piątek, 28 marca 2014

(117) Powrót


            - To jesteśmy umówieni! W takim razie pięć po nieparzystej i najlepsze kasztany są na Placu Pigalle. Poznasz mnie po fluorescencyjnych skarpetkach i kaktusie w zębach.
            Oliwka mimowolnie uśmiechnęła się na samo wspomnienie oryginalności mrożkowego sposobu umawiania się Konrada na pierwszą randkę, będącą bezpośrednim skutkiem współczesnej e-epistolografii. Nareszcie. Chociaż starała się nie liczyć na zbyt wiele, spotykając się z nim po niespełna miesiącu pisaniny na przemian rzewnych, dowcipnych i podniecających zmysły maili, to jednak wewnętrzny, schizofreniczny głos skrzeczał jej do ucha, że być może, kto wie, nono... Oj, tak, Konrad miał pisane. Była niesamowicie ciekawa, czy osobnik, który urósł w jej głowie do rangi kapitana Heyerdahla, i któremu bez wahania mogłaby oddać ster swojej życiowej Kon-Tiki, cnotę i pół królestwa, jest nim naprawdę. Z drugiej strony wlewało się w nią legato obaw: to niemożliwe, nie ma przecież idealnie pasujących do siebie połówek jabłka - zawsze jedna jest a to mniej czerwona, a to z kaprawą plamką, a to z robakiem,  a to z jakimś ohydnym parchem.
             Oliwka owszem, była romantyczna, ale zawsze, ale to zawsze, w chwilach, gdy oglądała lub co gorsza, sama przeżywała ckliwe, melodramatyczne sceny, jej umysł gładko i z uporem maniaka wtryniał swoje trzy grosze. Dajmy na to - taniec. Cóż za kretyństwo. Te śmieszne ruchy, które oboje z tancerzy muszą wykonywać, by wspólnie ukształtować jakiś choreograficzny twór. Żenujące. A jeszcze niech główna bohaterka ma na imię Beatrycze. Pal licho, jeśli umysł Oliwki generowałby naprędce slogan: Beatrycze, szoruj prycze!, ale zawsze było to coś deprecjonującego podniosłość i romantyzm chwili, jak druga, równoległa projekcja filmu, tym razem w stylu parodio-groteski. Oliwka momentalnie wizualizowała eleganckiego dżentelmena w surducie i atłasowym fularze, kierującego się dostojnym krokiem ku siedzącej cicho w kątku dystyngowanej, bladej, niebotycznie wysoko zadaszonej edwardiańską panamą, niewiasty, zakutanej w kilometry tiulu i koronek, z zamiarem poproszenia jej do tańca. Dżentelmen wyciąga ku niej prawicę lekko i płynnie jak lord, otwiera usta, ale z jego krtani zamiast powolnie i melodyjnie wypływającego pluszowego głosu, wydobywa się papuzi skrzek: Beatrycze, pierdzisz w stołek, a ja kwiczę! Kurtyna. Absurd skąpany w oparach absyntu.
             I w ten sposób każda potencjalnie romantyczna chwila jej życia, a już na pewno ta dzielona z jakimkolwiek osobnikiem płci męskiej, irracjonalnie łaknącym jej towarzystwa, finalizowana była jej cichym rżeniem, przez co odbierana była jako osoba z lekka niesprawna umysłowo, by nie rzec upośledzona. Tak jej się przynajmniej wydawało. Wiedziała jedno: niemożliwe, po prostu niemożliwe, by ktoś ją wtedy pokochał.
 Przypomniała sobie siebie sprzed tych prawie piętnastu lat. Długie ręce, jeszcze dłuższe nogi z żałośnie wystającymi kolanami. Stopy jak u człowieka śniegu. Dwie dłonie, które nie tylko, że mogły chwycić, to jeszcze, niestety- utrzymać dwanaście jajek naraz i to, na własne nieszczęście, bez wypuszczenia żadnego. No i ta twarz... Garbaty nos, usta wąskie jak szczelina skarbonki. Gąszcz łagodnie spływających wokół twarzy jasnych pukli z milczącą rezygnacją  litościwie okrywał kolejne kuriozum w postaci dwóch dorodnych różowych płatków uszu. Jedyne, co figlarny los oszczędził, to oczy. Piękne, wyraziste oczy pantery śnieżnej. Cała reszta to  170 centymetrów  kompleksów i 55 kilo nieszczęścia. Oliwka nie uważała się nigdy za piękną kobietę. Za inteligentną, owszem, ale nigdy za piękną. Wtedy była jeszcze taka młodziutka i naiwna. Sądziła, że mężczyźni zawsze unikają intelektualistek,  że wolą głupsze od nich samych, trzepoczące rzęsami i wpatrzone w nich poddańczo piękności. Nie cieszyła się nigdy jakimś większym powodzeniem, tym bardziej spotkanie z nieoczekiwanie oszołomionym jej osobowością, Konradem, wstrząsnęło jej życiem jak koń wstrząsa swoim workiem z obrokiem. Mocno i do dna. Taak, życie u boku Konrada mogłoby być ciekawe.
I było.
            Od piętnastu lat Oliwka czuła jak jej cały, obrysowany konturami ciała, prywatny kosmos z miriadami migoczących w głowie błyskotliwych pomysłów i pulsacyjnie wirującą kometą z lewej strony piersi, wypełniał ożywczy słoneczny wiatr. Silny, niemalże namacalny i rzeczywisty. Dający jej siłę i otulający jednocześnie. Każdego dnia dmuchał w jej żagle, popychał do działania, napełniał poczuciem  spełnienia i nawiewał grunt pod stopy. Wcześniej była tym zjawiskiem zaskoczona i czasami zastanawiała się, w czym tkwi tajemnica, jaka siła napędza ją codziennie i daje tyle mocy, motywację do pracy i poczucie szczęścia. Bo Oliwka czuła się szczęśliwa. Ogromnie szczęśliwa.
            Usiadła przy wielkim stole z surowej bielonej dębiny, który kupili za bezcen na pchlim targu. Wsparła łokcie na blacie - wygładzonym dziesiątkami dłoni, wielokrotnie nasączanym sokiem z malin, owocowymi herbatami i wiśniówką sporządzaną według przepisu Bernardynów. Zapatrzyła się w zawiłą mapę słojów. Ponoć każdy to jeden rok. Wodząc powoli palcem po ich meandrach, przesuwała w ramkach pamięci ruchome obrazki:
          
