czwartek, 14 września 2017

(244) Huragan Irma

     Siedzę w cieple, silnik autobusu linii 74 mruczy cichutko i wibruje pod siedzeniem potrząsając lekko moimi udami. Wszystkie siedzenia puste, jestem sama. Patrzę przez okno i widzę, jak Irma biegnie chodnikiem, wiruje obłędnie połami beżowego swetra i z łopotem akrylowych skrzydeł dopada do drzwi, zagarniając do środka mikrotornada pierwszych suchych skórek liści. Osiada miękko dwa miejsca przede mną, wyciągając przed siebie zgrabne, bose nogi oprawione w ludzką, nieco garbowaną skórę. Opiera czoło o szybę i widzę jak wychodzi z niego rządek maleńkich przezroczystych Celsjuszy, którzy wbiegając w zimną taflę, przeliczają słupki rtęci w swych kajecikach i tworzą rozlewającą się plamę ciepła. Irma zdmuchuje pył z rękawa, patrząc gdzieś ponad moją głową szmatkami mokrego nieba. Nagły podmuch wzbija mi w powietrze włosy jak stado wróbli, ale przywiązane za nóżki do cebulek, szybko opadają z powrotem na oczy słodkim ćwierkoblondem.
 
     Na każdym skrzyżowaniu Irma zamyka oczy i porusza palcami pukając magnolią w okno. Srebro spada do jej krtani otulając struny cienką warstwą oksydowanej chrypki. Odchrząkuje, a za oknem błysk kroi niebo w grube plastry, które spadają z łoskotem jak kości domina. Pierwsze krople spuszczone ze smyczy wybiegają z nieba Irmy wprost na jej skrzydła. Pióra furkoczą w ulewie jak husarskie, podnoszę szybko to, które wypadło na brudną podłogę i chowam pospiesznie do torebki. Miasto tasuje się na zewnątrz, dachy uchylają kapelusza, a świerki chyboczą kryzami w takt melodii sączącej się z brzucha Irmy. Parapam pam pam rapapam...  Wijemy się serpentynami zakrętasów jego wnętrza godzinę albo rok, a Irma skrapla się na szybie, ciągle nieświadoma mojej obecności. Miasto z piskiem hamulców rodzi nas na pętli Mobiusa. Koniec drogi. Irma wypada na zewnątrz, podrywając z ziemi starą gazetę i okiem cyklonu rzuca na kierowcę. Podmuch porywa jego czapkę, więc biegnie za nią jak gnany wiatrem, zupełnie nie wiadomo po co, bo po co mu stara czapka, pal ją licho.

     Irma idzie po chodniku i stawia stopy równo, w jednej linii, jakby balansowała na skraju wszystkiego co niesie na plecach. Zostawia mokre ślady i znika w maleńkiej uliczce ukrytej w ramionach flory, rozglądając się na boki, czy aby nikt jej nie śledzi. Znika w zamszowym rękawie. Przemykam niepostrzeżenie i chowam się za jej cień. Z jednej strony szpaleru młode jarzębiny drżą wabiąc dojrzałością koralowych ust i chowając je za pierzastymi wachlarzami, a z drugiej równy szereg klonów w wysokich kepi zmienia zieleń dolarów w złocisze i płaci jarzębinie rzucając jej do stóp drobniaki. Panny pochylają się, szurając sukniami o chodnik, a Irma rozpościera ręce na cała szerokość szpaleru i idzie, muskając ściany zieleni, które z szelestem uginają się pod jej smukłymi dłońmi. Zatrzymuje się i rozgląda na boki, po czym nabiera powietrza i niespodziewanie spluwa na śnieguliczki. Białe kulki kiwają się na boki, uchyliwszy się przed porcją śliny. Irma ociera łzy skrzydłem, układa język w rurkę i spluwa ponownie. Trójka. Napiera powietrza i wypluwa pocisk ponownie z odgłosem, jaki wydobywa z siebie karabinek pneumatyczny. Szóstka. Wdech, rurka, splunięcie, osiem. Z uśmiechem spluwa dalej - dziewięć. Dziesięć! Dziesięć! Dziesięć! Mistrzostwo świata, medal i śmiech spada gradem śnieguliczek. A Irma idzie dalej, potem biegnie i śmiejąc się, ociera błękit szmatką nieba i rzuca się na wiatr słowami prosto z mostu.

     Podchodzę do niej, wyjmuję z torebki pióro i wbijam w serce Irmy. Potem zdejmuję niebieską szmatkę z jej oczu i oglądam pod światło. Nie widzę tam ani furii, ani złości huraganu. Szmatka jest mokra od rozpaczy. Wykręcam jej ręce, wkładam do kieszeni i idę ściąć włosy.