środa, 20 grudnia 2017

(251) Piekło w buraczkach

To było piekło na ziemi. 
Ale nie uprzedzajmy faktów.
Zaczęło się w zasadzie niewinnie, moje spóźnienie wyniosło tylko jakieś circa dwie-trzy minuty, praktycznie nie było o czym mówić, nie był to nawet przedsionek piekła, chociaż droga do niego wybrukowana jest dobrymi chęciami, a ja dobre chęci raczej zawsze mam. No i teraz też miałam, ale cóż. Człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi, a Diabłu ogarek, czy jakoś tak. W ogóle skandal, żeby pociąg zza granicy przyjeżdżał punktualnie, co do minuty. Kto by się spodziewał! Ale, (tu jednak uprzedzę fakty), na szczęście kolej poprawiła się w drodze powrotnej, omijając rozkład jazdy szerokim łukiem o 40 minut, potem o 80, następnie obiecała skrócić męczarnie do 70, czym momentalnie zaskarbiła sobie ciepłe uczucia oczekujących podróżnych na całe 3 minuty, by po upływie tego czasu zrzucić ich w krainę chaosu i rozpaczy wynoszącą 115 minut. Plus z Berlinie kolejne kilkadziesiąt. No. A już się zaczęłam martwić o kondycję taboru, jak się jednak okazało, zupełnie niepotrzebnie.

     Diabeł w buraczkach czekał cierpliwie na peronie drugim i  nawet jakby nieco ucieszył się na  mój widok. Szok. Gdyby nie stał sam, tylko w morzu ciżby ludzkiej, to i tak poznałabym go po rogach. Serio, chcę taką czapkę. Kopytka Diabeł ukrył sprytnie w obuwiu, więc nie stukał po bruku, ogon schował pod pięknym grafitowym seterkiem, dzięki czemu można było zapomnieć, że to Diabeł z krwi i kości. Jacie! Ta myśl przeszywająca i jasna walnęła mnie dopiero teraz: Diabeł bardzo szybko i całkowicie uległ mi i oto już był w Poznaniu! Ecce diabolus!
Wyprowadziłam niezwłocznie Diabła na manowce, a więc na Dworzec Zachodni, który od niepamiętnych czasów bardzo skutecznie straszy zasłonami z płyt paździerzowych, wyrwanymi płytami z kolejowego trotuaru i nieziemskimi odgłosami nawiertów dochodzącymi zza płyt. Taka lokalna płytoteka poznańska. Ta szopka, która tam się odstawia, to chyba jakaś zasłona dymna, bo tak naprawdę to właśnie w Poznaniu znaleziono złoty pociąg i teraz tną go na kawałki, plotą z nich na miejscu łańcuszki i inne precjoza, a finalnie wynoszą po fajrancie na własnych szyjach i w miejscach po ekstrakcji trzonowców. W przeciwieństwie do uzębienia, ekipa pracująca jest zawsze w komplecie. O ile w ogóle jest, bo czasami w kazamatach dworca zalega niepokojąca cisza. Połowa załogi, ubrana w waciak stała właśnie na rusztowaniu na zewnątrz i zajmowała się elewacją. Dokładnie nie wiem co robiła, ale z ruchów dłoni odczytałam, że chyba głaskała spękany tynk i pocieszała nadwątloną budowlę, by nie obróciła się raptownie w mak i perzynę.

     W sumie spóźnienie moje wróżyło dobrze, trawestując powiedzenie, że dobre złego początki. Dlatego o ciąg dalszy pobytu byłam raczej spokojna. I tu teraz zza pleców dochodzi mnie chichot historii i ducha Skorpiolandu, którą to fuchę piastował Mat. Podczas niespełna trzydniowego pobytu Diabła w Skorpiolandzie, Mat wychynął raz jedyny ze swojej pieczary, odziany li i jedynie w piżamę i kapelusz kowbojski, skrywający higienicznie nadwątlone chorobą owłosienie. Wychynął na wózku inwalidzkim, który jest od dłuższego czasu, jak wiecie, bardzo intensywnie eksploatowany przez Mata, Mima i kota.

