poniedziałek, 10 października 2016

(229) Nieskończoność

     Akurat właśnie ósmego.
     Ósemka to taka nieskończoność postawiona na baczność. Dla mnie od równo dwudziestu lat.



     Może Wasi ojcowie żyją, może niektórzy nie. Jesteśmy już w tym wieku, że następuje naturalna zmiana warty.

     Zazdroszczę tym, którzy poznali swoje wnuki, odeszli jako starzy ludzie. Zawsze następuje to za wcześnie, nawet jak są omszeni i mają po sto słojów. Zawsze szkoda umierać, młodo umierają ponoć tylko wybrańcy bogów. Ponoć. Po cholerę, nie wiem.

     Mój tata umarł w wieku 52 lat, do 53 urodzin zabrakło Mu miesiąca i sześciu dni.
I wszystko byłoby w miarę nietraumatyczne dla tych, którzy zostali, gdyby nie jedno maleńkie ale. Umarł, choć nie musiał. Ot, pomyłka, każdemu się może zdarzyć. Nawet lekarzowi, nawet Gabrielowi z mieczem. Coś tam pochrzanili w papierach na górze, przeoczyli datę przydatności, przekleili metki. Może jakoś naprawimy tę pomyłkę, może klej puści i da się przedatować? O? Nie udało się? Nie może być! Zabawa w kotka i myszkę przez pół roku. 

     Poniedziałki to próg zwalniający całego tygodnia. Kołdra jest najcieplejsza, głos syren najbardziej pociągający. W poniedziałek mówię do mamy - mamo, ja już nie mogę, po prostu nie daję rady. Nie mogę na to patrzeć dzień w dzień, naprawdę już nie mam siły, ani kropli. Jestem w szpitalu od razu po zajęciach, w domu ląduję pod wieczór. Była wiosna? Lato było? Kiedy? Jest jeszcze morze w Polsce? Nie wyschło? Ach, wpłakiwałyśmy na bieżąco. Nie stwierdzono obniżenia się poziomu, tylko nastroju? Teraz podobno kolej na jesień? Jakoś skurczyła się do granic zimnych murów. Mam nimi ściśniętą klatkę, kompresja myśli, balotami odlatują windą do nieba, albo do ciepłych krajów, nie wiem, bo nie oddycham. A chyba muszę czasem. Muszę pisać tę cholerną magisterkę Dzisiaj sobie odpuszczę, mamo, dobrze? Pozwalasz mi się wyprząc dzisiaj? Tylko dzisiaj.Pozwól mi zdjąć popręg, zobacz, mam krwawe rany. 

Jak uważasz. 

Uważam.
Nie zdjęłam.
Poszłam.

    I to był ostatni raz, kiedy Go widziałam żywego. Ogoliłam go na leżąco. W trakcie wymiotował. Człowiek nie umiera jak na filmach. To nic czystego i pachnącego fiołkami. Śmierć jest sprzątaczką z kubłem pomyj i szmatą w brudnej dłoni, z żałobą za paznokciami. Kosa jest niesterylna. 
     
     Nie wiem co robić najpierw. Nie mam wprawy. Siedzę na metalowym krzesełku, na siedzisku którego widać drobne korzonki wrastające mi w uda. Czoło opieram o brzeg jego pościeli. Zamykam oczy. Trzymam go za rękę, od której biegnie galopem zwój kabli. Jedna rurka w ostatniej sprawnej, lekko pulsującej żyle na szyi, kap kap, druga w nozdrzu, ślurp ślurp. Rurka spod kołdry z woreczkiem zapełniającym się moczem, kap kap. Życie skapuje na szpitalną podłogę, przecieka przez palce, łapiesz durszlakiem jak idiota, bo w progu dyszy ta sprzątaczka z kubłem. Już można posprzątać? 

     A ja jak durny rycerzyk z durszlakiem na głowie, bronię, trzymam głowę na skraju łóżka, tuż obok naszych rąk i trzymam to letnie życie za mały palec, za włos, odwracam siłą woli grawitację, by nie wbił się w Ciebie miecz Damoklesa, co na drugie ma Gabriel, w blond loczkach i białej wykrochmalonej sukience.

     Sio, zgrajo!

   A pamiętasz jak opowiadałeś mi bajki? Leżeliśmy na boku, zwróceni twarzami do siebie. Opierałeś głowę na swojej ręce, a ja wtulałam Ci się pod pachę. Byłeś spocony po całym dniu, dla Ciebie się on jeszcze nie skończył. Wtulałam się w tę pachę, gdy mi opowiadałeś straszne historie. 

Teraz role się odwróciły.

Nie bój się, dobrze? To tylko sen. Jutro będę. Jak co dzień.



   Jutro tymczasem nie przyszło. Nie przyszło ani pojutrze, ani żadnego innego dnia, nawet nie wiem, czy teraz  dni biegną jak powinny, skoro jeden dzień zbiegł z kalendarza. Czy to zniknięcie nie zaburzyło symetrii nieskończoności?

     To był pierwszy wtorek bez Taty. Wiedziałam po co tak wydziera się ranny telefon. Drzesz się i drzesz, zdechnij! Dzwonek wwiercał mi się w mózg, Im dłużej nie odbiorę, tym dłużej będzie ze mną, bo przecież to niemożliwe, by tak po prostu zniknąć. Jak to? To już? Tak, ot? Po prostu? 
     
    Zawsze był, a dzisiaj go nie ma. I nie będzie już nigdy. I pogodzić się jest tak cholernie trudno. Z czymś co stać się nie miało, a stało. Nie mogło, a zdarzyło. Jakiś błąd systemu, bo komuś się wyślizgnął miecz przy przeklejaniu metek. 


Oszuści.


Mam tylko nadzieję, kopnięta ósemko, że jesteś pętlą Mobiusa.