wtorek, 8 kwietnia 2014

(119) niebezpieczeństwa Amazonii i francusko-szwedzkie SPA

     Choroby Mata i Mima (w ilości 3 szt na 2 łebki) przeplatały się z sobą oraz innymi problemami jak liany w lesie tropikalnym. W pewnym momencie nie widać było ani ich początku, ani końca. Dzień i noc przy ich łózkach, nocne inhalacje  i interwencje w trakcie trudności z oddychaniem nadwątliły mnie fizycznie i psychicznie. Dookoła czaiły się błyskające w ciemnościach oczy jaguarów, słychać było szelesty włochatych nóg ptaszników, twarz muskały błoniaste skrzydła nietoperza, a w gaciach hasały jadowite skolopendry i mrówki wielkości kota. Za dnia życie umilały złudne kolory motyli Morpho i śmiertelnie trujące dendrobatesy.  Gdy po trzech tygodniach wysupłaliśmy się z tropikalnego gąszczu na gładkie równiny zdrowia, z lekka tylko nakrapiane górkami kaszlu jak wulkanami w czasie erupcji, okazało się, że dzieciary zostały daleeeeeeko za ginącymi plemionami Yanomami. Na dwa wspomniane łebki przypada teraz gonienie po sawannie za kilkudziesięcioma stronami w ćwiczeniach, zeszytach i podręcznikach, za około 15 różnej maści sprawdzianami, kartkówkami, testami i konkursami, które trzeba upolować, poświęcić czas na ich oskórowanie, oprawienie i konsumpcję.
Mat, prócz tego, że jest świetnym myśliwym obdarzonym wrodzonym instynktem łowieckim, jest również mistrzem suspensu. Kilka dni temu, wieczorem przychodzi do mnie, grzejącej się przy ognisku i od niechcenia cedzi między zębami informację o jutrzejszym międzynarodowym konkursie matematycznym Kangur. Włos mi się zjeżył na czaszce, nie powiem. Miał kilka miesięcy na zgłębienie tematu. Ale opanowując się przed ukatrupieniem syna na miejscu z uśmiechem pytam:

- Jak,  dziecko, chcesz zdążyć rozwiązać przykładowe zadania z zeszłorocznego kangura, skoro jest on już za mniej niż 20 godzin, a po drugie jak chcesz to robić, skoro masz przed nosem włączony tv? 

- Spokojnie, ja sobie tu posiedzę, rozwiążę jakiś test z zeszłego roku i będę STUDIOWAŁ.

Faktycznie, uspokoił mnie. Trzeba mu to przyznać. Został sam w pokoju. Po czym okazało się, że studiowanie w wydaniu Mata obejmowało li tylko i wyłącznie oglądanie STUDIA sport przed Ligą Mistrzów.

Kiedy indziej zawziął się na grę w tenisa. Skutecznie. Wygrał i poznał Janowicza, zobaczcie: klik!

To samo dzisiaj. Mat startuje jutro w ogólnopolskim konkursie języka angielskiego klas 5-tych. Na tę okoliczność umówił się z kolegą na rower. Teraz ogląda mecz. Hm.
I tak jest ciągle. Mat nie poświęca nauce nawet 5 minut dziennie. Bo, jak sam mówi, nie chce wyjść na kujona.
Drży ze strachu, bo na koniec roku grozi mu średnia 5,7.

Mat w 2012r.

Mat na konkursie piosenki w 2011.
Śpiewał tę:



 Z Mimem jest trochę lepiej, przynajmniej pod względem ilościowym. W czasie choroby ominął go dwoma susami Kangur i konkurs piosenki angielskiej, nad czym Mim pochylał się w żalu i żałobie przez tydzień. Na pociechę przed nim, w piątek, taki sam konkurs języka angielskiego, jaki ma Mat, ale dla klas 2.(apdejt: zajął 1 miejsce w szkole)

A jeszcze turnieje szachowe, zawody sportowe (Mat jest również zagrożony tytułem Sportowca Roku w szkole) ...i sto innych..

Prócz tego, Mat zakłada swój blog!!!!!!!! O szczegółach wkrótce!!!!!!!

