piątek, 4 października 2013

(93) błazny na froncie

  Zawsze, gdy w towarzystwie pojawia się coś ruchliwszego, głośniejszego, szybszego lub też bardziej puchatego, automatycznie zwracamy na to uwagę. Spróbujcie czytać coś dalej, gdy kot zaczyna polować na muchę. Albo obierać ziemniaki, gdy potomek coś majstruje pod stołem. Co tu kryć, zwierzęta i dzieci przykuwają uwagę. Takie błazny współczesnych kilkuosobowych dworów.

Lubię inteligentne i błyskotliwe błazeństwo, a nie puste i głupie pajacowanie. Na naszym dworze potyczki. Ostrzał z kałacha opowieściami, pojedyncze strzały zza węgła dowcipami z kuchennego zdzieraka, mimowolne przeciwpiechotne miny kocie, ręczne granaty dowcipów siedmiolatka, broń sieczna jedenastolatka. I na koniec Małżowy cios łaski złośliwością lub mój precyzyjnie snajperski strzał ripostą. Bitwa Nad Studzienką, Cud Poznański, Przeprawa przez Bzdury, Okopy w Pościeli, Powstanie w Ranne Kapcie.

Zapis z ostrzału artyleryjskiego: 

W TV jakiś mężczyzna z nadęciem opowiada, jak to Wieliczkę odwiedza 1 100 000 osób rocznie

- Najwidoczniej reszta narodu cierpi na klaustrofobię- strzelam mu w skroń.

***

- Jestem głodny- dwa słowa jak mantra rozbrzmiewają smętnie nad głową Mata. Zastanawiam się, czy nie podłączyć mu pompy pokarmowej, nigdy wcześniej bym nie podejrzewała, że młodym chłopcom trzeba szykować posiłki siedemnaście razy dziennie.

- Zjedz kota - odpowiada leniwie Małż.

- Szkoda by było - głośno myślę spoglądając na zwinięty na moich udach mruczący i cieplutki cel ostrzału.

- Właśnie! Kosztował osiem stów! - Mim wychyla się z okopów i strzela na oślep.

Trafiony Małż chwyta się za głowę i omdlony spływa po ścianie padając u stóp portretów przodków.

- Cicho! Dwie stówy! - Mat z głośnym plaskaniem policzkuje i reanimuje zapowietrzonego strzałem w potylicę rodziciela. 

 ***

 Często zdarza sie niestety, że walki wykraczają poza teren frontu. Nie wszystkie są rejestrowane w postaci stenogramu, gdyż rulony wylewały by się ze wszystkich mebli i ścieliły gęsto na płaszczyznach poziomych utrudniając ruch i plącząc kończyny. Ale niekiedy szczęśliwcy mają teatrzyk za darmo.

Zwiedzający Centrum Nauki Kopernik mogli być świadkami szamotaniny, jaka odbyła się w jednym z tajemniczych pomieszczeń. Pomieszczenie było dwuizbowe. W jednej izbie skupiła się męska część rodziny, ja jako znerwicowana klaustrofobiczka chcąca pokonać swe strachy, samodzielnie wyekspediowałam się do sąsiedniej, maleńkiej izdebki oddzielonej od poprzedniej ciężką, czarną kurtyną. Wewnątrz otaczała mnie wyczuwalnie lepka ciemność. Już traciłam orientację gdzie góra a gdzie dół, a rozum chciał dać drapaka przez kanał słuchowy, więc rozdarłam się jak z dna studni:

- CO MAM TU ROBIĆ!?- Pokój wydawał mi się bowiem pusty. Absolutna nicość, duszne małe pomieszczenie przywodziło mi namolnie na myśl cykl horrorów o nieszczęśnikach pogrzebanych żywcem. Tu ściany nie były podrapane pazurami niedoszłych nieboszczyków, lecz gładkie jak skóra dziewicy. W pomieszczeniu nie było żadnych sprzętów. Czarna dziura. I jakby a'propos moich myśli słyszę konspiracyjny szept Małża:

- Cicho tam! Tu jest napisane, że w ścianie musi być otwór. Jest?!

- No niby jest, myślałam, że ktoś ołówkiem dziabnął, albo co.

- No to teraz przyłóż ramię do otworu, a zobaczysz na nim co się dzieje poza twoją izolatką.

