czwartek, 28 sierpnia 2014

(141) Znowu zoologicznie, za co przepraszam!

     Teraz każdą wolną chwilę poświęcamy na łapanie owadów do nowego domku. Dziękujemy Wam, Kaczko i Bebe za te spacery z nosem w trawie! Za te godziny spędzane w chaszczach, w których grasują tabuny kleszczy! Jak przyjemnie jest przedzierać się z lupą przez mokre, nadmaltańskie zarośla, pod czujnym okiem spokojnie kroczących spacerowiczów i bywalców parków linowych! 

     Rotacja mieszkańców insektarium Mima jest kilkugodzinna. Po przetrzepaniu kieszeni, spisaniu dowodów osobistych, wykonaniu zdjęć portretowych z profilu i an face oraz prześledzeniu drzewa genealogicznego do pierwotniaków włącznie, na bruk wyrzucono w kolejności alfabetycznej:
ćmy róznych gabarytów i gatunków, muchy domowe, muszki drosofilki, osy, pszczoły, stonogi, trzmiela i wija drewniaka.

Mieszkańcy potencjalni, tj tacy, których Mim z chęcią by przygarnął, ale niestety, mają wilczy bilet to:
-zaskroniec,
-ślimaki,
-myszy,
-ryby,
-tasiemce,
-żaby,
-ropuchy,
-pijawka,
-papuga, najlepiej gadająca żako,
-oraz zabłąkany diplodok (młody)

Akcja rozwijała się brawurowo:
Mim chciał świerszcza. Widział kto z Was świerszcza w mieście? Albo w ogóle czy ktoś widział? No właśnie. A Mim widział. W sklepie zoologicznym. Cóż było robić. Pojechaliśmy nabyć.  W sklepie były jedynie świerszcze karmowe i to w ilościach hurtowych. Matko jedyna, przecież nie kupię stada owadów do chaty! (chociaż przymierzam się do straszyków) Mim asertywnie prowadzi dialog ze sprzedawczynią i pyta trzeźwo, czy nie można by wyłowić z terrariów czyjegoś drugiego dania. Niestety, po terrariach węży biegały tylko zupy opakowane w białe gustowne futerko i długi różowy ogonek.
Tymczasem przy ladzie zaczęła się już tworzyć kolejka niby normalnych ludzi: trzymających w dłoniach wędki z barwionym piórkiem dla kota, z łypiącą na boki scyraną rybką w napompowanym worku foliowym, nogą kury dla psa (chyba suszoną), świńskim uchem pakowanym próżniowo oraz łopatką do kociej kupy. A my powoli dobijaliśmy targu nad pudełkiem. Licytowana nekropolia obejmowała 14 sztuk świerszczy w nienajlepszej formie, co tu kryć, powiedzmy szczerze - trupów-  oraz sześć osobników dychających. Ledwo, bo ledwo, ale jednak. Mim chciał od razu przesiedlać je ze zbiorowej mogiły do luksusowego pomieszczenia z moskitierą i izolatki z lupką, z którymi się nie rozstaje, ale wybiłam mu to z głowy, zapraszając go podstępnie na lody Grycanek. Mim, który ma fobię bakterii, podskoczył ni to z obrzydzenia ni to z pożądania i mogliśmy opuścić lokal, uiszczając opłatę z udzielonym nam 50% rabatem na sarkofag ze świerszczami.
Nadmienię tylko, że eskalacja fobii miała miejsce podczas uroczystej Wigilii. Mim, przepychając się przez tłumek kilkunastu osób, zgromadzonych przy śnieżnym obrusie i kolędach sączących się złotym pyłem z głośników, podszedł do cioci-babci i zapytał tubalnym głosem: Przepraszam, ale czy toaleta jest ZDEZYNFEKOWANA?

NO. 
Mim nie tknie nic, kiedy ja jego dłoniach są bakterie albo jady grzybów i węży.

Udaliśmy się do domu i dokonaliśmy introdukcji owadów do środowiska naturalnego. Środowisko naturalne, owszem, ale nie dla owadów hodowanych od pierdyliona pokoleń w plastikowych izolatkach. Świerszcze zarżały radośnie, ale unosiły nogi z obrzydzenia, że coś zielonego oplata się wokół ich ciał. Pełzały we wszystkie strony jak karaluchy i chciały włazić do chaty. Po chwili jakby doszło do nich, że oto są wolne i dzikie i powlokły się pod liście piwonii i w fugi w płytkach. Ach, ten zew hemolimfy, ta burza hormonów i atawistycznych zachowań! Ta kipiel dzikich genów! Ale jakoś chyba się ogarnęły i wieczory od tej pory mamy obłędne! Warto było wywalić 3,50 PLN w trawę!

