poniedziałek, 4 sierpnia 2014

(138) Skorpion na globusie. Hotele - the best of

     I tak weekend przeleciał między palcami, a obiecanego posta podróżowatego jak nie było tak nie ma. Wybaczcie, mózg mi się zwarzył w 50C i zamienił w serek topiony, a następnie w śmierdziela. Słodkie to miano przylgnęło za moim przewodem kilkadziesiąt lat temu do sera smażonego, który powstaje ze zgliwiałego (stawiam sernik i włosy na głowie temu, kto mi wytłumaczy etymologię tego słowa, które mnie się kojarzy wyłącznie ze zgliszczami) sera białego. Cóż za potworność jeść popsuty twarożek. I jeszcze smażyć to nabiałowe truchło. Jak bardzo trzeba mieć zwyrodniałe kubeczki smakowe, by napełniać je aromatem (o, czego jak czego, ale aromatu Bozia serowi nie poskąpiła) tej ciągnącej się, smrodliwej masy.
     Tak więc w to właśnie zamieniło się moje centrum zarządzania organizmem. Rozumiecie teraz pewnie mój marazm i zserowienie, ale za to w dwójnasób uwypukliło ono to przyjemne uczucie, które oplata mnie swoimi mackami i klepie po policzkach - jak to miło jest po upalnym dniu wrócić pod dach. Wskoczyć pod chłodny prysznic, wyciągnąć nogi i wszystkie inne członki. Zawiesić problemy i kręgosłup na wieszaku. Tym bardziej, że człowiek całe dnie na nogach. Przeczesałam miejsca, w których składałam nocą swoje cztery litery i na grzebieniu pamięci widzę, że spałam w namiocie, w domku letniskowym, na promie, na statku, w hotelu-wieżowcu, w kamienicach, w bloku, na wsi, w mieście, w górach, na nizinach, na morzu. Przy lotnisku, przy stacji kolei, ach!

     Sięgam pamięcią wstecz, na ile, rachityczna, mi pozwala i postanawiam wręczyć co poniektórym miejscom należne trofea. Wyławiam co następuje, stawiając na podium hotele:


Najbardziej surrealistyczny:
Granada, Andaluzja - Hiszpania

      Wieczór. Autokar wjeżdża pod skalną górkę, Wciąga z mozołem kilkadziesiąt dusz. Wokół drzewa o wygiętych złowieszczo konarach, ze zwisającymi z nich, długimi na 30cm strąkami. W trawie hasają pasikoniki wielkości kota, emitujące dźwięki, które mogły by pochodzić równie dobrze z muskania skrzydłami o golenie, jak i z chrzęstu kruszonych kości w aparacie gębowym typu gryzącego. W tak malowniczych okolicznościach przyrody autokar wpełzł na szczyt  i umarł przy wejściu do majaczącego na tle nocnego nieba zamczyska (no dobra, zwykły hotel, ale bardzo malowniczy), wtargaliśmy dobytek na piętro i wyszliśmy na taras pooddychać rześkim wieczornym powietrzem. W oddali widzieliśmy śnieg na wierzchołkach gór, powietrze było krystaliczne, górskie, jakże odmienne od tego gęstego, które zostało w miejskiej dolinie i oblepiało suche, gorące mury.
Taras był wielki. Nie był to balkonik, ani weranda, ale prawdziwy, kamienny taras, wiszący nad globusem na słusznej wysokości dwóch pięter i oddzielony od przestworzy kamiennym murkiem sięgającym do pasa. Ach Małżu, jak pięknie! W oddali śnieżne czapy Sierra Nevada, koty ćwierkają w trawie, strąki gibają się na drzewach, a w powietrzu ptaki! Całe stado! Kołują nad nami, machają skrzydełkami, ćwierkają cichuteńko.
Hm ptaki po ciemku? Ślepce? I jakie bezszelestne! Małżu, to nie mogą być ptaki. To są...NIETOPERZE!



