niedziela, 28 września 2014

(146) Mój (s)pokój

     W mojej jaskini jest ciepło. Ze ścian spływają szemrzące cichutko wodospady, błyskają chłodnymi turkusami, chlapią pomarańczem, by zniknąć w szparze pod drzwiami. Miękka trawa przy każdym kroku otwiera szeroko mokrą paszczę i liże moje gołe stopy. Ma takie puchate rude języki, które falują i uginają się pod siłą grawitacji i wiejących nad nią prądów. Między przyściennymi gniazdkami przepływają iskrzące się zielono plazmatyczne chmury. Wyłaniają się nieśmiało pasmami z dwóch otworów, rosną, pęcznieją i zawijają się w wijące supełki. Z gracją rozplątują się u sufitu, zamierają na chwilę nad głową jarzącą się i migoczącą szafirami aureolą, po czym z impetem, celnie trafiają w gniazdko na przeciwległej ścianie. Zaskoczony pająk przerywa na chwilkę tkanie sieci ze srebrnego kurzu, patrzy na trzaskającą cichutko chmurkę, jak zwinnie wpływa do krętych zwojów kabla. Pstryk! Zapalam nad głową złoty księżyc o mocy 60 watów. Mam szczęście, znowu pełnia. Z kącika dochodzi plumkanie muz, dźwięki gładko i elastycznie łączą się w jedno fonijne doznanie. Nad biurkiem na straży pomrukuje baśniowy zwierz, układając pióra w wachlarz i przykrywając się nim jak barwnym ażurowym parawanem. Zielone oko łowi ruch na źreniczną błystkę. Koniec pulsującej malachitowej żyłki znika w szufladzie biurka. Gdzieś spomiędzy kartek wystaje noga małej dziewczynki. Kiwa się rytmicznie, obuta w czerwony sandałek. Wypływa żabką spomiędzy kartek, otrzepuje sukienkę w kratkę, prostuje na niej linie, które pod jej dłońmi układają się równiutko w paski. Dziewczynka plecie linę ze złotego warkocza, ześlizguje się z niej i wpada w morze płomiennej trawy. Zadziera głowę i rzuca okiem na perfekcyjny paryski błękit oprawiony w ramy okna, w których las parapetowych roślin z różnych stref tropikalnych wymienia się geograficznymi polichromatycznymi genami. widziała nie raz, że dowóz wody w gąszcz odbywa się ręcznie. Na błękicie formują się chmury, które nawija się na patyczek. Podczas tego procesu opary tlenu i wodoru zakochują się w sobie, tak bardzo, że, brzemienne, zmieniają stan skupienia. Tak zamyślone płynne chmury wysysane są ze sreber kranów do konewki i aplikowane cienkim strumyczkiem wprost do korzenia. Tam znowu rozdzielają się na zieleń i błękit.

Josephine Wall
    
   Tymczasem dziewczynka wspięła się już na czworonożną szalupę, w której leżę wpatrzona w niebiański sufit i rozgwiazdę żyrandola. Szalupa prycha i kopie jednym kopytkiem szukając wśród płomieni traw pieczonych ziemniaków. Pod płotami cichutkie wzgórza antyalergiczej waty w erzacu  pierza gęsiokaczki, która pasie się na bawełnianej łące. Nurkuję pod warstwą tej pachnącej polichromii, a dziewczynka gładko układa się we mnie. Wkłada swe palce w moje, wpycha nogi w moje skórzane nogawki, zasuwa błyskawicznie zamek na piersiach. Wyciąga ręce przed siebie i przebiega szybciutko palcami po klawiaturze. Głowa dziewczynki jest mniejsza niż moja, więc poprawia sobie co chwilę opadające na oczy czoło, przesuwa czerep do tyłu jak czapkę z daszkiem. Podciąga luźne żaluzje powiek.