     A wczoraj złapałam dla Mima wija drewniaka! Wypasiony, kilkucentymetrowy czyhał na mnie pod umywalką! Jako, że Mim biegał już po wiszących ogrodach Semiramidy i rozmawiał z muszlami i Markiem Kamińskim, odłowiłam go w kwikach do Insekten haus (tak, wstyd mi, ale on biegał tak szybko po moich rękach) i odłożyłam w chłodne i zacienione miejsce, czyli przy wannie. Rano przynoszę do łóżka Mima trofeum, które spoczywa nieruchomo na bocznej siatce i wlepia w nas czerwone spojrzenie małych oczu. Mim chwyta domek, ale wij odpada od ściany i z łoskotem pada na podłogę swej kwatery. Pada  i zastyga w pozie na wioślarza lub na robiącego brzuszki. Przy próbie reanimacji odpada mu jedna rączka. Wij nie zmienia pozycji. A więc to śmierć. Mim w płacz. Ja w konsternację. Mat do kuchni na śniadanie. Zieeew. Stoję tak w piżamce i słucham steku wyrzutów, jakoby Mim jakiś czas temu wypuścił tego lokatora na NASZE salony (dla przypomnienia jak wyglądał KLIK!), że żył sobie, nikomu nie wadząc, że spokojny był, że niehałaśliwy i nieuciążliwy, a tu nagle pojawiam się ja, wpycham go za kraty i podstępnie morduję po nocach. 
(Jezuniu, ile to dni z nim mieszkaliśmy, wertuję tylko mózg. Wychodzi mi, że prawie 3 miesiące! Nie dziwota, że go nie poznałam! Był już wielkości małego węża ogrodowego) To chyba rzuca jakiś cień na jakość porządków. Hm.

Dzisiaj nie będzie zdjęcia wijów, ani świerszczy, bo już były. Ale trzymajmy się nurtu zoologicznego, a nawet, idąc dalej i głębiej w ten animalistyczny las, entomologicznego. Będzie to bogata dokumentacja, jak życie po śmierci może być piękne!











po wnikliwych poszukiwaniach udało się spisać dane autora:
Magnus Muhr


     Bo ja taka jestem rozkojarzona i roztargniona. Co się dziwić, tyle przygód, a jeszcze rok szkolny za pasem ugniata pachwiny.
     Siedzę sobie ja, piszę ody do wija, a tu włazi do mnie Lima. Lima jakoś dziwnie pachnie. Stęchlizną, czy węglem. Czy tam czymś równie niemiłym. Kontroluję podogonie, miziam i wyjmuję kilka sfilcowanych kulek z kryzy. Franca się filcuje jak wełniany sweter uprany w 60C. Skubię, skubię, jem mizerię, jem mizerię, pukam, pukam, a swąd coraz większy jakby. Ze smrodem spada równocześnie poziom przejrzystości powietrza. Pędzę dostojnie do kuchni ruchem posuwistym jednostajnym, po czym stwierdzam, że owszem, nastawiłam obiad. Na kuchence wyłażą z siebie brokuły zamienione w zupę o gęstej konsystencji kremu, patelnia od dwóch godzin smaży nicość na 0%-owym niczym, generując kłęby gryzącego dymu a ziemniaki z zimna tłuką się po ścianach zimnego gara. Zadumałam się nad tym zdarzeniem i zjadłam w afekcie kolejną porcję mizerii. Z kołtunami Limy. Myślicie, że będę rzygać kłaczkami?

piątek, 22 sierpnia 2014

(140) Dzień dobry, poproszę książkę obrazkową! Czyli Kaczka i Bebe w natarciu!

Tego dnia nic nie mogło pójść nie tak. 


Wylazłam spod prysznica, suszę włosy, gdy wtem do łazienki wpada Miłosz. 

- Mamo, mamo, tęcza! 

- Jak?! Gdzie?! - pytam. Przecież gdy właziłam pod prysznic było jeszcze słoneczne lato!

- Nad naszym domem! Szybciej! Co tak stoisz na golasa?!

