poniedziałek, 26 listopada 2012

(26) już mężczyzna

Nie wiem, czy dzieje się tak wszędzie, ale u nas kołdry są najcieplejsze w poniedziałkowe poranki. Efektem zalegania pod furą pierza jest nasz trucht do Alma Mater dziatek (notabene jakaż dewaluacja określenia Alma, które w dzisiejszych czasach kojarzy się najprędzej z Mekką nabywców artykułów spożywczych!)
 Trójca gna do szkoły. W imię matki i synów. Mat cwałuje z przodu, przygnieciony do ziemi stukilowym plecakiem i wyrzutami sumienia (po południu jego rodzicielka odkryje, że nie napisał wypracowania z polskiego), wlecze WF-owy worek po trotuarze i kuśtyka. Wczoraj umilił wszystkim niedzielny wieczór tnąc w powietrzu hołubca zakończonego efektownym szpagatem, do którego przyczynkiem była mokra łazienkowa podłoga. Brzęk tłuczonej szyby w drzwiach był tak donośny, że nie zdziwię się, gdy jutro zapukają do nas przedstawiciele Niebieskiej Linii. Muszę przyznać, że Anioł Stróż Mata ma pełne ręce roboty.
 Mim, co nie jest zaskoczeniem,  nie jest obładowany jak dromader, jego potwór uczepił się moich, nadwątlonych wiekiem i trudami dnia codziennego, pleców. Bez wątpienia Mim poradzi sobie w życiu. Drobi kroczki i przeczesuje teren wyimaginowanym detektorem metalu w poszukiwaniu kapsli. Kapsle to słabość Mima odziedziczona po Macie. Pamiętam jak lat kilka wstecz w czasie beztroskich wakacji wybraliśmy się w rejs stateczkiem po Świnie. Stateczek okrążał malowniczą wysepkę Karsibór, następnie Świna wypluwała go na chwilę w toń Bałtyku, po czym zasysała nas z powrotem. Na początku beztroskiego rejsu Mat wyniuchał na półce piwo, którego kapsla jeszcze nie spolował. Nieskrępowanie w te słowa zatem: "Mamo, kup sobie to piwo, musisz być dziś napita!". W około zrobiło się cicho, stałam samotnie smugach świateł reflektorów, z sekundy na sekundę stawałam się coraz cięższa od zawieszanych na mnie dziesiątek oczu.
Ad rem:
Mat momentalnie wtopił się w szkolną ciżbę i z gracją rozmył się w powietrzu. Mim i ja - za rączkę, podchodzimy do szafek. Rozbierantus, wrzucam potwora na barki syna, daję buziaka. Och...
-Poczekaj, wytrę Ci nos. 
Smarku-smarku, buzi, paaaa.
Patrzę, a w oczach Mimka łzy. 
Biedny Mim, łzy rozstania. Ach... Przytulam go w akcie matczynego oddania i solidarności rodzinnej.
Nad uchem słyszę głos cedzony bez ruchu warg:

- NIE RÓB MI OBCIACHU!

-Ach, że buzi i że tulę, no tak, przepraszam, masz już w końcu 6,5 roku.

-NIE, ŻE SMARKAM PRZY KOLEGACH!!!

Słowo daję, że podczas drogi do klasy Mim zdążył urosnąć o co najmniej pół metra, przejść mutację i zapuścić zarost.