-Mamo! Już wiem co chcę na komunię! - dochodzi zza huku wodospadu. Drzwi uchylają się, a woda spływa szybciutko jak cyna w łączenie wykładziny, która chowa swoje płomienne języki i zamyka paszczę. Rośliny wydychają tlen, plumkające muzy zamykają się w radiu, a czerwony sandałek znika w szufladzie. Kot zeskakuje z parapetu, przeciąga się i strząsa pawie piórko.- Na komunię chciałbym ŚWINIĘ! Będę ją zabierał na spacer, a ona mi będzie kopać trufle!

apdejt:
A oto jak zobaczył to Diabeł w buraczkach  >>>tutaj:



wtorek, 23 września 2014

(145) nie ze mną te numery, Bruner!*

*Bruner, tu: synonim procesu zwanego życiem, zwłaszcza, gdy procesy katabolizmu przewyższają już o dwa kilo procesy anaboliczne.


     W survivalu jestem obecnie na poziomie master. Odkryłam, że mogę funkcjonować zarówno bez dopływu materii organicznej z zewnątrz, jak i bez snu, żywiąc się li i jedynie praną, adrenaliną i kortyzolem. Żarcie i sen są dla mięczaków.

     O dziwo, podczas, gdy ja przedzieram się  maczetą przez dżunglę wewnętrzną, ociekam krwią i potem, wydaję z siebie nieartukułowane okrzyki wojenne wśród wichrów i gradobicia, za granicą skóry świat zewnętrzny perkocąc kolejką sunąca z otwartym dachem pod czystym błękitem nieba, ukazuje w swych oknach przyklejone nosy i gapiące się oczęta czyściutkich dzieci z lizakiem w pulchnej łapce, ludzi z wystająca włoszczyzną w siatki ekologicznej, kobiet drugim okiem czytających prasę oraz tysięcy zwyczajnych panów pod krawatem. Ku mojemu osłupieniu, świata nie pogrążył w chaosie żaden potop, nie spadł nawet deszcz żab, a zapasów makaronu w marketach nie zutylizowała chmara szarańczy. Nie dostrzegłam, by jakaś czwórka jeźdźców ujeżdżała konie na parkingu, a między chmurami pojawił się piramidion z okiem. Dziwne.

A było to tak.
Strasznym jest fakt, że Małż zamienił zawodowy ogląd tego, co piętrzy mu się za biurkiem. Wcześniej były to piksele ukryte w monitorze i furmani z kalafiorem ukryci pod filcową derką, teraz wpadł w polipropylenowy XXII wiek i branżę medycyny estetycznej. W związku z powyższym za biurkiem paznokieć żelowy, napompowane chemią usta uformowane w namiętny dziubek. Pod spódniczką pręży się mezoterapeutyczna szynka. Przyczernione do granic możliwości oko nawadnia górna powieka z kępkami sztucznych rzęs generując magnetyczny urok i ciągnąc powłóczysty woal tajemnicy 2.0. Dekolt nabrzmiały mlecznym silikonem, w zmarszczce doliny łez rzeka kwasu hialuronowego. Obłok drogich perfum, ciała zapakowane w obwolutę z prawdziwego sklepu, a nie jego atrapy z napisem Kupciuszek. A na środku tego morza estrogenów pływa Małż w służbowym jachciku. W okamgnieniu (mojego) ewoluował w samca alfa, klata urosła mu od testosteronu, mózg spuchł od pomysłów i pochwał.

A z drugiej strony ja - rozepchana dwoma ciążami i górą tortów, bez szans na biust wielkości choćby wyrośniętej śliwki, z okiem maślanym nad ranem, przyozdobionym sztucznym włosiem z kota, z kołtunem na głowie, bez tytułu prezesowskiego, bez awatara w komórce (włosy blond spływające po biuście 70H, odzianym w czarny stanik, ręka zalotnie za głową, buzia w ciup). Taaak, Małż nazajutrz po telefonicznym incydencie KLIK!, po latach nienoszenia zegarka, komórki, GPSa oraz innych gadżetów, które pętają wolność ludzką, dostał nowiuśkiego ajfona w charakterze smyczy:

Dzwonię do Małża, dzwonię, dzwooooooooonię, dzwooooooooooooooooooooooooooonię:

- Halo? No co tak długo, pewnie miałeś problem z odebraniem połączenia, co?