Wybiegłam zatem do ogrodu w locie naciągając gatki. Zadzieram głowę, a tam rzęsisty deszcz kapie prosto do paszczy i zgodnie z nazwą, zawisa wielkimi soczewkowatymi kroplami na rzęsach. Rozpryskuję powiekami wodę i co me oczy krótkowidza widzą spod zamazanych szkieł? TĘCZA. A nawet dwie! Podskoczyłam jak rącza łania i pokłusowałam po aparat. Wyginam się jak kobra, by uchwycić cały cud natury. Cud w swym ogromie wylewał się poza kadr, a właził na to miejsce nasz ogrodowy mur, którego elewacyjna świetność jest już przeszłością. Można trochę poprawić na nim grzywkę z pnącej róży i glicynii, które osiągnęły wybitnie wysoki poziom symbiozy i piękno warkocza.
Mur ewidentnie burzył moje poczucie estetyki, toteż pokłusowałam z aparatem na szyi dalej w knieje. Mokra głowa, koszula i gacie. A ja w szczerym polu, w deszczu i z rozdziawionym otworem gębowym wpatruję się jak cielę w malowane wrota. Po chwili gatki przemokły do skóry, a deszcz przestał padać. Okazało się, że mieszkańcy okolicznych bloków dostawali zeza rozbieżnego. Dumnie zadarłam głowę i, podkuliwszy puszysty ogon, dostojnym krokiem przy wtórze kłapiących kroksów, udałam się na swoje włości.








     Po tęczy było już tylko lepiej. Bo co to za dzień! To drugi dzień pracy Małża! Ach, gdybyż Skorpion w rosole był elektronicznym pamiętniczkiem! Ale jako, że nie ma takiej funkcji, pozwolę sobie zainstalować tę informację. Na razie cieszymy się leciutko podskakując i chłodząc szampana w kałuży, nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem, że nie należy się cieszyć pracą, dopóki nie minie trzymiesięczny okres próbny. Albowiem jesienią, korpo wyssawszy Małża, wyrzuciła jego suche truchełko na bruk bezrobocia. Ponownie. Podobnież jak kilku innych swoich sezonowych najemników. Podczas tego czasu zaznaliśmy, prócz chłodu 17C w domu, chłód państwa, ale i ciepło rodziny i znajomych. Dzięki nim mieliśmy rosół, a Małż mógł być stróżem nocnym i ogacać rury. To już drugie wakacje, zorganizowane dzięki ciociom małżowym. W zeszłym roku nasze wakacje to 5 dni w Warszawie, a w tym - 3 dni w Gliwicach. Dzięki rodzicom mogliśmy być 4 dni w Zakopanem i pokazać dzieciakom po raz pierwszy w życiu, jakie polskie góry są piękne.
     W lipcu mój wujek i ciocia w drodze nad morze mieli poważny wypadek samochodowy. Małż jechał do Koszalina, do szpitala. Pomagał im zeszrotować samochód, zapłacić za lawetę, zawiózł na przesłuchania na komisariat. Wszystkie kursy pomiędzy Koszalinem, a Szczecinkiem. Potem zawiózł wujostwo nad morze. A następnie pojechał po nich ponownie na wybrzeże, by przywieźć ich do domu. Wymyśliłam, że po co ma robić pusty przebieg. I tak, niespodziewanie, mieliśmy czterodniowe wakacje nad Bałtykiem.

 Dziękujemy wszystkim :))))))

     Tyle dobra siedzi pod liśćmi wokół nas! Wystarczy się schylić i je zauważyć. Nawet to najmniejsze. Za co mnie spotyka tyle dobra? Za ten papierek, który włożyłam do kubeczka po lodach tego bezdomnego staruszka na Krupówkach? Boże, jak on się zdziwił! Jak spojrzał!

A Bebe mówi chwytaj dzień i otwieraj szampana! Bo teraz się trzeba cieszyć! Teraz właśnie jest ten moment. Nie za trzy miesiące!

     Myśląc o tym wszystkim przecinam z Małżem i chłopakami mokry od deszczu Poznań. Miłosz płacze, bo dzisiaj umarła jego rybka. Bojownik. Żyła dwa lata.

- Miłoszku, wiem, że Ci bardzo przykro. - mokry nos dotyka szyby - tak już jest, że zwierzęta żyją krócej niż ludzie i zawsze bardzo smutno, kiedy odchodzą. Ale pomyśl, jak dobrze miał u nas. Pływał w ośmiolitrowym akwarium, a nie w maleńkim plastikowym kubeczku. Miał towarzystwo ludzi i kota, było mu ciepło, miał pod dostatkiem jedzenia i na pewno czuł się kochany. Ta tęcza była na pewno tez specjalnie dla ciebie, w podziękowaniu od rybki.

