niedziela, 24 maja 2015

(177) Czy lubi pani mleczko czyli spotkanie z Iwoną Chmielewską

     Z wywieszonym jęzorem odbyliśmy tour de city buszując w dziesiątkach terrariów na Wystawie Zwierząt Egzotycznych, zahaczając o Lody Tradycyjne na Kościelnej, by na końcu wylądować na innej planecie.

   
     Iwona Chmielewska jest jak z bajki [KLIK!]. Mówi delikatnie i melodyjnie, kładąc ręce na szarej spódniczce. Dziękuje za zaproszenie i za zorganizowanie Jej, jak mówi,  najpiękniejszej wystawy w życiu (!) Kilkadziesiąt ilustracji z białych ramkach lub przezroczystej pleksi, dwa w złoconej starej ramie. Bez krzykliwych plakatów, bez sztucznego oświetlenia, bez konfetti, napuszonych póz, splendoru swojej światowej sławy. Najpiękniejsza Jej wystawa. Nie w Korei, nie w Warszawie, nie w Toruniu. Tylko tu, w sali Zamku. Wokół jej prac nałożono olejek lniany, a podłogi wypastowano, by poczuć Jej ilustracje wszystkimi zmysłami.

Z Iwoną Chmielewską rozmawiał Jarosław Borowiec
    Artystka po chwili wstaje, skulona, na granicy słyszalności mówi, że nie pasuje Jej wystawny stolec, na którym siedzi i przesiada się na szary fotel, kradnąc serce wszystkim zebranym. Szarość wraz z Jej słowami zaczyna zmieniać się w srebro.



     Wieki nie byłam na tej planecie. Gdzie człowiek przed obcym nie wstydzi się łez i słów. Gdzie szczerość błyszczy jak kropla wody, a słuchając widzi się jak bije jego serce. 

"Pisząc, należy ociosać pień tekstu z bocznych, niepotrzebnych konarów, zostawić rdzeń".

"Brak mi na rynku literatury dziecięcej książek mądrych i o czymś. Jest dużo książek do pochichrania się, do nauki, ale nie ma książek o rzeczach ważnych".

"Chłopiec czeka na swoją mamę. Czeka. A jej ciągle nie ma. Drzwi tramwaju otwierają się i zamykają, a jej ciągle nie ma. I czeka. I czeka. I czeka... Za każdym razem płaczę nad tą historią".

"Płaczę tworząc moje książki".

"Ile mnie to kosztuje, wie mój mąż, który tu siedzi - Witek".

"Im bardziej książka, którą tworzę, staje się piękniejsza, tym ja staję się starsza i brzydsza".

"Moje książki nie są dla dzieci. Moje książki są również dla dzieci".

Piękne słowa z pięknej duszy. Dawno mi nie było tak prosto i tak u siebie. Dawno nie słyszałam, by ktoś publicznie tak swobodnie mówił językiem, jakim ja posługuję się w myślach, gdy rozmawiam sama ze sobą nie używając słów. Dawno nie widziałam duszy bez ciała. Dusze są chyba szare.

     Zostałam wystrzelona w podróż  do wewnątrz, we własną młodość, która kiedyż bez strachu wywracała się do każdego swoją miękką, pluszową podszewką.

***

Mim grzeje miejscówkę obok ->> Olchy Sikorskiej

Żyłka intelektualna pękła po godzinie.
Dwie sale dalej - spotkanie i Scorpio ante portas!
 
     I stałam taka goła w progu (fot powyżej dalekoooo), bo godzinę z hakiem temu rozłączyłam się z krzesełkiem, wytworem sadystycznego dizajnera o wzroście karła i miękkim kręgosłupie. Na krześle nie mógł usiedzieć ani osobnik o zdrowym kręgosłupie (Małż), ani nieletni lżejszy o połowę od Małża (Mat), ani nieletni nikczemnego wzrostu i wagi (Mim). Opuścili oni swoje madejowe stołeczki i przyszli pocerberować wraz ze mną. 

Salę dalej - spotkanie.

O, tu właśnie.

     W tym czasie stało się to, co zwykle staje się w mojej obecności. Do stanu świadomości takiej, jak przed historią magicznych obrazów Chmielewskiej, wystrzeliła mnie z powrotem gumka pytania zadanego przez słuchacza, który znalazł się na sali kompletnie przypadkowo, rzucony przez szereg niezrozumiałych i działających na oślep zbiegów okoliczności.  Słuchacza, w którego meandrach mózgu nie można się zagubić. To, że przed spotkaniem zapytał co się właściwie tu odbywa, z kim i kto to właściwie jest ta Chmielewska, padło najważniejsze, aczkolwiek niewyraźnie wyartykułowane pytanie wieczoru:

- Co sądzi pani o rysunkach Mleczki?

W zasadzie, nawet trafnie powiązał dziedzinę.
Zadumana i orbitująca publika błyskawicznie została ściągnięta na własne planety przez włączenie ich grawitacji. Konsternacja na sali osiągnęła tak wysokie stężenie, że eksplodowała wybuchem śmiechu. Atmosfera się rozrzedziła, po czym popłynęliśmy flotyllą pytań ku końcowi spotkania.







 A na końcu.... 


...na końcu Pani Chmielewska, hm no właśnie, co Ona robiła? Odciskała się w książce, nadając jej  indywidualne cechy, robiąc coś specjalnie, pracowicie dla czytelnika. To nie były autografy, podpisy, nie były też dedykacje.
 Na niskiej, niewygodnej ławie, pośród kwiecia konwalii i wód z cytryna i miętą, pojawiły się kredki, wycinanki, ołówki, nożyczki, złote i srebrne cienkopisy. Każdy podpis złożony na książce był małym dziełem sztuki.

     Ci, którzy podsuwali "W kieszonce" - kieszonkę dostawali. Na poczekaniu Artystka cięła z przyniesionych szmatek maleńkie kieszonki i wklejała je do książki. Do tych, którzy podsuwali "Czarownicę", przylatywał ptaszek z kopertą, dokładnie taki sam, jaki jest wydrukowany kilka stron dalej. Na kartach pojawiały się tez nogi, skakały po nich żaby, przylatywały jaskółki. Niesamowite i piękne.




Ptaszek powstał na naszych oczach. 

Zdjęcia po kliknięciu powiększają się jak dziura budżetowa.