Hm. Przykładam ramię do otworu stając na palcach, bo jest trochę wyżej niż mój bark. Wyginam się jak mogę, podnoszę jedno ramię wyżej. Patrzę przez otwór, nic. Może druga stroną? Sytuacja powtarza się z drugim ramieniem. Nic. Żadnych pląsających na nim obrazów. A może trzeba stanąć naprzeciwko otworu i wyciągnąć rękę? Aaaaaa, główka pracuje! Nie jestem głupia! Wyciągam dłoń i wnikliwie obserwuję jak maleńki snopek światła biegnie po wierzchu mojej dłoni ku ramieniu. Hm. Nadal nic. Może wnętrzem dłoni ku górze? Tez nic, kurza twarz. Lewa ręka, to samo. Może jestem za niska, może ramię z otworem musi tworzyć kąt 90 stopni? Rzucam się zatem na klęczki i mieszam rękami w gęstej ciemności przeczesując teren w poszukiwaniu stołeczka. Wtem odsuwa się kurtyna i obnaża mnie w kompromitującej pozycji przed kolejką, która zdążyła się już uformować w zgrabny ogonek

- Pardąsik, Małżowino, źle przeczytałem - rzecze, stojący na czele hordy ludzi Małż, wycelowując swój palec na drewniane coś dyndające w złośliwym uśmieszku na sznurku przy dziurce - tu jest napisane "przyłóż RAMKĘ do otworu".
Tylko mentalna smycz samokontroli powstrzymała mnie od rzucenia się z zębami na małżowe kostki. Kurtyna litościwie raczyła opaść i odciąć mnie od oczekujących na wejście do pokoju małego fotografa.

 ***
    Byliśmy również w Łazienkach. Stwierdzam, że rozumiem poniekąd dlaczego Poznaniacy nie lubią się z Warszawiakami. Tak słyszałam, zwłaszcza po meczach piłkarskich. Niemniej tajemnica tkwi w tym, że  doszło to też do uszu wszelkich warszawskich błonkówek. Już przed wejściem do parku podleciała jedna, mała krewniaczka osy, z lekka podobna z twarzy do mnie, wypięła się zadkiem i wbiła boleśnie przedłużenie tyłka w to miętkie przy łokciu, skąd medyczne wysłanniczki wampirów zwykły wysysać krew. Co za lafirynda, rzekłam ocierając mankietem załzawione wściekłością lico. Ręka nawet nie spuchła, o dziwo i już lafiryndzie byłam gotowa wybaczyć, gdy wtem, po zrobieniu trasy półmaratonu w Łazienkach i zmianie położenia wskazówek zegara z N-S na E-W, do tej samej ręki, w której, nadmienię, nie dzierżone było żadne słodkie ustrojstwo w postaci szneki z glancem, soku, czy nawet kiełbasy, dosiadła się franca nr 2. Osa pospolita, psia mać. Mijaliśmy właśnie parkową furtę, przy której stał uśmiechnięty rozdawacz ulotek, kornie pełniąc swoją mizerną rolę uatrakcyjnienia pobytu w stolicy milionową karteczką z nazwą pizzerii, a ja zbliżałam się do niego z anielskim uśmiechem, by ulżyć mu w mękach prażenia się w słońcu, gdy wtem franca o złośliwym usposobieniu wbiła mi zajadowiony zad w mały paluszek. Jakże przerażoną minę zrobił ulotkarz, gdy moje usposobienie i mina w ułamku sekundy zmieniał się z anielicy w demona. Dźwigając na ramieniu dwudziestokilową bazukę, ryknęłam na niego jak to prezentują na horrorach, klasycznie, niskim głosem, w zwolnionym tempie, gdzie otwór gębowy ukazuje zęby aż do trzonowców, kropelki śliny i łez rozpryskują się z wdziękiem o scenografię, a spod rozwichrzonych podmuchem włosów, z położonej niżej gardzieli wydobywa się nadnarturalny ryk rodem z dna piekieł: NIE DZIĘKUJĘ ZA TĘ PIEPRZONĄ ULOTKĘ!!!!  UUUUAaaaaaAAAAAAAAAAAAA!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Franca pochodziła chyba z kasty społecznej jadus jak cholericus bolątus maximus. Była chyba kibicką Borussii Dortmund, albo Jagiellonii. Albo próbowała zmylić strojem. Opuchlizna z warszawskiej mendy nie schodziła przez tydzień, a ja mogłam grać w ping-ponga bez użycia rakietki.

***

Małż wie, jak ze mną postępować, bym miała ku niemu słabość, przynosi mi zatem w weekendy kawkę i śniadanie do łóżka z pytaniem:

- Czy kochasz mnie coraz bardziej, za to, że Cię tak hołubię?

Warszawa, Agrykola, sierpniowe słońce i my :)