Miłoszkowe ramiona drżą od płaczu, ale po chwili jest już jakby lepiej. 

- Mamo, pojedźmy jutro po nową rybkę. Uratujemy następną. I wiesz, mam takie marzenie, by mieć świerszcza. Żeby nam grał pięknie w ogródku.

Sapałam i uśmiechałam się, gdy wdrapywaliśmy się na szczyt kamienicy, z której widać domy Borejków i srebrne brzuchy samolotów. - Poczekajcie tu na tatę, pomoże mi tylko zanieść tę ciężką torbę.

Drzwi się uchylają, a w nich dziewczyna z perłą, Katachreza. Za Nią Jej piękny, dwuosobowy cd genotypu. Ludzka radość spotkania. Jak wspaniale w takim towarzystwie kosztować serów w stu smakach i kolorach, skubać soczyste kule winogron, żuć bosko słone suszone pomidory, pyszny chleb z hummusem mmmmm... Rozkoszować się małżeństwem pomidora z mozarellą i wlewać w siebie zielone wino. I gadać, gadać, gadać, prawie do północy, raz przy stole, a raz na balkonie skąpanym w lunatycznym blasku świecących choinkowych gwiazdeczek.

Wyszłam objuczona prezentami od Kaczki i Bebe! Tak po prostu, bezinteresownie, z serca do serca.








     Wtaczam się do domu, jak Kopciuszek, przed północą, a tu Mat czeka! Oszalał z radości, ale odpakował tego wieczoru tylko jeden prezent. 

Prawie północ, a Mat delikatnie rozpakowuje najmniejszy prezencik.

      Te dwie czarownice kochane, wespół z trzecią, utrafiły we wszystko: wiedziały, że ulubionym kolorem Miłosza jest żółty. Wiedziały, że kocha owady. Ale skąd u licha wiedziały, że chłopaki uwielbiają jeść opłatek? Że dla tego kawałka pseudopapieru gotowi są zrezygnować z lodów? Skąd wiedziały, że nie mamy piórników? Że Mat nosił swój od pierwszej klasy i się po prostu już podarł? Że tak samo było z piórnikiem Miłosza, co prawda tylko dwuletnim, ale widocznie słabszym?! I na Jowisza, jak wydostała się tajemnica poliszynela, że Miłosz jest znawcą i miłośnikiem dinozaurów?!
I skąd wiedziały, że kochamy Janoscha?! Że mamy jego książeczki, a nawet słuchowisko? Że marzeniem naszym było coś mieć z Misiem, Tygryskiem i pasiastą Kaczką! Marzenia się spełniają i trafiają nieoczekiwanie mokrym psim jęzorem w policzek! Ależ radość utrwalona!






Łzy w oczach Miłoszka są prawdziwe. Oni się zawsze tak wzruszają.
Tu, podobny do disneyowskiego pasikonika mówi:
-Mamo, spójrz dostałem piórnik z dinozaurem!!!!!!










A tu prezenty dla mnie! Notesik moleskin w ukochanym stylu ekologicznym (skąd wiedziały?!) I coś, co przyprawiło o atak śmiechu moją Maminę i chłopaczków (albowiem to JA mam nerwicę w tym domu - skąd wiedziały?!):

- O, mamo! Dostałaś sól ANTYSTRESOWĄ! Przyda Ci się! A co to grzechoce w drugim zawiniątku? Pewnie antystresant maxi!

Powiem Wam, moi kochani, że o mało po południu z rozpędu nie wypiłam tej czekolady! Matko, człowiek, jak widzi czekoladę, to chce ją sobie pchać od razu w jedynie słuszny otwór!

I tu zastanawiam się ponownie, skąd wiedziały o moim wieloletnim pierdolcu lawendowym, co? Ponadnaturalne i ponadnormatywne zdolności i empatia, ot co!

Ten ranek trwał nieprzerwanie do godziny 14. Łaziliśmy wszyscy jak wariaci w piżamach i z głupkowatymi uśmiechami przyklejonymi do twarzy. Miłosz buszował w ogródku w poszukiwaniu lokatorów swojego Insekten haus. Zaiste! Pierwszy był mały pajączek, który Zwiedził zarówno insektarium jak i pojemniczek z wieczkiem-lupą. Istne cudo!

Na prośbę Miłosza pod karmnikiem mamy domek dla owadów.
Rozmnożyły się w nim pasiaste błonkówki!

