sobota, 31 grudnia 2016

(234) Ostatnie dywagacje w 2016

     Każdego roku człowiek chce być lepszy, zrobić więcej, coś poprawić. No, powiedzmy... Więc piszę ten post, by pozostawić w archiwum o ten jeden więcej, niż w roku za chwilę ubiegłym. Czysta kalkulacja, podnoszenie własnych rankingów, gównie po to, by ponieść skarlałe blogerskie morale. Jakież to niskie pobudki!

     Jak to bywa zwykle na przełomie lat, znowu zarejestrowałam to samo - że rokrocznie mam zaskakująco pozytywny horoskop, chociaż powinnam napisać jednak zażalenie, bo mój kawałek zodiaku był w tym roku momentami horroskopem, ale na szczęście tylko z jednej, jesiennej strony. Poza tym powiedzmy roboczo, że raj, nenufar na tafli jeziora, ptasie mleczko i delicje, trochę tylko przeterminowane. Mógł mnie czekać przecież laparoskop, albo, co gorsza, kolonoskop. Więc, reasumując, przyjmijmy, że jestem z horroskopu  umiarkowanie zadowolona.

     Rok 2017 będzie lepszy, to akurat jest pewne. Muszę powymieniać gumki w rajtach, Wam też to radzę, bo ciśnienie podskoczy nam do 1020 hektopascali, a nie wiem czy wszyscy mamy tak elastyczne naczynia. 
Tu mogę gładko nawiązać do poprzedniego posta i zakomunikować, że, choć trochę wody w Warcie upłynęło, to butelka czerwonego wina w dalszym ciągu jeszcze nie świeci pustką, co więcej daleko nam do dna. W każdym znaczeniu na szczęście. Ale przecież nie wyleję, nie? Poumartwiam się trochę, największa radość z alkoholizowania się będzie jak nareszcie kiedyś, w nieokreślonej przyszłości, skończę tę butelkę. Podejrzewam już nawet, ze ktoś złośliwie przekleił etykietę i to wcale nie jest wino, tylko ocet balsamiczny albo, co bardziej możliwe, jabłkowy. Czasem wręcz jestem pewna, że to bejca do drewna z perhydrolem. Jak to człowiek ma tendencje do samobiczowania się ze skąpstwa. Dociągnę  z tym winem do Wielkiego Postu i dzięki temu już mam zaklepane miejsce w niebie. Ha! Główka pracuje!

A pracuje ciągle, bo kiedy tak sobie cierpiałam, a trwa to zawsze wieki, wymyśliłam szereg udogodnień dla ludzkości. Na przykład, hit Sylwestra i wieczorów panieńskich - czopki musujące. Oraz, uwaga, dziewczęta, takież globulki. I czekolada w iniekcjach.

Zafrasowałąm się także nad pokręconą etymologią i kalectwem językowym słowa ŚLISKO. Dlaczego mówi się ŚLIZGAWICA, POŚLIZGAĆ SIĘ, co się u licha dzieje z tym S i K?  Serdecznie współczuję zagranicznym studentom polonistyki, to wzruszające, ze tacy istnieją. Czysty heroizm.

Takie myśli krążą nad kieliszkiem z tą barwną cieczą o zapachu sfermentowanego moczu łasicy, która jednakowoż jest najpewniej utoczoną w odrażający sposób wydzieliną jakichś owadów lub,  co gorsza, skąposzczetów. Żaden ssak nie chce tego ssać. A ja muszę! Ale potem życie moje wyda mi się kolorowe jak bollywoodzki film, czego i Wam życzę.

Udręczona planuję zajęcia i wydarzenia na rok 2017, mam już zapełnione 228 dni, więc gdyby ktoś się chciał jeszcze ze mną spotkać, to proszę klepać mnie po terminach.

I co by tu jeszcze..

No, mogłabym tu napisać o czym marzę i śnię w 2017, ale nie będę obnażać przyszłości, po prostu sami zobaczycie co mi się zmaterializuje. Na razie zmaterializowały mi się makowiec i mieszanka wedlowska i to w sposób bardzo symptomatyczny dla szwów moich spodni.  Reszta okaże się niedługo. 

