sobota, 11 października 2014

(148) Geriatryczne różowe rozrywki

Uwaga, transmisja danych!
Zdaję raport z zagospodarowania prezentu od Bebe i Kaczki (klik). Proces prezentował się nader malowniczo i tajemniczo, zwłaszcza, gdy w pewnych momentach aparat nie łapał ostrości, rekompensując sobie za to łapaniem w tych samych momentach czystej i zielonej magii reakcji chemicznej.





 A efekt finalny był taki, jaki głosił napis na torebce: Kąpiel antystresowa - lawenda, trawa cytrynowa i inne specjały obniżające prędkość przesyłów nerwowych, a także modyfikując ich zasięg, przenosząc odczuwanie bodźców z górnej połowy organizmu do dolnej.


 Następnie siup! Do łoża, z niedziałającą górną, peryferyjną częścią ciała i, jak ja to luuuubię, oboje z książkami:

 Małż:
Santo Fico – położone na uboczu, zapomniane toskańskie miasteczko, do którego, po dwudziestu latach, powraca z Ameryki Leo Pizzola, marnotrawny obywatel i "niebieski ptak". Wygnało go stąd poczucie winy, duma i miłosny zawód.
Życie w Santo Fico nadal toczy się powolnym, sennym rytmem, mieszkańcy wydają się ogarnięci całkowitą apatią. Dawna wielka miłość Lea, Marta, nie chce z nim nawet rozmawiać. Najbliższy przyjaciel, Topo, trzyma się na dystans. Tylko prawdziwy cud może ożywić miasteczko. Czasami jednak "cuda" będące dziełem ludzkiej inwencji pociągają za sobą cuda prawdziwe...
Magiczna, ciepła opowieść w klimacie słynnej "Czekolady" Joanne Harris.




Mua:
Lichotka. Dom nad rozlewiskiem to przy niej komórka na graty. Gotycka rozpusta budowlana, spełniony sen szalonego stolarza, a w środku: zasmarkany anioł stróż, tajemniczy Krakers z tiramisu na dokładkę, jakieś tragiczne widmo i utopce w łazience. Jeszcze nigdy w życiu Konrad Romańczuk nie czuł się równie bezradny. Dramatis personae: Konrad Romańczuk - “Dożywotni” w Lichotce. Rdzenny mieszczuch, wychowany w kulturze betonu, plastiku i ruchomych schodów. Z przyrodą obcuje wyłącznie za pośrednictwem Animal Planet i National Geographic. Licho - Anioł stróż świętej pamięci pana Wincentego, budowniczego i pierwszego właściciela Lichotki. Pomocne, czyściutkie, tylko by prało i pucowało. Alergia na pierze. Wiecznie zasmarkane z tego powodu. Krakers - Pradawny stwór z głębin odwiecznego zła. Przywołany w 1836. Panicz Zygmunt bawił się z nim w składanie ofiar. Po jego śmierci Krakers zadekował się w spiżarce i zajął gotowaniem. To mu wychodzi znacznie lepiej niż sianie zagłady. Widmo - Stan skupienia zmienny. Pozostałość eteryczna po paniczu Szczęsnym. Nieszczęśliwe zakochany w 1807 palnął sobie w łeb w kapuście. Ostatnio postanowił zostać odludziem i z pasją oddał się robótkom ręcznym. Poeta. Szymon Kusy - Człowiek od wszystkiego. I do wszystkiego. Zmora - Kotka. Charakterna, czasem gryzie, ale niezbyt mocno. Utopce - Lokatorzy łazienki. Przeczuleni na punkcie higieny Doprawdy, najbliższe miesiące w Lichotce zapowiadają się ciekawie. Aż nazbyt, gdyby kto pytał.

*Opisy z Empiku.

 Po lekturze zalotnie, jak przystało na podstarzałą lolitę będącą po kąpieli odcinającej dopływ bodźców natury wstrząsającej, pytam:

- Małżu, a co Ci się najbardziej we mnie podoba? - i mieszam różowy budyń w czaszce, trzepoczę długaśnymi rzęsami i nakrywam się kołderką. Jejku, jak rzadko ja ten budyń mieszam! Za rzadko! - Wymień pięć rzeczy! - mogłabym w zasadzie poprosić o dziesięć i lubieżnie w nich popływać, ale Małż zatnie się z pewnością po dwóch pierwszych, więcej niż pięć nie mogę ryzykować, żeby nie zszargać jego wizerunku bądź co bądź Małża, i tak nie wydusi. A pięć, to akurat, żeby rozbić jego najpewniejszą odpowiedź - że WSZYSTKO. - No więc, wymieniaj! - Czekam niecierpliwie żując falbanki.

- Mnie to najbardziej się w Tobie podoba...  - i zasysa chciwie powietrze nozdrzami jak elektroluks, długo i głośno -SŁUCH! - wypala i cichnie.

- Że co proszę?! - falbanka wypada mi z ust i o mało nie zostaje wessana do dwudziurowej otchłani elektroluksu.

- No słuch, głucha jesteś? Masz słuch idealny, słyszysz, kiedy pająk poruszy firanką, mogła byś być zatrudniona jako wykrywacz kłamstw, słyszysz jak zmienia się rytm serca i jak krew szumi w żyłach.

- Cholera. Słuch. I to nawet nie muzyczny! - myślę sobie. Nie moje trele słowicze, gra na flecie, plumkanie w słoniowe klawisze rodowego pianina, kanony i poranne przyśpiewki ludowe. O, nie, nie! Po prostu słuch. To tak jakby wymienił nogę, wątrobę, albo że włosy. No, że są. Albo, że ich nie ma, zależy gdzie.

Na drugie miejsce, nie mniej spektakularne, miała wybitny wpływ małżowa praca pełnoetatowa:
- Nie musisz się ostrzykiwać wypełniaczami i kwasem hialuronowym, przyklejać sztucznych rzęs i powiększać pośladów! Hosanna! - taki komplement globalny, nieprawdaż?

- Ech, myślałam, że powiesz mi, że lubisz to wklęsłe miejsce między biodrem, a żebrami, które czyni ze mnie ponętną klepsydrę, zwłaszcza, gdy leżę na boku. - Prężę zadek jak szczypawka i dla pewności wskazuję palcem wskazującym rzeczone miejsce ruchem Adama Słodowego.

- Hm, po prawdzie, to nie pomyślałem o tym. Nie mogę bowiem lubić czegoś, czego nie ma.

- Aaaaaa! Jak ciężko być różowym pustakiem! Dobranoc!!!!!!!!!!