Drugim lokatorem była pszczoła, która bardzo spodobała się Limie:


Potem ranek upłynął obu chłopakom pod znakiem labiryntu w kuli:

Tak, ryba to pamiątka z Zakopanego.

Po obiedzie nareszcie udało nam się ubrać. Hm, udało? ;)


A gdy Małż przyszedł z pracy (z pracy!!!!!!!!), pojechaliśmy po rybkę. Jest cudna, młodziutka, turkusowa z czerwonymi płetwami piersiowymi.

I zgadnijcie co, wypuszczone w chaszcze, gra nam w ogródku? :)



DZIĘKUJEMY CIOCIU KACZKO I CIOCIU BEBE!

niedziela, 17 sierpnia 2014

(139) Skorpion na globusie. Zapasy na zimę

     Patrzcie i podziwiajcie jak piekielnie zdolna jest blogosfera! A jaka uczynna i koleżeńska! Całuję Diabła w buraczkach w kopytka za tak trafny mój portret! Dziękuję! 
Zaklepałam sobie miejsce w kolejce u Diabła - na pewno da się ubłagać i zilustruje moją drugą książkę ;)
    Wybaczcie, ale byłam odcięta od netu i nie pojawił się weekendowy odcinek Skorpiona na globusie.
Tymczasem wróciłam. Na chwilę, ale obowiązek na pierwszym miejscu. Nie wiem, czy ktoś czeka, czy już zapomnieliście o mnie, ale dzisiaj będę okrutna i nie opowiem nic o wojażach. Opowiem natomiast o powrotach.

             Codziennie rano, punktualnie o 7.30 nad soczystymi halami unosił się ten sam dźwięk. Z Sanktuarium na Olczy wylewał się miękki, głęboki ton dzwonów i łączył się z morzem górskich łąk, po których przelewały się łagodnie stada puchatych owiec. Wszystko było takie, jakie sobie wymyśliłam. Cud. Drewniany, góralski dom na szczycie góry tonął w soczystości traw. Pokój, najwyższy z możliwych, usadowiony pod samą kalenicą jak bocianie gniazdo, patrzył trzema oczami na zwyczajne-niezwykłe codzienne obrazy, a mnie oplatało uczucie, którego smak pamiętam z dawnych lat. Stoję, dziewczynka w sukience, przy otwartym oknie, wchłaniam w siebie góry, kryształowe powietrze i szum drzew. Wnikają we mnie krajobrazy, o których przez lata już zapomniałam. Czy możliwe jest, by wszystko się spełniało? Wszystkie kłopoty zostały przeżute przez leżącą na żywym dywanie czerwoną krowę. Ze spokojem matrony patrzy na pozorowane walki cielątka z kozami. Dalej piękny, gniady koń dostojnie skubie trawę, zerkając raz po raz na czerwoną brzuchatą. Po prawej przepiękne, jastrzębiate kury w pierzastych kalesonach, zgodnie kroczą tuż obok kaczek i ich piękniejszych odbić - gęsi. Najruchliwsze indyki dorównują wzrostem owcom. Cały ten zwierzyniec na moje nieme życzenie zamknięty zostaje w ramkę z gór i strumyków. Za oknem cudna cisza, przetykana przyjemnymi dla ucha dźwiękami zwierząt. Wieczorami kontury stają się miękkie, a kolory nasycone i brzemienne w przedsmak nocy. Ciepło wieczoru powoli rozlewa się  miodem po spragnionych zmysłach, ukazując co rusz swe inne oblicze:


 



Księżyc nad Koszystą.
Post factum dowiedziałam się, że to był SUPERKSIĘŻYC!

Widok z naszego pokoju przyprawia o zawroty głowy nie tylko z powodu wysokości.
Patrząc w prawo widzieliśmy pasmo ze Świnica i Giewontem.

