niedziela, 27 stycznia 2013

(45) post'imieninowy

  W związku z nielicznie napływającymi do mnie pytaniami o przebieg imienin Mima, spieszę uspokoić Państwa lub wręcz przeciwnie, że się odbyły. A jednak. Nie fikcja. Choć prawie Sajens Fikszyn i trailer filmu katastroficznego w jednym.

  Mim wieczorem nastawił swój wewnętrzny budzik na 7 rano, co w naszym województwie uchodzi za co najmniej nietakt, żeby nie nazwać tego po imieniu chamówą, a to z uwagi na to, że w Wielkopolsce w najlepsze panuje feriastyczny czas. Do imienin był, jak się okazało, nader przygotowany, gdyż spał przewidująco w skarpetkach. Mógł więc w ułamku sekundy opuścić lotem koszącym łóżko, w ramach cichego budzika stratować bezwładne ciało brata i podbiec do rodzicielki by wrzasnąć jej prosto w zakolczykowaną część ciała (nie, nie tą):

- A PREZENTY GDZIE SĄ?? Byłem już we wszystkich pokojach. -(o, to przegapiłam jakoś)- Przyznaj się, czy schowałaś je w pralni? A może są u Babciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii... - głosik cichł w mrokach korytarza snując się za właścicielem.

  Muj musk o tak barbażyńskiej poże pracóje mniej wiencej na takih obrotah i ma takom moc, rze po prostó staje i zaciera siem sam s siebiem. Prendkość przesyu impólsuf nerfofyh jest rufna prentkości Państfa czytania f hfili obecnej, a wienc niesbyt oszałamiajonca. F takim momęcie jestę arhitektę własnej stróktóry muskó i własnom zwłokom. Menczonce, menczonce, nat wyras, niepraftasz? Prosz.

  Rozumiecie Państwo zatem, że nie od razu wyskoczyłam z łoża. A gdy rozum śpi, budzą się demony. Kto posiada potomstwo, a już bynajmniej kto ma powyżej 1 sztuki, ten wie, że rumor nie jest tak straszny dla matki jak grobowa cisza. I właśnie owy brak jakichkolwiek dźwięków wyrwał mnie z korzeniami. Jak kot łowię każdy szelest, słyszę zderzenia cząsteczek poruszonego powietrza. Skradam się w poszukiwaniu ultradźwięków, pełznę po ścianach, wpływam pod wykładziny. Docieram do kuchni i wrastam w próg. Bo oto w kuchni mej wyrósł wulkan. W dodatku czynny i w szczytowej fazie erupcji purpurową mazią, która zdążyła już utworzyć surrealistycznie zawiłe wzory na szafkach i podłodze. Nad wulkanem pochylone są dwa gargulce, jeden straszniejszy od drugiego. Mniejszy zielony błyska wielkimi białymi ślepiami. Oboje szczerzą się w bezgłośnym chichocie, większy szary demonstruje przerażające braki w uzębieniu. Elektryzujące.

  Miłość babci gargulców, a mojej Maminy jest bezbrzeżna, trzeba przyznać. Opłacało się jechać bladym świtem do Biedronki. Wstrząsające przeżycie. Nie trzeba kawy. Zresztą i tak nikt nie jest w stanie sforsować tonącej w purpurze drogi do czajnika.

Te szykowne ochraniacze oczne dołączono,
chwalić Pana, do zestawu małego geologa.
Tak,  zasymulAwali wybuch...