- Yhy :)


     Ale w końcu to ja 17 lat wytrzymuję to chrapanie i to mi Małż przynosi kawusię o poranku. A taki szok czasem dobrze robi. Schudłam 2 kilo, więc szkoda byłoby taki efekt rzucić w diabły, co? Jeszcze tylko 25 kilo i powrócę do wagi z czasów przedmałżeńskich! 


 KLIK!


 PS.
Zobaczcie, co wczoraj mi przysłał Diabeł w buraczkach!



PS2.
Przypomina się, że na Kręgosłupie Oralnym przyjęcie urodzinowe z rozdawnictwem nagród!



 

sobota, 20 września 2014

(144) POEZJA I PROZAc

     Powiem wam, dlaczego znikam.

Moje życie raz stajenką Pegaza, raz stajnią Augiasza. Dwanaście prac boleśnie rozciągniętych w dwieście. Blizny cesarki, stłuczonych kolan i wyciętych słów. Alergia na kłamstwo, ponadnormatywne IgM empatii. Brak synchronizacji pomiędzy być i chcieć. Z tym co wewnątrz mnie i co na zewnątrz. Ręce wyłamane ze stawów, kiwające się na dwóch biegunach, a ciągle ze szmatą jak sztandarem. I świadomość, że jestem prochem.
Nie mam siły oglądać sowieckich samolotów nad Szwecją, ran dzieci i jęków kobiet oblanych kwasem. Nie mam siły myśleć, że jednak nie ma żadnego bezwojennego pokolenia w RP, gdzie RP jest tyle co leków na Rp.  Nie mam już siły drzeć pierza i dzioba, dawać mleka i mięsa co dzień od nowa. Nie mam siły być uwiązanym Perseuszem codzienności i smażyć wątrobę na próżno. Gdy najbliżsi karmią niewiarą i polewają kwasem. Gdy po pięćdziesięciu głaskach więcej waży jeden policzek wylewający się rumieńcem na poduszkę.

     Niech mi ktoś przestawi potencjometr z nano na centy choćby. Nie chcę odbierać wibracji z epicentrum oddalonym o sto tysięcy kilometrów stąd. Nie chcę, by drżenie w domowych posadach grzebało mnie pod Pompejami filiżanek. Niemogę jest gorsze od niemamnie.  

Mimo, że przez lata zmieniłam się. Nabrałam masy, urosły mi jaja do kolan i z filigranowego rączego araba o wadze 55 kg stałam się perszeronem.

to teraz

nie mogę
sorry


Ja wewnątrz nieprzezroczystej siebie noszę rozmiar 36 i jestem pod ścisłą ochroną.
Bardzo chciałabym wypłakać Wam w rękaw, tym, co mi kością w gardle.

Wbito mi kołkiem osinowym w serce, że nie nadaję się do niczego prócz orania od płotu do płotu. Z zachodu na wschód, od brzasku do zmierzchu. Obsiać, zebrać, zaorać, olać. Zawstydzić się, że się olało i gołymi rękami wybierać gówna ze skib. 

     Brakuje mi Skamandrytów dnia codziennego, Papuszy niedzielnej i czwartków nad herbatą. Chcę wyrwać balanse z zegarów, skoczyć do Sevres i zrobić tam demolkę. 


Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.


Zbyt wiele razy.




Chcę już do Taty.


 ***


A po normalnemu.

