środa, 15 lipca 2015

(181) Perła i dziewczyna czyli liryka i dramat



     Wyjeżdżam.

   Ośmielam się wysunąć rogi i spod granatowej karoserii podpatruję inne kolorowe puszki na kołach z żywą zawartością.
Mogę już zdjąć z barków muszlę utoczoną ze zwojów kabli, fastrygowaną lampasami torów tramwajowych, z haftem z sieci miejskich dróg, guzikowymi ćwiekami kołpaków i płyt kanalizacyjnych. Strzepuję z ramienia łupież asfaltu, robię ostatni smrodliwy spalinami wydech.

    Jako pierwsze odpadają mi przytwierdzone do pleców białe, ciężkie pąkle, przypominające aż nadto o osiadłym trybie życia.

     Tuż za rogatkami linieję. Pęka mi skóra, płatami schodzą pola pszenicy, na żywą tkankę sypie się igliwie z poruszonych do głębi sosnowych borów. Tnę sobą powietrze, a w pionową, wysoką do nieba ranę, wlewa się błękit pachnący facelią. Włosy wplątują się w słomkowe łany, oczy mieszają się z chabrami. Makowe usta szepczą; dalej, jeszcze dalej!








     Gubię nogi na polnych drogach, rozrzucam ramiona w mijanych wioskach. Dalej, dalej!

     W małżach uszu szumi ciepły wiatr. Mijając małe cmentarze, rzucam na wiatr kośćmi jak prochem.

Płynę coraz łatwiej i nie wiem już, czy to powietrze traci na lepkości, czy ja tracę ciało i zmysły.

     Na końcu drogi na północ zostaje samo serce. Staje na krańcu świata, gdzie niebo, słona woda i piach stają się jednością. Bije się z myślami i trzepocze na wietrze wstęgami seledynowych żył i tętnic w kolorze karminu. Zachłystuje się i z komory wypluwa do morza perłę, którą łapczywie zagarnia w głębiny pięciopalczastymi falami.

Jestem pusta. Zabieram więc z plaży ziarnko piasku pod powiekę by drażniąc serce, zainicjowało  proces po raz kolejny.

Zamknę rozprute niego błyskawicznie. Obrosnę pąklami, coś stworzę.

Wracam.



***

     No i wróciłam do codzienności. Pomiędzy chłoszczącymi kartami czasu uwięzło kilka historii. Ot, choćby o mojej cioci schizofreniczce.
 
    Ciocia jest bardzo miłą panią o słodkim hiperglikemicznym uśmiechu, która kurczy się z każdym rokiem coraz bardziej. Obecnie jest jej już nawet mniej niż więcej. Kurczy się i wzwyż i wszerz, a gdyby ją ubrać z dziewczęca sukienkę, można by ją wziąć za dziewięciolatkę. Oczywiście z tyłu i w peruce. Dziewięciolatki mają bowiem naturalne brwi i pełne uzębienie. Ciocia za to ma wszystko sztuczne - pierś, narysowane jak węglem brwi i zęby z NFZetu, które wkłada wyłącznie na specjalne okazje. Ma nawet rzeczoną kruczoczarną peruczkę, gdyż ząb czasu wygryzł jej połowę włosów i, co tu kryć, gryzie konsekwentnie dalej.

     Otóż ta słodka 83-letnia istota wychynęła z domu pod osłoną nocy i dopuściła się czynu z pogranicza survivalu i kryminałki. Wdrapała się bowiem na gzyms i to bez asekuracji, stawiając stopy wyłącznie na wypustkach tynku i dokonała aktu dezintegracji nowego monitoringu sklepu, który miał  pecha być na linii wizyjnej z jej mieszkaniem.
    Po dokonaniu aktu rozpłynęła się w powietrzu i przeniknęła rurociągiem do swojego lokum. Wyskoczyła ze zlewozmywaka i zmaterializowała się przy kredensie. Tutaj też o poranku zaskoczył ją dzwonek u drzwi. Ciocia podejrzała przez wizjer - szybkę wielkości denka od szklanki, kto zacz i ubrała się w strój ninja. Za drzwiami zobaczyła bowiem dwie ekipy samurajów z napisem Policja. Na pierwszy ogień poszli ci z tarczami. Ciocia broniła się zaciekle dwoma tępymi siekierkami do drewnianych szczap, roztrzaskując tarcze w drobny mak i to pierwszym ciosem.
     I tu wypada się zacukać nad tym, jak taki kordon samurajów ma nas bronić przed rosłymi osiłkami. A co najważniejsze - jakim sprzętem? Za chwilę się okaże, że pistolety są z plastiku, hełmy z wosku, a samoloty wojskowe z bibuły.


Edit 15.07.2017.

Ciocia zmarła nad ranem 10 kwietnia 2017, przed świętami WN. Zabiła ją cukrzyca, zjadając po kawałku. Nogi nie oddała. I życia.
Nigdy wcześniej nie przebywałam tak długo z nieżyjąca osobą. Nie ubierałam jej. Nie siedziałam na łóżku, na którym leży ciało. Pożegnałam się i poprosiłam ją o coś. Ciocia spełniła moją prośbę, której spełnienie zakrawało na cud. Niezwykle.