sobota, 28 maja 2016

(211) Rozwodzę się! Werbalnie - na temat fauny i flory.

Dzisiaj druga wprawka przed kursem, który ruszy 1 czerwca. 


Można się jeszcze zapisać, ostatnia szansa!

Rozbujajmy zatem ponownie mięśnie Kogla mogla!

Ćwiczenie - rozgrzewka 0.3
Kot ministra jest…

Właśnie, jaki jest kot ministra? Wypisz 5-10 cech kota ministra. Uwaga, wszystkie muszą się zaczynać na literę W!

Następnie napisz krótki tekst (do 10 zdań) pt.: „Zwykły dzień kota ministra”.


    Zofia Nachojska cierpiała na zaawansowaną bakteriofobię, co znacznie utrudniało jej życie, także to zawodowe. Już sama myśl, że mogłaby dotknąć czegoś gołą ręką, czegoś, o zgrozo!, nieczystego, wielkiego i włochatego, indukowała u niej tak silny atak lękowy, że najchętniej weszłaby do lodówki i poddała się w niej hibernacji na osiem godzin dniówki. Pomyślała o tych wszystkich zakamarkach, gdzie TO może się kryć - wąsate, wynaturzone wypierdki wydry, albo woniejące kupki wągrzastego naskórka, które doprowadzały ją do palpitacji serca. Nie, tak nie można żyć, tak się nie da pracować, a przecież to Ministerstwo! 
     
     W gabinecie ministra to już  w ogóle stajnia Augiasza. Dobrze, że minister nie pozwala wchodzić do niego nikomu, nawet jej, bo marnie by się to dla nas obojga skończyło! Minister słynie ze swoich wstrętnych szwindli, w szufladach chowa pliki podrobionych dokumentów, sprowadza do pokoju panie z zaskakującymi wybrykami wenerycznymi, płaci im brudnymi pieniędzmi oraz, czyn haniebny, używa nieodpowiedniej wody toaletowej, która nawet nie udaje, że maskuje zapach jego wstrętnego potu. A wszystko to, po atomie, opada na podłogę, zostaje omotane woalką kurzu i uformowane w postać wielkiego kurzowego kota, który myśli powyższe, siedząc pod reprezentacyjnym biurkiem ministra. 
Kot zaciera swoje brudne nibyłapy, bo wie, że Zofia Nachojska nigdy tu nie wejdzie, a on będzie tu tkwił jak dzisiaj, tak jutro czy pojutrze i każdego następnego, zwykłego dnia; i będzie rósł i obrastał w nowe ingrediencje.

     I nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie to, że Zofia Nachojska jest ministerialną sprzątaczką...


Wokabularzyk:
włochaty, wielki, wągrzasty, woalka kurzu, wypierdek wydry, wąsaty, woniejący, wynaturzony, wybryki weneryczne, wstrętny


***

Ale co tam szczebel ministerialny.
My tu to dopiero mamy problemy!

     Od kilku dni w dziurkę w futrynie, w która zachodzą bolce przy zamykaniu balkonu wchodzi pszczoła. Pszczoła prędzej sama zaszła z trutniem i mości tam sobie gniazdo, gdyż jest to pszczoła murarka najpewniej, samotnica, a nie społecznica, dlatego się tak intymnie izoluje. Niemniej poszła na łatwiznę, wybierając sobie taki ładny, gotowy otwór. 

W związku z tym wprowadzamy pewne reguły postępowania, dla nas nowe i ożywcze.
Już od rana z pokoju chłopców dobiega gromki głos Mima:

- No chodźcie tu, pszczoła chce wlecieć, a balkon zamknięty! 

- Prosz - jako odźwierna sprawdzam się doskonale.

- O znowu włazi!

- Niech włazi.

- Ale młode się nam urodzą w drzwiach! - Mimem targa niezdecydowanie.

- No to zamknij drzwi.

- A jak zniosła już tam jajko?!

- To nie zamykaj.

- Ale jak nie zamknę, to wleci, naznosi i urodzi się cały rój!

- Zamknij więc.

- Wtedy będzie z żałości kołować przy otworze!

I tak w kółko, doprawdy nie wiem co z tym fantem. 


     Ponadto mamy problem z mrówkami. Tak znowu. Opisana >> TU historia ma swój ciąg dalszy Rodzina mrówek, które Mim dostał pod choinkę ma już od dawna swe maleńkie mogiłki, prócz królowej, która spoczęła w przejrzystym sarkofagu na drugim poziomie korytarzy i utknęła tam na dobre w pozie wielce dramatycznej. Odtąd formikarium nosiło przyjemną nazwę mauzoleum. Wczoraj mauzoleum zostało zasiedlone. W wielkim trudzie i znoju pozyskałam wprost z mrowiska furę mrówek model Formica rufa, znanych mi z pracy zarobkowej w zeszłym dziesięcioleciu i poprzednim wcieleniu, kiedy to wykonywałam dla nich interaktywna planszę. Mrówki rudnice są tak ogromne, że gdy wysypywałam zawartość słoika do mauzoleum - a słoik był zapełniony po dekiel - doznałam lekkiego urazu psychiki, gdyż okazało się, że pojemnik zasiedlało tylko pięć mrówek, za to gabarytów młodego chomika.
W mauzoleum szaleństwo! Pogo po ścianach, step i popping. Tumult, wrzask, i balanga do późnych godzin nocnych. A potem towarzystwo ucichło... 
     