Powroty trącają we mnie tę samą strunę, co pierwszy bukiet astrów, łza rzeźbiąca wąwóz policzka, fotografie sprzed lat widziane przez wyrwy w omszałych murach  dawnych związków. Widok mnie samej w ulubionej sukience w kratkę. Ten sam tembr ma uczucie, że o czymś zapomniałam, że nie zdążyłam, że nie tak być powinno, ale jest. Że miałam na coś wpływ rzeczywisty lub złudny. Że nie zebrałam wszystkiego, by przekazać dalej. Przesiewam codzienność przez sitko i łapię bursztyny. Zjadam na poczekaniu i wbudowuję w ciało. Mam nadzieję że przekazałam je w genach dalej. Nadzieja też uderza w tę samą strunę. Mieszanka mnie samej i świata.  Harfa traw.
Wkładam melodyjnie pejzaże pod skórę, zamykam na twist-off przesyt lata. W lodówce potoków zamykam upały. Stawiam na półkach brzuchate słoje z zachodami słońc, ciepłe i zamszowe, kojące ból gardła. Śliskie i zimne pełnie księżyca na zimowe gorączki. Superksiężyc powieszę nad drzwiami. Piling ze żwiru z dna strumyka. Rosa do nacierania miejsc pulsujących. Na ból głowy plaster wieczornego brzęku pszczół i śpiewu ptaka. Na rozbudzenie kofeina wyciśnięta z burzowej chmury. Zapasy muszą starczyć do wiosny. Bo...




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

(138) Skorpion na globusie. Hotele - the best of

     I tak weekend przeleciał między palcami, a obiecanego posta podróżowatego jak nie było tak nie ma. Wybaczcie, mózg mi się zwarzył w 50C i zamienił w serek topiony, a następnie w śmierdziela. Słodkie to miano przylgnęło za moim przewodem kilkadziesiąt lat temu do sera smażonego, który powstaje ze zgliwiałego (stawiam sernik i włosy na głowie temu, kto mi wytłumaczy etymologię tego słowa, które mnie się kojarzy wyłącznie ze zgliszczami) sera białego. Cóż za potworność jeść popsuty twarożek. I jeszcze smażyć to nabiałowe truchło. Jak bardzo trzeba mieć zwyrodniałe kubeczki smakowe, by napełniać je aromatem (o, czego jak czego, ale aromatu Bozia serowi nie poskąpiła) tej ciągnącej się, smrodliwej masy.
     Tak więc w to właśnie zamieniło się moje centrum zarządzania organizmem. Rozumiecie teraz pewnie mój marazm i zserowienie, ale za to w dwójnasób uwypukliło ono to przyjemne uczucie, które oplata mnie swoimi mackami i klepie po policzkach - jak to miło jest po upalnym dniu wrócić pod dach. Wskoczyć pod chłodny prysznic, wyciągnąć nogi i wszystkie inne członki. Zawiesić problemy i kręgosłup na wieszaku. Tym bardziej, że człowiek całe dnie na nogach. Przeczesałam miejsca, w których składałam nocą swoje cztery litery i na grzebieniu pamięci widzę, że spałam w namiocie, w domku letniskowym, na promie, na statku, w hotelu-wieżowcu, w kamienicach, w bloku, na wsi, w mieście, w górach, na nizinach, na morzu. Przy lotnisku, przy stacji kolei, ach!

     Sięgam pamięcią wstecz, na ile, rachityczna, mi pozwala i postanawiam wręczyć co poniektórym miejscom należne trofea. Wyławiam co następuje, stawiając na podium hotele:


Najbardziej surrealistyczny:
Granada, Andaluzja - Hiszpania

      Wieczór. Autokar wjeżdża pod skalną górkę, Wciąga z mozołem kilkadziesiąt dusz. Wokół drzewa o wygiętych złowieszczo konarach, ze zwisającymi z nich, długimi na 30cm strąkami. W trawie hasają pasikoniki wielkości kota, emitujące dźwięki, które mogły by pochodzić równie dobrze z muskania skrzydłami o golenie, jak i z chrzęstu kruszonych kości w aparacie gębowym typu gryzącego. W tak malowniczych okolicznościach przyrody autokar wpełzł na szczyt  i umarł przy wejściu do majaczącego na tle nocnego nieba zamczyska (no dobra, zwykły hotel, ale bardzo malowniczy), wtargaliśmy dobytek na piętro i wyszliśmy na taras pooddychać rześkim wieczornym powietrzem. W oddali widzieliśmy śnieg na wierzchołkach gór, powietrze było krystaliczne, górskie, jakże odmienne od tego gęstego, które zostało w miejskiej dolinie i oblepiało suche, gorące mury.
Taras był wielki. Nie był to balkonik, ani weranda, ale prawdziwy, kamienny taras, wiszący nad globusem na słusznej wysokości dwóch pięter i oddzielony od przestworzy kamiennym murkiem sięgającym do pasa. Ach Małżu, jak pięknie! W oddali śnieżne czapy Sierra Nevada, koty ćwierkają w trawie, strąki gibają się na drzewach, a w powietrzu ptaki! Całe stado! Kołują nad nami, machają skrzydełkami, ćwierkają cichuteńko.
Hm ptaki po ciemku? Ślepce? I jakie bezszelestne! Małżu, to nie mogą być ptaki. To są...NIETOPERZE!