     Wkurza mnie rynek pracy. Wkurza mnie, że nie ma miejsca dla takich jak ja. Idealistów, którzy zdobywali wiedzę w kierunku, który kochali. Z góry skazanym na niepowodzenie. Że zamiast wymienić oko za oko i płyny ustrojowe, wymienia się tylko CV. Że po 25 latach jedzenia z jednego talerza mówi mi się, że nie ma przyjaźni. Że zaprasza się mnie, modląc się, czy aby nie przyjadę. Że obrócone tyłem plecy mówią, że nie taką synową chciały. Wkurza mnie, że nie wierzy we mnie ten, który powinien, że nóż, dla sportu, wchodzi w z góry upatrzone i wytrenowane miejsce pod lewym obojczykiem. Boli mnie, że przez to nie ufam w 100%. Że mam na sobie czador. I wkurza mnie, że jesteście tak daleko.
I dlatego zadziwiają ludzkie bezinteresowne i przyjazne odruchy. Przyzwyczaiłam się, że na nie nie zasługuję.

Dina Goldstein


     Nie. Nie mogę po prostu wziąć torby na plecy i pójść, bo trzaśnie mi kręgosłup tuż za progiem. Nie polecę już nigdzie samolotem, bo mam ataki paniki. Nie usiedzę w autokarze. W związku z tym  nie zobaczę już nic poza tym, co w najlepszym wypadku w promieniu Polski. I zdaję sobie sprawę oczywiście, że marzenie, by zobaczyć zorzę polarną jest tylko mżonką. Nie usiedzę z tymi pieprzonymi plecami 8 godzin w pracy. Nie zarobię na siebie. Gimnastykuję się i ryczę, żeby tylko móc usiedzieć w kinie, z którego i tak uciekam, no bo zamknięte pomieszczenie. Dla mnie Wasza codzienność jest tylko marzeniem. Siedzieć, dźwigać, być w ciąży? Niewykonalne. Podczas, gdy dla mnie kichniecie było niespełnionym przez 3 miesiące pragnieniem.

 Jestem tylko wolna, gdy zamknę oczy. Gdy żegluję tam, gdzie chcę. Kiedy nie mam kotwic.  Mój świat istnieje tylko we mnie. Z odgórnie narzuconym terminem przydatności do spożycia.


piątek, 12 września 2014

(143) Krótkie i słodkie słowo - zakupy!

     Korzystając z tego, iż Małż opuścił zwarte szeregi bezrobotnych, co objawiło się w postaci wyższego menisku w garnku z zupą i pojawieniu się w  jej odmętach wkładki innej niż obuwnicza, postanowiłam i ja dotrzymać kroku reformom i transformacjom, zasilając nasze stadło w niezbędne artefakty. Zakupiłam więc żwawo via eter następujące niezbędne do życia precjoza:

- powłoczki na poduszki sztuk dwie,

- wypełnienie poszewek, bo cóż mi po samych poszewkach,

- mając już poduszki obleczone w poszewki, już tylko formalnością było nabycie pledu w konweniującym kolorze ecru,

- mając już taki wypas pościelowy, grzechem by było nie wyeksponować tego dobra na szezlongu. Zatem zakupiłam szezlong - skóra naturalna, kolor piasek Bałtyku. Okazja! Za 15% wartości rynkowej! Ja to potrafię robić zakupy!

- skoro fortunę zaoszczędziłam na szezlongu, a w momencie, gdy kupowaliśmy pled, okazało się, że wazon nie kosztuje 19,90, lecz 9,90, w związku z powyższym żal było nie kupić. Kolejna dyszka w kieszeni!

- z poczynionych przeze mnie oszczędności można było zakupić coś nie za 8zł, ale za 49. Staliśmy się więc właścicielami nowego zegara ściennego. Staremu cyferblat popękał, cóż- ząb czasu i ciepło kominka przyczynia się do każdego rozkładu z możliwych. A mówią, że plastik jest wieczny!