Najbardziej klimatyczny:
Lyon, Francja

     Szeroki Rodan toczy granatową krew, poprzecinaną arteriami szerokich, ozdobnych mostów. Na brzegach rzeki, jak szafiry błyszczą baseny, na plażach rodziny z dziećmi biegają w modnych strojach kąpielowych. Katarynki, śpiewny głos Francuzek, nadbrzeżne kawiarenki. Mężczyźni w przekrzywionych zawadiacko na bok, kaszkietach, grają w bule popijając schłodzone wino.
Nasz hotel był dwie uliczki dalej. Nie był to osobny budynek, lecz jedna ze stojących w szyku kamieniczek. Konsjerżka wskazała nasz pokój. Stając w progu spojrzeliśmy po sobie, z niemym pytaniem w oczach, czy aby nie była to burdelmama. Oczom naszym ukazał się widok wyjęty żywcem z burleski. Mebelki Ludwik Słońce. W oknach ciężkie kotary z ozdobnymi kutasikami. Słowo nareszcie, jakby na swoim miejscu. Lustra w złotych ramach fikuśnie i bogato rzeźbionych w kwieciste ornamenty. Łóżko jedno, małżeńskie. Wysokie i wielkie jak królewski stół. Na łożu kapa spływająca do podłogi osłoniętej kobiercem. Na atłasach poduchy. A nad łożem - baldachim! Wszędzie grube, kosztowne tkaniny, słodkie zapachy i powietrze gęste od rozgrywających się tu historii. Może to miejsce schadzek francuskich żigolo? Może tu mieszkała Mata Hari? Popychamy palcem drzwi z fikuśnie wygiętą, wysoko osadzoną klamką. To nie łazienka, to pokój kąpielowy! Z prawdziwą, wielką wanną, stojącą na paluszkach swych wygiętych nóżek. Słuchawka prysznicowa sprzed setek lat. Fikuśne kraniki, przy wannie pikowane pufy. Patrzyliśmy jak urzeczeni na drobinki kurzu tańczące w smugach sączącego się ze starych żarówek światła.


Najbardziej akustyczny:
Kair, Egipt.

     Chyba mógłby zdobyć też nagrodę na najbardziej obskurny hotel. Nieotwieralne okna, pokój wielkości baterii dla kur, zresztą i tak z zewnątrz wyglądał. Wieżowiec, przechowalnia ludzkiego drobiu. A za ścianami, od trzech do pięciu pięter na prawo od nas, jakiś kogut przez pół nocy dawał popisy swojej męskości. Spuśćmy kotarę milczenia i idźmy dalej.


Najliczniejsza obsada pokoju: 
 ex aequo:
Hel, Polska
Morze Śródziemne

     We wczesnych latach dziewięćdziesiątych, kiedy tworzyłam jeszcze inny, nieformalny związek frazeologiczny z innym osobnikiem płci odmiennej i nie zaznałam miodowych krynic u boku Małża, udałam się z rzeczonym Mareczkiem na Hel, a wręcz do Helu. Urocze to rybackie miasteczko przywitało nas upałem i ubogą bazą noclegową. Usiadłam na plecaku, a Mareczek drobił swymi długimi odnóżami między maleńkimi rybackimi chatkami. Znalazł. Jak się okazało pokoik miał wspólny strop/podłogę z pizzerią. A my mieliśmy wspólny pokój z obcym, samotnym mężczyzną. Jak w mieszkaniu komunalnym w Związku Radzieckim. Leżeliśmy w jednym łóżku, a na sąsiednim on. Kim był? Mordercą? Zboczeńcem? Gwałcicielem? I czy dostałam świeżą zmianę pościeli? Nie dane nam było tego się dowiedzieć. Rano powiedzieliśmy sobie dzień dobry i do widzenia, po czym każdy z nas rozpłynął się wśród tłumu pompowanego główną uliczką Helu.