Najbardziej klimatyczny:
Lyon, Francja

     Szeroki Rodan toczy granatową krew, poprzecinaną arteriami szerokich, ozdobnych mostów. Na brzegach rzeki, jak szafiry błyszczą baseny, na plażach rodziny z dziećmi biegają w modnych strojach kąpielowych. Katarynki, śpiewny głos Francuzek, nadbrzeżne kawiarenki. Mężczyźni w przekrzywionych zawadiacko na bok, kaszkietach, grają w bule popijając schłodzone wino.
Nasz hotel był dwie uliczki dalej. Nie był to osobny budynek, lecz jedna ze stojących w szyku kamieniczek. Konsjerżka wskazała nasz pokój. Stając w progu spojrzeliśmy po sobie, z niemym pytaniem w oczach, czy aby nie była to burdelmama. Oczom naszym ukazał się widok wyjęty żywcem z burleski. Mebelki Ludwik Słońce. W oknach ciężkie kotary z ozdobnymi kutasikami. Słowo nareszcie, jakby na swoim miejscu. Lustra w złotych ramach fikuśnie i bogato rzeźbionych w kwieciste ornamenty. Łóżko jedno, małżeńskie. Wysokie i wielkie jak królewski stół. Na łożu kapa spływająca do podłogi osłoniętej kobiercem. Na atłasach poduchy. A nad łożem - baldachim! Wszędzie grube, kosztowne tkaniny, słodkie zapachy i powietrze gęste od rozgrywających się tu historii. Może to miejsce schadzek francuskich żigolo? Może tu mieszkała Mata Hari? Popychamy palcem drzwi z fikuśnie wygiętą, wysoko osadzoną klamką. To nie łazienka, to pokój kąpielowy! Z prawdziwą, wielką wanną, stojącą na paluszkach swych wygiętych nóżek. Słuchawka prysznicowa sprzed setek lat. Fikuśne kraniki, przy wannie pikowane pufy. Patrzyliśmy jak urzeczeni na drobinki kurzu tańczące w smugach sączącego się ze starych żarówek światła.


Najbardziej akustyczny:
Kair, Egipt.

     Chyba mógłby zdobyć też nagrodę na najbardziej obskurny hotel. Nieotwieralne okna, pokój wielkości baterii dla kur, zresztą i tak z zewnątrz wyglądał. Wieżowiec, przechowalnia ludzkiego drobiu. A za ścianami, od trzech do pięciu pięter na prawo od nas, jakiś kogut przez pół nocy dawał popisy swojej męskości. Spuśćmy kotarę milczenia i idźmy dalej.


Najliczniejsza obsada pokoju: 
 ex aequo:
Hel, Polska
Morze Śródziemne

     We wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy tworzyłam jeszcze inny, nieformalny związek frazeologiczny z innym osobnikiem płci odmiennej i nie zaznałam miodowych krynic u boku Małża, udałam się z rzeczonym Mareczkiem na Hel, a wręcz do Helu. Urocze to rybackie miasteczko przywitało nas upałem i ubogą bazą noclegową. Usiadłam na plecaku, a Mareczek drobił swymi długimi odnóżami między maleńkimi rybackimi chatkami. Znalazł. Jak się okazało pokoik miał wspólny strop/podłogę z pizzerią. A my mieliśmy wspólny pokój z obcym, samotnym mężczyzną. Jak w mieszkaniu komunalnym w Związku Radzieckim. Leżeliśmy w jednym łóżku, a na sąsiednim on. Kim był? Mordercą? Zboczeńcem? Gwałcicielem? I czy dostałam świeżą zmianę pościeli? Nie dane nam było tego się dowiedzieć. Rano powiedzieliśmy sobie dzień dobry i do widzenia, po czym każdy z nas rozpłynął się wśród tłumu pompowanego główną uliczką Helu.