- nabyłam też 5 motków wełenki. Pierwotnie chciałam sobie zrobić wspomniany pled na drutach, ale pomyślałam, że 5 motków to za mało. Potem pomyślałam też, że chyba nie zmieszczę się w pięciolatce, a po trzecie i dość ważne dla procesu - musiałabym się nauczyć robić na drutach

- idąc za ciosem zakupiłam 2 pary drutów bambusowych i 5 takichże szydełek. Oraz jedno ogromne, z którego można uwić pufy i dywany. W planach.

- no i kupiłam sobie buty. Śliczne, w kwiatuszki, cacuszko. Co z tego, że numer za duże. Jak wiadomo, noszę buty w trzech numeracjach. Jeżeli kiedyś byłabym na miejscu przestępstwa, umknę wszelkim podejrzeniom i niechybnie wyślizgnę się z kręgu potencjalnie podejrzanych o zabójstwo. Ha! W tym szaleństwie jest metoda!


- no i zakup stulecia- po urodzinowej uczcie z serc prawie filcowych i obejrzeniu kosmicznych zielonoskórych mieszkańców innych światów, zaświatów i półświatka, nastąpiło clou programu, czyli magiel. Ela Wasiuczyńska, przepytała zgromadzonych nad tortem, koralikami i porozrzucanymi częściami ciał, kto jest autorem poematu, cytuję:

"Zachodzi słońce nad Wędzarnią krwawo,
Słychać krzyk drobiu Więckowskiej nieświeży,
Sezon skończony, żegnaj, sławo!
Na zwiędłych liściach znokautowany bokser lezy.
Twarz mu wykrzywia uśmiech żałosny,
Byle do wiosny!
Kiedy ci walka na pięści zbrzydła,
Poezji rozwiń skrzydła!"

Po wygraniu Eli-ktroluksu, gnana wspomnieniami, pocwałowałam ochoczo do biblioteki domowej, gdzie, O ZGROZO! Zobaczyłam nadwątlony księgozbiór Niziurskiego! Osłupiałam! Wobec takiego stanu rzeczy nie mogłam pozostać obojętna! Jak tu kontynuować sielskie życie w rodzinie jak gdyby nigdy nic?! Jak żyć?! Tak więc po wnikliwej inwentaryzacji posiadanych dzieł Edmunda N. i porównaniu spisu z dorobkiem życiowym, odejmując pozycje, które posiadam, wyrywając sobie pukiel i dzieląc włos na czworo, pomnażając księgozbiór i DNA, pomniejszony o wypływ gotówki, wyszło mi, że muszę dokupić kilkanaście ksiąg. Co też niniejszym uczyniłam. 

Bo tak w sumie, to dla SIEBIE kupiłam wyłącznie buty. Czyli wyszło jak zwykle.

wtorek, 2 września 2014

(142) Małż odzyskuje wzrok i mnie rzuca!

     Przemówię teraz matczynym milionem udręczonych ust: błogosławię dzień 2 września i każdy następny, z wyłączeniem sobót i niedziel. Nareszcie wakacje! Gdyby jeszcze nie to poranne wstawanie i wrzucanie Mima w gardło ryczącego głosem kilkuset sprawiedliwych i trzaskającego dziesiątkami drzwi, potwora.
 Ale już o 8.30 robi się całkiem przyjemnie. Czas na drugie śniadanko - pierwsze, z kawusią, ZAWSZE dostaję do łóżka.
 Na początku roku szkolnego, człowiek biega po chacie z niedowierzaniem rozkoszując się ciszą i spokojem. Nic oczywiście z tego szczęścia nie robi. Bo oto nastał dzień, kiedy nikt się nie wydziera, kłaków ze łbów nie wyrywa garściami, nie chce żreć, ani pić herbatek o smaku mandarynki z nutką wanilii, soku malinowego oraz bułeczki z masłem (warstwa masła o grubości dokładnie 1mm) lub suchej, zależy kto zamawia. Nikt nie włącza odbiorników medialnych i nie rzuca skarpet na podłogę. Nie organizuje meczy z markizą w roli bramki. Czy mówiłam, że nikt nie chce żreć? Krótko mówiąc, mężczyzn brak. Człowiek zdejmuje sobie chomąto z karku, spluwa wędzidłem pod kaloryfer i wtacza kulę pod kuchenkę, do której jest zwyczajowo przykuty. Perseusz kuchenny!
Sytuacja jeszcze niezupełnie oswojona, bo Małża nie ma również. Małż oddala się z rańca ku pracy swej nowej, którą ukochał miłością czystą, aczkolwiek nie pierwszą. I to jest miłość z wzajemnością! Ha! Człowiek raz nawozem, raz podwoziem.