  - Pięknie wyglądasz - młodziutki Konrad zgrabnym ruchem odgarnia grzywkę z oczu Oliwki. -(Matko, czy pomalowałam lewe oko? Pamiętam tylko, że prawe. A jak mam tylko jedno? E, powiedziałby. A może nie powie, bo myśli, że to taka moda?! Aaaaaa).
          
  - Tak oszołamiająco pachniesz. - (Najświętsza Panienko! Nie trzeba było zmieniać perfum w ostatniej chwili. A co, jeśli teraz moja czapa z eko-królika zalatuje zmumifikowanym chomikiem?).
           
 - Pospacerujemy? - (Jasny gwint, mam nadzieję, że nie potknę się po ciemku i nie wyrżnę nosem w bruk. Nie założyłam okularów, żeby jako tako wyglądać. Dobrze, że mam chociaż tę czapę z chomika, tfu, królika. Chyba zamortyzuje upadek? Co mnie podkusiło, żeby włożyć buty na obcasach? Jestem chomikiem na obcasach!
      
      - O, zobacz, Oliwko, lody Bambino, masz ochotę? (Jezu, czy mam ochotę. Na LODA!)
         
   Konrad z jedną zmarszczką więcej na czole, targa po schodkach nosidełko z zawiniątkiem. Kładzie je do sosnowego łóżeczka, nabożnie odwija kwilącą kruszynę i patrząc w granatowe oczy bardzo poważnie mówi: Witaj w domu, Kacperku.
        
    - Mamo, ja nie chcę żeby rekin był ludojadem. Nie chcę nawet, żeby był zwierzojadem. Niech będzie puszkojadem, dobrze? - trzylatek kuli się w przepastnym fotelu przed telewizorem i ociera najprawdziwsze, szczere łzy, wyduszone przez Animal Planet.
         