     Podobny przypadek mieliśmy z Małżem. Dwa razy w ciągu życia trafić na niezaproszonych obcych we własnej sypialni, to jak dwa razy wygrać w totolotka. Podczas podróży do Grecji nocowaliśmy na promie. Nasza kajuta znajdowała się chyba na ósmym piętrze. Ale licząc w dół. Pod pokładem życie toczyło się jak w mrowisku. Gdyby Małż mnie tam porzucił, mogłabym tylko łkać w bocznym korytarzu i próbować znaleźć drogę do kajuty po zapachu. Powinni, rosyjskim zwyczajem, zatrudnić na każdym piętrze etażną.
Dziwnie tak być na dwóch metrach kwadratowych z nieznajomymi. Tm razem trafiła nam się para i to mieszana. Mieliśmy do dyspozycji po dwa piętrowe łóżka. Powiedzieliśmy sobie wszyscy dobranoc (cóż za kuriozalna sytuacja) i poszliśmy spać. Po ciemku stanęły zegary, a dół pomieszał się z górą. Moje zmysły zaczęły wariować i, tu uprzedzę pytania, nie wytworzył ich zalegający piętro niżej Małż. Obudziłam go, targana za włosy przez panikę i, krok przed obłędem, poprosiłam o zajęcie miejsca na dowolnie wybranym boku obok mnie (nie można było decyzji zmieniać, chyba, że budząc współłóżkowca i robiąc to na raz da trzy. W sensie, przewracać się na bok), ale przedtem o uchylenie drzwi. I nagle nasza kapsuła została rozszczelniona. Niemal usłyszałam pssssss. Wpadł do niej wyimaginowany zefir przestrzeni sączący się razem ze światłem przez dolny próg grodzi. Jedyny bodziec dochodzący ze świata w miarę zewnętrznego, nie licząc złowrogich trzeszczeń kadłuba i głuchych uderzeń (fal? pięści umierających? Krakena?) w jego blachy. Uf. Niemniej i tak nie zmrużyłam oka.


Najbardziej zaskakujący:
Montserrat, Katalonia - Hiszpania

     W drodze z Barcelony w autokarze zapadła podejrzana cisza. Co prawda pilot nie był tak dobry, jak piloci podczas naszych innych wojaży, z racji może młodego wieku i małego doświadczenia, i nie opowiadał non stop o Hiszpanii podczas podróży, ale ta cisza była aż nieprzyjemna. Jak się okazało, była to cisza przed burzą. Wstrząsnęła nami wiadomość, że błąkamy się po tych górach, nie bez kozery, bowiem nie wiadomo, co z nami począć. Okazało się bowiem, że coś jest nie tak z naszym noclegiem. Miał być gdzie indziej, ale coś tam i dlatego będziemy spać gdzie indziej. Pozostało albo strącić nas ze skały, albo dowieźć w miejsce, gdzie anioł mówi dobranoc.
Trafiliśmy do klasztoru Montserrat

źródło fot: wikipedia
   
      Zazwyczaj podczas eskapad mieliśmy opłacone hotele dwu-trzy gwiazdkowe. Wyjątkiem jest opisany poprzednim odcinku Skorpiona na globusie, statek, którymi tydzień płynęliśmy po Nilu, a który miał maksymalna liczbę pięciu gwiazdek! Ale gwiazdki ze świata arabskiego nie mają tego standardu, co europejskie. Tu jednak były to prawdziwe, europejskie gwiazdy! Szyk i elegancja. Drewniane meble w kolorze wiśni, gustowne dodatki, bawełniana pościel. Czyściutko, pachnąco. Sekretarzyk, krzesło gabinetowe lampka, papier listowy, artykuły piśmiennicze. Ach, odetchnę pełną piersią, Małżu rozewrzyj okno! Aby szeroko! Rozwarł. Ja rozwarłam się również. Strużka śliny skapnęła z kącika na wypielęgnowaną podłogę.
Powiem tylko tyle, że gdyby okiennice otwierały się na zewnątrz, nie otworzyłyby się nawet w połowie. Za oknem na wyciągnięcie ręki i to dosłownie, była ściana skalna. Wielka góra Montserrat zaglądała nam w oczy. Z bardzo, bardzo bliska.

     Mój Boże, jak to dobrze, że obsypałeś mnie gradem chorób i fobii (lęk wysokości, klaustrofobia, itepe) dopiero po naszych dzieckach, a nie podczas skakania po globusie!


Na następny odcinek Skorpiona na globusie zapraszam w weekend!
 Odcinek nadany zostanie spopod samiuśkich Tater,
a będzie traktował, kto wie, może o środkach lokomocji?
Na lądach, wodzie i w powietrzu!

(Chyba, że nie połączę się z mózgiem i światem)

Bywajta! Wypatrywajta nowego posta na Kręgosłupie Oralnym,
bowiem tam chorzy walą drzwiami i oknami.