Mat startuje również w Ogólnopolskim Konkursie Mitologicznym KLIO-
właściwie dwóch - fotograficznym oraz wiedzowym.
Wymyślił, że najbliżej mu do Dionizosa...
(-Małżu przynieś z szafy prześcieradło! -
po czym pojawia się Małż z zielonym prześcieradłem frotte z gumką...)

apdejt:
zdjęcie zajęło 1 miejsce w etapie wojewódzkim, 4 w ogólnopolskim ;)

     Ludzie nie lubią jak komuś jest lepiej. Wiem o tym. Wstrząsającym przykładem było zdanie, które usłyszałam 2 lata temu od ówczesnego "kolegi" podczas naszej przeprowadzki z bloku do domku: Po co Wam dom, skoro i tak ciągle siedzicie w szpitalach?! Wiadomym jest, że z ust bliskiej osoby boli najbardziej, o czym przekonałam się jeszcze co najmniej dwukrotnie.

Tak więc także druga strona lustra:

     Dzień i noc, do końca moich dni, będę dziękować za takich synów. To, że Mat urodził się żywy jest cudem. A, że do tego jest zdrowy - to cud jeszcze większy. (Dla mnie 15-godzinny poród skończył się tylko wywichnięciem żeber, otwarciem miednicy poprzez zgruchotanie spojenia łonowego, wylewami wielkości Jangcy i niemożnością chodzenia przez długie tygodnie).
W wieku 3 lat trafił do szpitala w ciężkim stanie, pamiętam jak krzykami zwoływano wszystkich lekarz z oddziału, i nakłuwano ze wszystkich stron jego nieprzytomne, nagie ciałko.
Teraz Mat ma tez swoje zdrowotne problemy.
Gdy byłam w ciąży z Mimem, ciąży, której zresztą lekarze ortopedzi zakazywali, Mat najpierw rozbił sobie czaszkę o ławkę, a jakiś czas później dusił się. Tej nocy w szpitalu byliśmy rodzinnie - moja mama, Mat, a ja- przedwcześnie na porodówce.
Gdy Mim miał około tygodnia, bezwładny trafił do szpitala, a ja, po cesarce - z nim. Poddano go wszelkim możliwym badaniom i stwierdzono wadę serca, z która zmagaliśmy się prawie 4 lata.
W między czasie kilka lat mieli taką alergię, że z Matem musieliśmy chodzić o 1-2 w nocy po dworze, by go czymś zająć, bo wył z bólu.
Był długie lata na diecie bezglutenowej.
Mim dla odmiany po niezidentyfikowanych pokarmach, był obsiany czerwonymi punktami, dostawał przy tym temperatury i duszącego kaszlu. Ostatni kaszel trwał...19 miesięcy.
Tak więc nieobce nam medyczne peregrynacje po lekarzach wszelkich specjalizacji.

2012. Uwielbiam to zdjęcie :)

Teraz zmagamy się już tylko z moim zdrowiem, bezrobociem nas obojga i rachunkami. Nie licząc nieuleczalnych chorób kilku osób z najbliższej rodziny i paru innych spraw.

- Jesteś taką optymistką, uśmiechasz się. Czy zdarza ci się upadać i tracić nadzieję?  - pytają mnie.- Czasem tak - odpowiadam - ale nieczęsto. Jakieś 15 razy dziennie.

Ale z wierzchu jesteśmy milionerami. Taki polski paradoks - milionerami żyjącymi poniżej ustawowej granicy ubóstwa ;)


