłuczenia i zadrapania. Samochód zwinięty w harmonijkę. Umrą za sto lat w ciepłym łóżku :)

Jutro zakończenie roku szkolnego. Mat jest patentowym leniem, nie uczy się nawet do sprawdzianów, chroni się jak może, by nie zaczęli uważać go za kujona. Bez najmniejszego wysiłku, z lekcjami robionymi na kolanie w niedzielę wieczorem, średnia 5,6 i wzorowe zachowanie. Kilka wygranych konkursów ogólnopolskich, wojewódzkich i szkolnych. Młodszy bardzo podobnie, chociaż to maluszek, druga klasa. Pierwsze miejsce spośród klas drugich oraz 57 miejsce na 468 z całej Polski - z angielskiego. Matma w małym palcu, zresztą jak wszystko. Mam dwa żywe cuda w domu.

Co jeszcze optymistycznego? Żyję. Mimo ciągłego wiatru w oczy, do przodu. Nie mogę inaczej. :)"


     Dorzuciłabym do puli jeszcze jedno - ciepło i wsparcie, które otrzymałam od Braci Blogerskiej. I najważniejszy telefon miesiąca - Inwentaryzacjo, istoto o kryształowym głosie,  wrzucam do kuferka nasze 56 minut :) 

Cmok w kok!

PS
Pozwolę sobie tu zamieścić pracę konkursową Inwentaryzacji, bo szkoda, by przepadła w mrokach dziejów. Inwentaryzacja powinna pisać opowiadania!

     "Kiedy pan Stefan po raz ostatni przed weekendem przypominał o czekającej jego podopiecznych poniedziałkowej wycieczce, wspomniał też o konieczności zabrania ciepłych kapotek i...parasolek.
- Pan chyba żartuje! – wykrzyknęła mała Królewska z pierwszej ławki. – To najcieplejszy, najbardziej upalny czerwiec od lat!
- Zobaczymy – mruknął pan Stefan.
Oczywiście w poniedziałek żadne z dzieci nie przyniosło ze sobą parasolki, mimo, iż od rana niebo było pochmurne, ołowiane. Pan Stefan był zmuszony rozdać całej klasie jednakowe, czarne parasole szkolne. Tylko jedna jedyna Królewska miała ukrytą w tornistrze śliczną, niebieską parasolkę, ale pan Stefan odebrał ją dziewczynce stanowczo, wręczając nieodróżniający się od innych parasol.
- Dla dobra ogółu – powiedział oschle.
Zanim wyruszyli ze szkoły rozpadało się na dobre. Kiedy już stali przed drzwiami wyjściowymi, pan Stefan przekrzykując grzmoty i szum ulewnego deszczu nawoływał:
- Uformować zwarty szyk! Parasole razem!
Wyobrażał sobie, iż dowodzi armią małych żołnierzy, która tarczami osłaniała się przed gradem mokrych strzał z nieba.
- Podążać za niebieską parasolką! – wrzeszczał, kiedy ruszyli i podniósł niebieską parasolkę Królewskiej trochę wyżej, żeby dzieci ją widziały.
Pan Stefan całe życie uczył przysposobienia obronnego i nie miał zamiaru się poddawać czemuś tak banalnemu jak zła pogoda. A o deszczu zawsze wiedział wcześniej, bo go łamało w kościach".