sobota, 13 sierpnia 2016

(222) Lukratywna posada i słaba waluta

     Ostatnimi czasy w wolnej chwili przechadzałam się po rynku pracy. Rynek na pierwszy rzut oka zdawał się być wielkogabarytowy i oferujący bogatą gamę płodów ludzkich, od  elastycznego młodego koperku po stukilogramowe spasłe dynie. Wszędzie praca, praca, praca, człowieku nie opędzisz się, musisz podjąć pięć równoległych etatów, taka klęska urodzaju. 
     
     Niemniej po wnikliwych oględzinach rynek zaczął się niepokojąco kurczyć, a na straganach, jak się okazało, leżała przeważnie cebula, buraki i marchewka. I to w rozkroku. Pożądana jest sama nać, to znaczy brać studencka. Studentki za ladę pubu, sklepu, do tacy, do masażu. Studentki na hostessy i na barykady. Na infolinię i do e-commerce. Teraz to się wszystko tak ładnie nazywa. Sprzedawca to doradca klienta, albo zastępca kierownika sklepu, albo i sam kierownik. Chcąc pracować jako rejestratorka - wymagamy dyplomu ukończenia kursu, prowadzić biuro notarialne może owszem, studentka, ale już tylko prawa. Kurs wymagany niemal do każdej profesji, nic, tylko prowadzić takie kursy, pomyślałam. Obsługi kserokopiarki dla kopistki, ekspresu do kawy na sekretarkę, jednego programu komputerowego na recepcjonistkę. Żałuję, że nie jestem wieczną studentką. Bo po studiach być to już też nie, bo na pewno taka zaraz zajdzie w ciążę i to bliźniaczą.
     
     No i teraz pracuje się głównie na zlecenie, więc w zasadzie popracować można trzy miesiące i zacząć zwiedzanie rynku od nowa. Aż się zwiędnie i zostanie rynkową starą panną, babulinką straganową lat 29. 


     Ale, hola, hola! Co me modre oczęta wypatrzyły na rynku! Leży sobie soczysty i jędrny anonsik - osobista asystentka. Nie chcą studentki (to znaczy chcą, ale nie jest to warunek konieczny), praca na pełen etat (etat!), umowa o pracę, wysoka, kilkutysięczna pensja, a praca nie wymagająca wydzierania sobie rękawów - prócz prowadzenia biura, organizowanie spotkań  biznesowych, delegacje itede itepe. Na razie ładnie. Cofam się jednak trzy wersy wyżej, bo wzrok mój ukłuły słowa "dyskrecja" oraz "bliska współpraca ze mną" tudzież "obowiązki pozabiurowe".

     No i tu cię mam, bratku. Ale sprawdzę, mówię sobie, może moje myśli robaczywe zagalopowały się na tym koniku zbyt daleko, zbyt śmiało i może ja źle oceniam człowieka? Bo przecież firma ma piękną stronę internetową, wszystko ładnie i cacy, więc nic nie budzi podejrzeń. No, prawie nic. Zwłaszcza, że znajduję drugie, bardzo podobne ogłoszenie, pensja już wyższa - 7 tysięcy.

Z głupia frant pytam nobliwie o wachlarz obowiązków pozabiurowych. I nadchodzi odpowiedź, cytuję:

" (...)Natomiast zakres jest dość szeroki. Począwszy od seksu oralnego, klapsach, ciągnięcia za włosy, kończąc na seksie analnym jeśli obie strony go preferują".

Odpowiedź od drugiego "prezesa" (jeden lat 32, drugi 42 - moja dociekliwość socjologiczna kazała mi wybadać, w jakim wieku człowiek staje się tak zdesperowany i znudzony (?) i poszukuje płatnych osobistych asystentek), była jeszcze dokładniejsza. Tu już w "obowiązkach pozabiurowych" było wymienione wszystko, równiutko, w  wielu podpunktach, tak do 3/4 długości alfabetu.
     O, mamuniu. Dobrze, że leżałam, bo bym upadła.

  Teraz nie wiem, czy podołałabym tym całodobowym powinnościom :P No i w przeliczeniu na roboczogodzinę to chyba nie za bardzo się opłaca, co? Zwłaszcza, że złotówka ( tfu! pięciozłotówka), jak się okazało, to taka słaba waluta! Wystarczy, by sięgnęła bruku z wysokości metra i, o, co się robi.


PS
A na mój --->Kręgosłup Oralny wchodzicie? Opisuję tam właśnie swój gorący romans z ZUSem. Proszę się zapisywać w poczet rencistów, pókim żywa! I nie trzeba być studentką!