     W związku z tym, jak jestem uwiązana, Pi zaprosiła mnie w sobotę na pokaz florystyczny, abym odpoczęła i zrelaksowała się choć chwilkę. Pokaz był w Leroy Merlin. Trochę denerwował mnie nieprofesjonalizm prowadzących, ale ogólnie było bardzo fajnie. Zrobiłam dekorację z hiacyntów w szkle.  Pi po dwóch godzinach zaproponowała, żebyśmy pochodziły po Merlinie. Zakupiłam przy okazji kubeczek do kompletu łazienkowego, który 2 lata wcześniej kupiłam w sklepie tej sieci, w związku z tym zostałam zaspokojona zakupowo, dzięki czemu całość pozostawiła po sobie jak najlepsze wspomnienie. Niepokoiło mnie tylko moja nadmierna wrażliwość na zapachy emitowane przez wykładziny dywanowe i chemię do drewna. Nie zrażona, obejrzałam sto donic i trzysta leżaków, po czym Pi wyszła z brawurową propozycją, że skoro już nastąpiło to święto wyszłam z domu w innym celu niż zakup syropu, to może skoczymy do Ikei. Jako, że w Ikei nie byłam z rok (wiadomo, mam ją za blisko po prostu), przystałam z ochotą na propozycję skoku. Jak się później okazało, błędem było zignorowanie zapachów dywanów i gwałtownie uciekającego krajobrazu za samochodowym oknem.

Ikea powitała nas gęstością zaludnienia dorównująca prowincji Szanghaj przy zgodzie rządu na dwójkę dzieci. Już przy pościelach podłoga zaczęła falować, by przy talerzach radykalnie się unosić i niemal walić mnie sobą po plecach. Próbowałam utrzymać równowagę rozrzucając ręce na boki (w prawicy obrus SOLFINT z makrelą, w lewicy chusteczki papierowe z makrelą, a jakże, SOLFINT) i rozkraczając nogi jak rasowy bosman. Walcząc z żywiołem w trybie ekspresowym pokonałam odmęty Ikei, przy kasie doznałam wizualizacji własnego nagrobka na dmuchanym pontonie, więc wrzuciłam makrele do wazonów i pocwałowałam do samochodu Pi. Z Ikei droga do domu zajęła nam 2 minuty, podczas których zdążyłam wykonać telefon do Małża.

- Małżu, przygotuj mi, a chyżo, mocnej i gorącej herbaty. Osłodź mi ją 2 łyżeczki i nie dziw się, dlaczego w tak hurtowej ilości. Wiem, że cukier nie krzepi, ale zasłabłam.

- Noooooooo nooooooo - Małża głos nie wyrażał ani zaskoczenia, ani choćby troski. Jedynie lekko wyczuwalną nutę znudzenia.

- Ja też napiłabym się herbatki - nieśmiały głos Pi wplątał się między warkot silnika, a huk oceanicznych odmętów.

Po przyjściu rzuciłam się na łóżko na moment przed utratą świadomości, uniosłam ręce i nogi w górę i pozwoliłam sobie podać herbatę, którą wlałam w siebie na leżąco.

Nie zakrztuś się jeszcze do tego - Pi jest niezastąpiona - bo nie umiem przeprowadzać reanimacji!

Po chwili zaczęłam odzyskiwać drożność styków, różnymi otworami ciała zaczęły napływać do mego wnętrza sygnały ze świata - jednymi odurzający odór gotowanego bobu, a drugimi przebijający się przez smród okrzyk Mima: "Mamo, mamo, a kiedy będę mógł jechać monster-truckiem Pi?"

Wyjście do kawiarni z drugą koleżanką, z którą spotykam się (mam zamiar) już ze zmiennym szczęściem od roku (!) zostało zamienione na nasiadówkę domową. Boję się, że za progiem zaatakuje mnie Kraken i makrele.

***

     Post jest przydługawy, wiem. Mógłby być rozbity na co najmniej trzy. Podobno dobrzy blogerzy podsycają stopniowo ciekawość Czytelników, a także nie nadwyrężają ich wzroku i cierpliwości.  Ale piszę go w jednym celu - nie osądzaj książki po okładce, człowieka po wyglądzie ani piosenki po tytule.

     Ponoć rolą blogera jest służenie ludzkości i zabijanie cennego czasu Czytelnika nie smęceniem, co czynię ostatnio, ale ciekawą treścią, dowcipem, błyskotliwością, celnymi ropostami, generalnie - bloger to intelektualny umilacz czasu i okienko w inne światy. A nie vice Wersal, uuuu jaka szkoda! Jako, że nie czuję się na siłach sprostać tym wysublimowanym zadaniom, pozwolicie, że Skorpion w rosole uda się na nieokreślenie długi urlop na Malediwy :)