     I na koniec muszę się do czegoś przyznać, mianowicie, że bardzo nie lubię Sylwestra. Zazwyczaj w Sylwestra jestem uwiązana łańcuchem do kaloryfera i z jakąś rzewno-dekadencko-irytującą nutą obserwuję rozbłyskające w oddali iluminacje. Miałam to zawsze, od dzieciństwa, to nostalgiczne wrażenie, ze cały świat się bawi, tylko mój się wali. Takie jakieś smutne ciągnięcie za nerw duszy. Samotność, pustka, żal, jakiś dziwny zlepek uczuć, mimo, że dookoła ludzie. Zero beztroskiej radości kapiącej z TV. Hm. Po latach dowiedziałam się, że moje odczucia są raczej typowe. Albo mnie pocieszacie?


Srebrne żywe lisy, migotliwa aura, malnięte oko
 - czyli wizualny poradnik jak to bez wchodzenia z domu
stwarzać pozory szampańskiej zabawy.
Coś jak Sylwestrowa Noc z Polsatem w kapciach. 



Kochani Czytacze!

Niech 2017 obsypie Was szczęściem, dobrem i miłością,
nie dajcie się złemu światu!



niedziela, 25 grudnia 2016

(233) O nierównej walce z procentami

     By nieco osłodzić sobie obraz Świąt, które u mnie w tym roku wyjątkowo gorzkie, w godzinie późnowieczornej przypomniałam sobie, że jest na świecie coś takiego jak alkohol. Płyn rzadko widywany w moich stronach, zupełnie jak kwiat paproci, a szkoda, bo, jak wiadomo, posiada magiczną zdolność rozpuszczania konturów, likwidowania ostrych krawędzi i szlifowania fasetek w odpowiednią formę. Postaram się poprawić! Właśnie wróciłam z sanatorium, więc moje szanse  znacząco wzrosły.
     
     Zdarłam więc pajęczyny porastające szafkę, której ćwierć półki spełnia rolę barku i klękając przed nią nabożnie przejrzałam wiktuały. Na pierwszy plan wysunęła się pękata, bodajże litrowa, butla, z której w zeszłym roku międzynarodowe, doborowe towarzystwo Pań przy Wielkiej Okazji Wpisywania się w Annały Literatury sączyło kukułczankę made by Jarecka. Niestety, butla ziała rozdzierająca trzewia pustką.

     Obok tej pustki stała wódka meksykańska sprzed bodajże dziesięciu lat. Nie dość, że nie pijam mocnych trunków, a zapach wódki mnie przygniata, to ta jeszcze miała na swym dnie truchło larwy nieznanego ludzkości gatunku. Podejrzewam, że to coś z rodzaju Delirium tremens. Nóżki rachitycznie podgięte pod miękki brzuszek, czarne oczka na przekrzywionej męczeńsko główce, ciało białe, zmacerowane i udręczone, co w konsekwencji nie nastrajało świątecznie, wręcz nawet antykoncepcyjnie.

     Kolejnym trunkiem była ekskluzywna wódka rasy miodula, którą dostaliśmy z okazji parapetówki kilka lat temu. Wódeczka w skórkowym woreczku, a'la moszna, z ręcznie wypisaną etykietą z numerem beczki, z której została zlana i szereg innych, pisanych odręcznie wiadomości, dla mnie zupełnie zbytecznych, bo nie jestem targetem dla żadnych wódeczek. Mat jednakże podłubał w smartfonie i kategorycznie zakazał mi jej dotykać, odczytawszy cenę na Allegro. No więc butelczyna będzie leżakować u nas kolejne lata, kto wie, czy nie dziesięciolecia. W sumie dobrze, bo może zbijemy na niej malutką fortunkę.

     No i pochodu potłuczonych maszkaronów dopełnia maleńka piersióweczka ruskiego koniaku, już chyba pełnoletnia. Koniaku to ja w ogóle nie lubię, nawet zapach przyprawia mnie o mdłości. Mam niestety chamskie, a podejrzewam nawet, że nie czarne, tylko miętkie i luziowe, podniebienie, bo lubię wyłącznie szampana, białe wino i piwo (jasne, gorzkie i bez profanacyjnego soku i słomki). 
     
     Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, w ciemnicy szafki, za wodą święconą, którą trzymam w butelce po winie mszalnym z etykietką Najświętszej Panienki (osobiście czekam na cud), stała butelka gruzińskiego wina, niestety czerwonego. Cóż, poświęcę się. Niech będzie już to czerwone, skoro raz na pięć lat mam ochotę się znieczulić lampką.

     Tylko dziesięć minut zajęło mi szukanie korkociągu i kolejne tyle próby wyciągnięcia korka czymś, co miało kształt knurzego penisa i powinno leżeć w muzeum tuż obok Szczerbca.

    Tak więc, jak się można łatwo zorientować, butelczyna z obskubanym korkiem zachowała cnotę i spoczęła w krypcie obok larwy, ruskiego i mioduli. Niech jej szkło lekkim będzie. Kij jej w szyjkę. I tak nie lubię czerwonego. Pf.


Wesołych Świąt, Kochani, bo bo co nam zostało? Tyle naszego!
Jedzcie i pijcie, bo:



Achtung, apdejt!

     Składam samokrytykę. Że też ja o tym nie pomyślałam wczoraj! Jako matka chłopców i siostra jedynego brata, jedyna córka mego ojca, powinnam przecież wiedzieć jak się postępuje z kobietami, nawet kruchymi jak szkło butelki.
Otóż, król Julian też to wiedział i żarliwie wyłuszczał te kwestie żyrafie w umieralni. Azaliż poszłam po rozum do głowy, długo nie wracałam, ale w końcu jestem. Wcieliłam się zatem w gentelmana, który próbuje uwieść wybrankę. Wcześniej próbowałam deflorować na siłę, a jak wiadomo, przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego. Tak - przemyślałam kwestię konsumpcji naszego związku - otworzyłam barko-półkę, by porwać butelkę w ramiona. Poszeptałam jej ciepłe słówka, ogrzałam oddechem, zaplanowaliśmy przyszłość, przynajmniej tę najbliższą, po czym rzuciłam się na podłogę na kolana, między którymi była butelka. Rzucenie się na kolana jest tu kluczowe. Butelka wtedy rozmięka i jest uległa. Wkręciłam jej zatem w szyjkę korkociąg, a ona pozwoliła na wszystko. Tadam. I w ten oto sposób spędzamy upojny wieczór. Będzie trochę cierpka z początku, ale mam nadzieję, że nasze stosunki nabiorą słodyczy. Na zdrowie!


apdejt 2:

Po pierwszym łyku z całą mocą trafiło do mnie, jak bardzo nie lubię czerwonego! Sorry, maleńka, ale musimy się rozstać. I nie, nie idę do tej meksykańskiej larwy. Po prostu nie pasujemy do siebie.

środa, 21 grudnia 2016

(232) Pies

     Przyszłość podchodzi do mnie jak pies. Trąca mnie nosem, łasi się do kolan. Poklepuję go raz po raz po łbie, a on patrzy na mnie brązowymi oczami. Rzuć mi ten kij, proszę. Rzuć go, a pobiegnę z jęzorem na wierzchu. Nie bój się, może być trochę krzywo, możesz nawet rzucić w krzaki. Ja pobiegnę i znajdę. I przyniosę ci do stóp. Odkryję ścieżki, to nieuniknione. Nie każ mi  łazić przy nodze. Puść mnie. I biegnij za mną. No nie bój się, nie ucieknę. Będę dwa kroki do przodu, tuż przed tobą, nawet jak zniknę ci na moment z oczu, to będę.

     Dziś usłyszałam, że przyszłość już mnie zna. Że czeka na mnie, na to co zrobię. Ona już wie. Wie, co umiem i za czym mam biec. Ja chyba też już to widzę, wyszło zza zakrętu. Trzymam się sama w objęciach i ryzach, także papieru, postaram się nie puścić i nie rozsypać. Ale jeszcze ukrywam się sama przed sobą, wstydzę się prawd o sobie, bo przeczuwam, że jeśli je zobaczę nagie, poczuję się jeszcze gorzej, bo ich nie akceptuję. Pokochać siebie jest tak trudno. 

***

     Nie uwierzycie, ja też nie mogę, zaskoczyłam w tej chwili sama siebie. Ale kiedyś przecież miałam psa, czarnego jak smoła mieszańca po dobermanie i wyżlicy. Miał na imię... Future.