   - Łooooo, tato, ale masz gęstwinę w nosie! – Kacper siedząc na piersiach ojca uważnie i długo przygląda się wnętrzu nozdrzy zasypiającego Konrada. Przekrzywia główkę, grzywka zasłania zielone oko - no dobra, ale gdzie ten mózg? Widziałem, jak faraonom wyciągali mózg z nosa!
    
        - Mamo, a czy ja też byłem taki mały jak Pawełek? – małe, pięcioletnie rączki niezdarnie głaszczą po głowie kilkudniowego brata- jakie to śmieszne mamo, że on ci się zmieścił w brzuchu. Czy tam był jakiś ślad po mnie? Na przykład napis TU BYŁEM - KACPER?
        
    Morze oddycha spokojnie, z każdym wydechem wypluwając na brzeg muszle faliście karbowanych białych sercówek i gładkich, różowych rogowców. Z odległości pięciu centymetrów piasek pachnie glonami i morską wodą. Gdy przyłożyć ucho do rozgrzanego, suchego ręcznika, można na chwilę stać się Bogiem i usłyszeć kroki owada, a może stać się owadem, słyszącym kroki Boga - trzęsienie ziemi i chrzęst sekstylionów ziaren piasku pod stopą. Dudnienie i chrzęst wpadają od dołu w jedno ucho, a w drugie prosto z nieba wlewają się trele pluskających się chłopców.

- Paweł, chodź tu prędko! Zobacz, meduza! Leć po wiaderko!

Na opalonej skórze zimne kropelki zmieszane z piaskiem i oddalający się tupot małych nóżek. Szum. Wdech - wydech.
   
         - Mamo, a kim chciałaś być jak byłaś mała? Bo ja chyba się w końcu zdecydowałem. Zostanę paleontologiem - oczy Pawła płoną, podczas, gdy Konrad wyjmuje spod jego pachy termometr i zatroskany patrzy na niebieskiego węża, który kąsa jego synka pod kątem 39 stopni.

-Paweł, głupiś, przecież paleontolog pracuje daleko poza domem i nie widzi się z rodzicami!

-Tato, a Kacper mnie przezywa! Sam jesteś głupi, ja trochę popracuję, tak ze trzy godzinki i przecież będę wracał na obiad!
    
        Ta sama niewyczerpywalna i samoodnawiająca się siła, którą Oliwka czuje jeszcze bardziej, gdy myśli o chłopcach, każe jej teraz wstać od stołu, podejść do okna i odchylając szydełkową zazdrostkę, oddzielającą ciepłą kuchnię od reszty świata, zerknąć po raz wtóry, czy aby nie idą. Nie, jeszcze nie. Kamienna, lekko spadzista dróżka przed domem, wijąca się wśród kępek pachnącej macierzanki jest jeszcze pusta, nie widać ich jeszcze nawet kawałek dalej, za żelazną furtką przy starym krzaku  bzu. Po chodniku przechadza się niespiesznie zaaferowana sobą, trzymająca się za ręce para, a w przeciwnym kierunku przebiega truchcikiem mały york, ciągnąc na smyczy uwiązaną za przegub, cwałującą dostojnym kurcgalopkiem otyłą starszą panią w czerwonych balerinkach i szokującym baranku afro.
           