     Rano wstajemy... 
Królowa leży na środku areny (arena to taki nazwijmy to umownie, leśno-ściółkowy wybieg poza oszklonym Kolumbarium), wyniesiona przez bandę pięciu ze swego M1 na poziomie drugim. Wygląda mizernie. Wysuszona, na pleckach, wygięta nieco w łuk, mina zgrzybiała, a trzy prawice teatralnie wyciągnięte ku niebiosom, drżące w podmuchu mojego oddechu. Oddechu wzburzonego i kołyszącego mą piersią do granic tsunami miseczki A. Ja się boję pomyśleć, co ta rozwydrzona chałastra bez własnej królowej matki mogła jej zrobić. I pytanie kardynalne - czy zauważyli, że nie nadaje się do celów reprodukcyjnych, choćby dlatego, że jest martwa?

Cisza dzwoniąca o szklane ściany kolumbarium wskazywała na to, że prócz ciała królowej nie ma tu nikogo. Zaiste! Opuściły swoje lokum klasy Michelin i dobrze rokujące krypty na rzecz niepewnej doli pośród ruchomych hałd kołder, samochodów resoraków i śmiercionośnym piłek, nie mówiąc już o odkurzaczu i detergentach. Wielka piątka przepadła! (Zanim odkryłam ten fakt, faktycznie coś mnie łaskotało pod sukienką).

     Dzisiaj nie pozostało mi więc nic innego jak pójść ponownie na safari. Mim zabrał osprzęt i poszliśmy na łów. Jakże było dziwnym oglądać nas kucających między parkowymi drzewami. Wyglądaliśmy zapewne jak ofiary kapusty kiszonej i kefiru. Ale udało się. Tym razem przytargaliśmy okazy wielkości noworodka kapibary. Mauzoleum znowu tętni życiem i wygląda jak sklepik spożywczy Azjaty. (Dziurka wentylacyjna została bezlitośnie zasklepiona plasteliną w kolorze ostrej żółtaczki).

Ha! Górny korytarz po prawej!

  Jakby tego było mało, na wczorajsze okrągłe urodziny Mim zażyczył sobie (wśród długiej listy mniej istotnych prezentów, jak piłka ręczną rozmiar 3 dla zawodowców o dłoniach jak patelnie, kolor paraliżująca zieleń) krwiożerczy dzbanecznik.

     Akurat trafiliśmy na promocję w markecie, więc porwałam donicę w objęcia i pognałam ku kasom. Ledwo weszłam do auta, dzbanecznik zwymiotował na mnie zawartością dzbanuszka. Pech chciał, że na gołą skórę. Oczami wyobraźni ujrzałam mą prawice obżartą do kości, więc, nie mając chusteczki, musiałam się poocierać o Małża. Wiecie, że coś jest na rzeczy, bo odbarwiła mu się koszulka? Teraz nosi na plecach godło - ale nie jestem pewna - Opla czy Zorro. 

    Dzbanecznik musiał zostać obfotografowany z profilu i en face, jak przystało na florystycznego Hannibala Lectera, po czym oddał się żywieniowej orgii. Jako, że w ogródku mamy właśnie nawał kwiecia, Mim z werwą i pietyzmem nowicjusza zapełniał dzbanki po te ich rozkoszne dekielki. W dzbankach znalazły się przedstawiciele krocionogów i dwuparców, błonkoskrzydłe i mrówki. Nie dowiemy się, czy dzbanek strawiłby dziecko winniczka oraz przedstawicielkę ssaków reprezentowaną przez smużkę (nie wiem jak Limka, mój słodki okruszek to robi). Jakie to szczęście, że smużkę wyniosłam na zewnątrz domu, a Mim po spektakularnym szlochu nad martwym ciałkiem, zapomniał o truchełku. Oceniając wielkość dzbana, smużka starczyłaby mu na jakieś dwa lata. Strasznie żarłoczny jest taki dzbanecznik.
Polowania nie było końca! Mim machał kawałkiem sfatygowanej i wątpliwej biologicznie tkaniny, która, tak myślałam, uprowadził z mopa, a  która okazała się wczorajszym tiszertem Mata. 

- Mimie, co robisz tej musze?

- Poluję na nią.

- Użyj packi, będziesz skuteczniejszy. 

- Daj spokój, ja chce ją tylko oszołomić.

- Ale celnym uderzeniem w podstawę czaszki czy zapachem?