sobota, 5 lipca 2014

(132) Mim - chłopiec, który miał marzenia i pożądał wnętrzności

     Mim marzy, by być paleontologiem. Albo zoologiem. Albo podróżnikiem. Albo chce pracować w ZOO. Kocha zwierzęta miłością czystą i nieuprzedzoną. Nie ma zwierząt oślizgłych, obrzydliwych ani ohydnych. Owszem, niektóre są fascynujące w swej brzydocie, jak np blobfish, której portret jest ustawiony jako tapeta w komputerze dzieci. 


     Dla nich jedne zwierzęta są po prostu inne, nie klasyfikują zwierząt jako gorsze czy lepsze ani ze względu na powierzchowność, ani z uwagi na zachowanie. Pająk nie jest w niczym lepszy od muchy, a koliber od kameleona. Ot, są inne. Jak ludzie. Tylko tyle.
Moich dzieci raczej nic nie zdziwi. Mają ciocię, która ma niedowład, szynę na nodze i problemy z wysławianiem się. W dłuższe trasy wakacyjne używa czasem wózka. Druga ciocia wyrwała się z choroby nowotworowej, ma sztuczną pierś. Albo w ogóle jej nie nosi. W rodzinie jest osoba o imieniu jak kwiat, której tata pochodzi z egzotycznego kraju. Jedni są zamężni, inni są singlami. Mają sztuczne szczęki, peruki, albo protezy. Do wyboru do koloru. 

Pomyślałam o Marku Kamińskim, o jego zmaganiach ze zdrowiem i o Jaśku Meli. Do poduchy czytamy teraz to:


     Książka zaczyna się dosyć mrocznie, bo opisem wypadku małego Marka podczas beztroskiej i niebezpiecznej zabawy na bramie. Bardzo realistycznie ukazane są tam dziecięce strachy i obawy, osamotnienie, które odczuwał pięcioletni chłopczyk w szpitalu w obcym mieście. Podziwiam zarówno hart ducha małego człowieka, jak i odwagę jego rodziców i dziadków. Nie wyobrażam sobie bym pozwoliła Mimowi jeździć po zamarzniętym jeziorze na łyżwach, czy Matowi machać nad głową siekierą i rąbać drewno. Ja, chuchająca matka jestem zdruzgotana myślą o długich tygodniach rozłąki i wielokrotnych i długotrwałych pobytach synka w sanatorium.
     Odnoszę wrażenie, że z jednej strony Marek Kamiński już jako chłopaczek czuł się pionierem, wojownikiem, podróżnikiem i odkrywcą w jednym. Zmuszony był szybko dorosnąć i się usamodzielnić. Z drugiej - jakże inaczej mogłaby wyglądać ta sama historia usłyszana z ust jego mamy. Mogłaby ukazać ona Marka jako chłopca nieusłuchanego, chorowitego, o którego ciągle drżała. Po wypadku z pewnością bez przerwy o nim myślała, nie mogła być z nim w szpitalu całą dobę, bo pracowała, poza tym nie można było być z dziećmi w placówce poza wyznaczonymi kilkoma godzinami. Musiałą cierpieć, musiała płakać, na pewno się zamartwiała, gdy w otwarte złamanie wdało się zakażenie, gdy mówiono o amputacji, gdy przez głupi wypadek, głupie dwie minuty nieuwagi, syn cierpiał fizycznie i psychicznie przez długi czas. Kamiński musiał się do tego przyzwyczaić i zaakceptować status quo. Świetnie ujął to w maksymę, która i mi przyświeca:
"Człowiek najbardziej się rozwija, kiedy pokonuje trudności,
bada granice swojej odporności
i znajduje sposoby na przełamanie własnych słabości".


Marek Kamiński

Równie ważną dla mnie sentencję wygłosiła Małgorzata Musierowicz:
"Uśmiech by­wa ak­tem męstwa, smu­tek to słabość i pos­ta­wa zbyt wy­god­na.
Być ra­dos­nym i dob­rym, kiedy świat jest smut­ny i zły, to do­piero odwaga".


Małgorzata Musierowicz
Podczas lektury natrafiłam na cudowny fragment przeżyć małego Marka:

"Włożyłem kurtkę i wyszedłem przed dom. Powoli oddalałem się od ciepłego światła w oknach. Niedaleko domu był duży staw. Doszedłem nad brzeg i kucnąłem nad twardą taflą lodu. Cały świat wyglądał tak, jak gdymym nagle znalazł się w środku bajki. Cisza, biały, skrzypiący śnieg, noc granatowa jak moja kurtka. Dalekie gwiazdy odbijały się od gładkiej, wychłostanej przez wiatr tafli lodu. Oddalone od świateł miasta i latarń świeciły bardzo jasno i wydawały się ogromne. Zsunąłem się na lód i położyłem na plecach. Patrzyłem w gwiazdy, wyciągnąłem rękę  i księżyc zmieścił się w mojej dłoni. Zdawało mi się, że jestem ziemią i niebem. Wszędzie dookoła mnie gwiazdy i dwa księżyce, więc pływałem w nocy, zanurzałem się w granatowym aksamicie nieba. Starałem się rozpoznać Drogę Mleczną i znane mi konstelacje, Wielki i Mały Wóz, Kasjopeję, Gwiazdę Polarną. A kiedy je odnajdywałem, czułem się im bliski i z nimi związany. Może tam zapisane jest moje przeznaczenie?
     Przytuliłem się do niebieskiego lodu, dotknąłem go policzkiem, ale nie poczułem zimna. Było mi dobrze, ciepło i pomyślałem, że jestem częścią nieba, kawałkiem wszechświata. Wiedziałem, że mam swoje miejsce w tej wielkiej przestrzeni. A ta ciepła, żółta smuga światła z okna, układająca się na śniegu, to też mój świat. Byłem tam i tu. W niebie i na ziemi. (...)
Leżałem i słuchałem. Poczułem bardzo silne wzruszenie, uczucie, jakbym połączył się ze wszystkim, co mnie otacza. Nagle ogromnego sensu nabrało istnienie moje i otaczającego go świata".

     Ja sama również czegoś takiego doświadczyłam, znam to uczucie, opisałam je w jednym z moich ulubionych postów, który znacie i zilustrowałam filmem: KLIK! (myślę, że Ela Wasiuczyńska, matka po pędzlu Pana Kuleczki, świetnie by to zilustrowała - mam tu na myśli doskonałe ilustracje do Jasia i Małgosi, ostatnia jest moją ulubioną KLIK!) Elu, jestem zaszczycona Twoją obecnością u mnie :*

     Mnie to uczucie dorwało w Egipcie. Płynęliśmy w górę Nilu. Statek sunął bezszelestnie wśród szmaragdowych, opalizujących wód wiecznej rzeki. Im bardziej się ściemniało, tym gęstsza i ciemniejsza stawała się woda i powietrze. Po zmroku dopłynęliśmy do Esny, gdzie statek zatrzymał się w śluzie kanału. Śluza zamknęła nas, a pod kadłub zaczęto wlewać hektolitry wody. W pewnym momencie woda osiągnęła gęstość i kolor nieba. Ogarnęła nas czerń tak gęsta, że można by wyrąbać w niech schody i wspiąć się wysoko, wysoko! Położyłam się na plecach na ciepłych deskach górnego pokładu. Świat dookoła rozpłynął się i zniknął w lepkich, nieprzeniknionych egipskich ciemnościach. Nagle z nadbrzeżnego minaretu rozległ się śpiew muezina. Był przeszywający i tak piękny! Równocześnie statek zaczął się unosić i zbliżać do gwiazd. Wyciągnęłam ręce i w locie rwałam rozżarzone winogrona. Dojmujące, przenikające do szpiku kości uczucie jedności ze światem. Dookoła delikatnie błyskały światełka miasteczka, a my doświadczaliśmy wniebowstąpienia ;)



A tu drugi filmik, piękny i straszny:

 

Tak sobie teraz pomyślałam, czy chcielibyście u mnie cykl z przygodami podróżniczymi, ze mną i Małżem w roli głównej? Takie, dajmy na to, wakacyjne, cotygodniowe spotkanie weekendowe pt.:

Skorpion na globusie ;) 

hę?


***

     Ale do czego zmierzam tymi pokrętnymi ścieżkami zwojów mózgowych? Otóż. Po wieczornej lekturze i rozwałkowaniu problemu dziury ozonowej na cienki placuszek, Mim wrócił na ziemię:

- Mamo, czy mamy pod domem mrowiska?

- Wątpię synu, by jakieś mrówki zdołałyby przegryźć fundamenty, by osiedlić się nam pod podłogą.

- A co było na tych fundamentach zanim wybudowano nasz dom? Był inny?

- Nie, ten jest pierwszy.

- Szkoooooda... Bo chciałbym znaleźć pod fundamentami wiesz co? TRUPA! I wyjąłbym z niego wiesz który organ? - Mim oblizuje wargi.

- Aż dygoczę ze strachu i pożądania wiedzy, który, o mój Drugorodny! - zatapiam oczęta w kolorze bławatków w dziecięcym ciałku.

- Wyjąłbym mu z czaszki MÓZG! Naoliwkowałbym go (WTF?!) i włożył do butelki. Ale bym się wkurzył, gdyby się okazało, że to PTASI móżdżek! Nie mógłbym się zamienić z nikim, chyba, że z komś, kto ma równiez ptasi móżdżek. Albo jest bezmózgowcem.

- O.o


Hmmm kogo jak kogo, Synku, ale na świecie chyba nie będzie brakowało ewentualnych kontrahentów...