 Jest jeszcze trochę czasu. Oliwka musi zdążyć ze wszystkim. Właściwie nie tyle musi, ile chce. Uwielbia ten moment, gdy Konrad przychodzi z dziećmi ze spaceru, a na stole czeka domowy obiad. Wszyscy są rumiani, roześmiani i głośni. Krzyczą tak radośnie, próbując z ekscytacją opowiadać jeden przez drugiego, co się przydarzyło nad jeziorem, czy w parku, aż Oliwce pękają bębenki w uszach, a matczyne serce bucha miłością na odlew na prawo i lewo, kąpiąc w niej wszystko i wszystkich w promieniu pięciu metrów.
Biegnie do kuchni sprawdzić, czy rosół się zagotował, czy marchewka jest już miękka.
Z dużego garnka, mrugającego przyjaźnie odpryskiem niebieskiej emalii, należącego kiedyś do kuchennego wiana babci Ali, ulatnia się, mile łechcąc nozdrza, smakowity zapach  domowego makaronu. Oliwka schyla się i zerka do piekarnika, czy schab jest wystarczająco przypieczony, przy okazji uwalniając kolejną porcję subtelnie splecionych aromatów mięsa tulącego w swym soczystym wnętrzu rządek przytulonych do siebie suszonych śliwek i moreli. Płynnym ruchem odgarnia ze skroni figlarne pasemko jasnych włosów i zakłada je za ucho. Ze starodawnego kredensu zdejmuje makutrę z ćwikłą i stawia ją na kuchennym stole. Wstała wcześnie rano, by zdążyć ze wszystkim. Kto w dzisiejszych czasach sam trze buraczki z chrzanem i robi domowy makaron? Chyba tylko blogerki kulinarne. Oliwka zachichotała pod nosem.   Podlała aromatycznym sosem schab, który pysznił się dumnie wypinając z brytfanki swą spieczoną i pachnącą skórkę. Na stole rozłożyła cztery kamionkowe talerze w kolorze gorzkiej czekolady. Noże i widelce przycumowały obok. Na pokładzie klar. Co prawda o wysokim stopniu entropii, ale klar.

Na schodach słychać coraz głośniejszy tupot nóg i głosy kilku rozmawiających osób. Najdonośniejszy jest niski tembr głosu mężczyzny. Oliwka słyszy go coraz wyraźniej, serce z radości wyrywa się z klatki żeber. Dźwięk naciskanej klamki, otwieranych i zamykanych drzwi. Konrad i chłopcy! No, najwyższa pora!

 Odgłosy zbliżają się, ale zawisają gdzieś za głową Oliwki, z boku. Niespodziewanie najsilniejszy z nich z impetem wtłacza w jej uszy ostre słowa, które kaleczą najskrytsze zakamarki mózgu i orzą jego pola w krwawe zagony. Metodycznie i powoli, jeden za drugim. Oliwka usiłuje się bronić, uciec, ale czuje, że jest całkowicie bezbronna.

- Epikryza: kobieta lat 36, w naszej klinice od 4 dni, przywieziona w stanie krytycznym. Obrażenia powstały podczas wypadku samochodowego - pasażerami byli mężczyzna lat 41 oraz dwójka chłopców lat 9 i 4. Wszyscy troje zginęli na miejscu. U pacjentki stwierdzono złamania kręgów L1 i T3 z przerwaniem rdzenia kręgowego, otwarte złamanie kości promieniowej lewej, lewostronna odma. Pękniecie kości skroniowej i łuku jarzmowego. Pacjentka bez kontaktu, najprawdopodobniej nastąpiła śmierć pnia mózgu. Rokowania niepomyślne. Konsylium w obecnym tu składzie zadecydowało o odłączeniu respiratora i aparatury.


            -KONRAAAAAAAAAAAAAAD!!!!!!! - z ogłuszającym świstem świat z prędkością światła kurczy się do granic skóry, w pędzie odbija się elastycznie od jej powierzchni i eksploduje rozsypując się na kwadrylion migoczących drobin prochu.
           
            W peryhelium zdarzeń i czasu, drzwi otwierają się z impetem i wraz z hukiem klamki uderzającej o ścianę, wpada roześmiany Konrad ze stęsknionymi synkami u boku. Oliwka z bezgraniczną ulgą wpada im w ramiona, zachłannie tuli dwa małe ciałka, obsypując je w pośpiechu pocałunkami, szepcząc czule do ucha każdemu z osobna i tonie w bezpiecznych objęciach męża.

            Od momentu, gdy świat się zatrzymał, siłą odśrodkową strząsnąwszy z siebie w kosmos Apallachy i Pacyfik, minęła chwila, a może cała wieczność - czas wystarczający, by wybiec na zewnątrz, przemknąć niezauważenie po kamiennej ścieżce wijącej się wśród macierzanki i bezszelestnie zniknąć za kutą furtą przy starym krzewie bzu.

Seoul, South Korea
Image by Kevin Lowry
Więcej wspaniałych schodów TUTAJ