Nagle komórka podśpiewuje. Dziwne, rzadko ktoś dzwoni o tak rannej porze. Któż to? Bo jako, że prastara Nokia jest telefonem rodzinnym (czyli jeden telefon na całą rodzinę), mógł dzwonić każdy, od kolegi Mata począwszy, skończywszy na... No właśnie, realizowała się, jak zwykle, wersja najmniej prawdopodobna:


  -Tak, słucham? Halo?

- ....

- Halo???

- ......Yp??
Dzień dobry, czy zastałam Małża Wspaniałego? Mówi Pani Prezes.

-......Yp!!
Dzień dobry, nie. Małż Wspaniały jest bowiem w pracy. Od dobrej godziny... Eee...? A... Aaaa!
(O jezusmariamatkoboska, wypadek miał! Przecież wyjechał 2 godziny temu! O jasny gwint, tak pada, na pewno ktoś w niego wjechał! Albo zawał! Tak, zawał albo wylew, matkojedyna, trzeba jechać do szpitala! Jechać! Jechaaaać!!!! Ratować! O borze szumiący, a co z dziećmi będzie?! A ja taka młoda!!!!)

- Aa, to ja zadzwonię na stacjonarny do firmy, bo jestem poza.

- Ufff. A wie Pani Prezes, jak ja się zdenerwowałam?!

- A wie Pani, jak JA się zdenerwowałam?!

Odkładając słuchawkę oczami imaginacyjnymi widziałam, jak dymek nad głową Pani Prezes staje się bardziej przezroczysty, a potem pęka rozpryskując się maleńkimi tęczowymi kropelkami na jej loki. Kątem oka zdążyłam zobaczyć w nim sylwetkę Małża, który trzymając w ustach słomkę pociąga drinka z kokosa, a jego kochanka robi dziubek i poprawia opadające Małżowe okulary. W godzinach pracy. A kysz! Apage!

Bo Małż ma nowe okulary.
Wkroczyliśmy bowiem w ten wiek, nazwijmy go umownie pregeriatrycznym, w którym protezuje się oko w sposób dodatkowy. Oko staje się jakieś niezborne i nierozgarnięte i trzeba wstawić je za grubszą (Małż) lub cieńszą (ja) szybkę. Oko Małża w plusy, przez co za szybką wygląda na większe. Ja tam Małżowi nie skąpię, niech mu rośnie, niech ma sobie te gałki większe, zwłaszcza, że w pięknym kolorze khaki. Koloru tęczówki teraz jakby więcej, a i podkreślonej przez oprawki w dwóch kolorach zieleni wojskowo/leśniczej. Małż ma, co zauważyłam właśnie z pełną, nota bene, mocą, lewe oko większe, a okular walor ten jeszcze uwypuklił. Ba! Mało tego! Grubość szkieł wszystkich obu oczu jest różnorodna na tyle, że Małż wygląda jak nadepnięta, bardzo zdziwiona tym faktem ropucha. Z nadciśnieniem śródgałkowym. I parciem na pęcherz.

Ale za to jak teraz Małż widzi!

- Ależ ja teraz wyraźnie widzę! Nigdy w życiu  cię tak wyraźnie nie widziałem, Małżowino!

- I co? Teraz mnie rzucisz?

- Tak! Na kolana!

Żabie zieloności coś w ten deseń.

Buzi żabiasta!