     Skorpioland powitał gościa miłym ciepełkiem wsączającym się z ogrzewanych podłóg bezpośrednio w stopy, a potem już wprost do krwioobiegu. Górna część Diabła została zalana rosołem. Chwilę później dojechały, tak tak! Kalina i Izabelka, na tę okoliczność została wykonana stosowna dokumentacja fotograficzna. Dostałyśmy od Diabła relikwie w postaci dwóch malunków, jednego kamiennego magnesu z Sardynii oraz plakatu rybiego, którego pożądanie można zaspokoić i posiąść go w Le Szopie. Kwików i szaleństwa było po pachy, bo wiadomo, że każdy ich pożąda, by sprzedać za jakiś czas po cenie zbytu Damy z łasiczką, a tak naprawdę z gronostajem.
     Po konsumpcji i bogato zdobionej konwersacji zapadła noc, która nie objęła w Skorpiolandzie swym ramieniem ani Izabelki, ani Kaliny. Może i miały szczęście...
    Głuchą nocą łóżeczko było miłe, godziny przelewały się leniwie po tarczy Księżyca, błoniaste skrzydła snu muskały znaczną część domowników, duch kaszlał gruźliczo co minutę, a moje ciało nie mogło wpaść w koleiny snu. Tymczasem... piekło jakby zamarzało, by o poranku osiągnąć temperaturę mrożącą krew w żyłach i soki trawienne, czyli niespełna 17C. Dramat, albowiem Diabeł przyjechał się głownie ogrzać i leżeć na golasa na podłodze, by wchłonąć megadżule ciepła, skumulować je i uwolnić dopiero we własnym domostwie. Na domiar złego ciężkie, wiszące nisko chmury rozpruły się i z dziury zaczął wysypywać się ten parszywy biały puch i ilościach po miliard płatków na głowę każdego mieszkańca od zera do 114 lat.
W Skorpiolandzie odbywały się w tym samym czasie sceny dantejskie (sic!) na temat ogrzewania i może tutaj napomknę dlaczego. Otóż cąły Skorpioland działa na paluszki, prąd i fale radiowe. Aby włączyć ogrzewanie, trzeba zsynchronizować elektronikę, która połączona jest bezprzewodowo magicznym eterem fal radiowych ze sterownikiem, który raczył paść. Głowili się nad tym mędrcy świata, monarchowie, którzy pospieszyli do Skorpiona bez tchu, rzucając to, co mieli w rękach, za co jestem im dozgonnie wdzięczna (napomknę tylko, że podlewanie ziem przynależnych do posiadłości jest również automatyczne, a wręcz skomputeryzowane, obejmuje zasięgiem pięć sektorów, ale nie żeby tu były hektary, o nie. Trzy skrawki ziemi wielkości latającego dywanu każda, roszone były równo od godziny trzynastej określoną ilością monotlenku diwodoru, w określonych sekwencjach i nie ma że boli, nawet w czasie deszczu. Tak się nagłowiłam nad tym komputerkiem, łącząc się z NASA, że już przez całe lato nie ruszałam tej enigmatycznej, a zarazem jednak skutecznej sekwencji, bo nie pamiętałam w jaki sposób ją ustawiłam. Tak więc, deszcz nie deszcz, podlewanie musowe. Tak napomykam, bo Skorpioland idzie pod młotek, więc  może ktoś akurat pragnie mieć takie zbytki? Na nic tu płacz Skorpioniątek i pęknięte maleńkie serca, można ustawiać się w kolejce. Selawi, jak mawiają Rosjanie.

     Ad rem. Piekło jakby zaczęło się ocieplać, więc udałyśmy się na wystawę Fridy Kahlo, polecam gorąco! Kto jeszcze nie był, niech bieży!
     Po wystawie czekały na nas nieprzebrane, wielorękie i mnogonożne tłumy, ale po chwili już wiedziałyśmy, że to nie nas będą podziwiać, tylko Festiwal Rzeźb Lodowych na Starym Rynku. Miałyśmy miejsce w loży honorowej, z okien pierwszego piętra zabytkowej kamieniczki, zajadając pierogi i popijając je winem patrzyłyśmy na ustrojony bożonarodzeniowo Stary Rynek, podświetlane rzeźby, padające wielkie płaty śniegu na lodowe żelki Haribo nadnaturalnych rozmiarów, czyli wielkości stojących na sobie dwóch krasnali (tak, Kaczko!). Bajka! I jak w bajce wracałyśmy w malowniczej śnieżycy, która ścigała Diabła aż zza Odry i dopadła tutaj. Było biało i magicznie. A po powrocie do domu, okazało się, że piekło znowu zamarzło.... Ale w nocy buchnęło żarem, dochodzącym do temperatury panującej na Bora Bora w okresie urlopowym. Piekło na ziemi!

     Po wyjeździe Diabła piec osiągnął apogeum aktywności, po czym wszystko wróciło do normy... I tak trwa do dzisiaj.