     Podobny przypadek mieliśmy z Małżem. Dwa razy w ciągu życia trafić na niezaproszonych obcych we własnej sypialni, to jak dwa razy wygrać w totolotka. Podczas podróży do Grecji nocowaliśmy na promie. Nasza kajuta znajdowała się chyba na ósmym piętrze. Ale licząc w dół. Pod pokładem życie toczyło się jak w mrowisku. Gdyby Małż mnie tam porzucił, mogłabym tylko łkać w bocznym korytarzu i próbować znaleźć drogę do kajuty po zapachu. Powinni, rosyjskim zwyczajem, zatrudnić na każdym piętrze etażną.
Dziwnie tak być na dwóch metrach kwadratowych z nieznajomymi. Tm razem trafiła nam się para i to mieszana. Mieliśmy do dyspozycji po dwa piętrowe łóżka. Powiedzieliśmy sobie wszyscy dobranoc (cóż za kuriozalna sytuacja) i poszliśmy spać. Po ciemku stanęły zegary, a dół pomieszał się z górą. Moje zmysły zaczęły wariować i, tu uprzedzę pytania, nie wytworzył ich zalegający piętro niżej Małż. Obudziłam go, targana za włosy przez panikę i, krok przed obłędem, poprosiłam o zajęcie miejsca na dowolnie wybranym boku obok mnie (nie można było decyzji zmieniać, chyba, że budząc współłóżkowca i robiąc to na raz da trzy. W sensie, przewracać się na bok), ale przedtem o uchylenie drzwi. I nagle nasza kapsuła została rozszczelniona. Niemal usłyszałam pssssss. Wpadł do niej wyimaginowany zefir przestrzeni sączący się razem ze światłem przez dolny próg grodzi. Jedyny bodziec dochodzący ze świata w miarę zewnętrznego, nie licząc złowrogich trzeszczeń kadłuba i głuchych uderzeń (fal? pięści umierających? Krakena?) w jego blachy. Uf. Niemniej i tak nie zmrużyłam oka.


Najbardziej zaskakujący:
Montserrat, Katalonia - Hiszpania

     W drodze z Barcelony w autokarze zapadła podejrzana cisza. Co prawda pilot nie był tak dobry, jak piloci podczas naszych innych wojaży, z racji może młodego wieku i małego doświadczenia, i nie opowiadał non stop o Hiszpanii podczas podróży, ale ta cisza była aż nieprzyjemna. Jak się okazało, była to cisza przed burzą. Wstrząsnęła nami wiadomość, że błąkamy się po tych górach, nie bez kozery, bowiem nie wiadomo, co z nami począć. Okazało się bowiem, że coś jest nie tak z naszym noclegiem. Miał być gdzie indziej, ale coś tam i dlatego będziemy spać gdzie indziej. Pozostało albo strącić nas ze skały, albo dowieźć w miejsce, gdzie anioł mówi dobranoc.
Trafiliśmy do klasztoru Montserrat

źródło fot: wikipedia
   
      Zazwyczaj podczas eskapad mieliśmy opłacone hotele dwu-trzy gwiazdkowe. Wyjątkiem jest opisany poprzednim odcinku Skorpiona na globusie, statek, którymi tydzień płynęliśmy po Nilu, a który miał maksymalna liczbę pięciu gwiazdek! Ale gwiazdki ze świata arabskiego nie mają tego standardu, co europejskie. Tu jednak były to prawdziwe, europejskie gwiazdy! Szyk i elegancja. Drewniane meble w kolorze wiśni, gustowne dodatki, bawełniana pościel. Czyściutko, pachnąco. Sekretarzyk, krzesło gabinetowe lampka, papier listowy, artykuły piśmiennicze. Ach, odetchnę pełną piersią, Małżu rozewrzyj okno! Aby szeroko! Rozwarł. Ja rozwarłam się również. Strużka śliny skapnęła z kącika na wypielęgnowaną podłogę.
Powiem tylko tyle, że gdyby okiennice otwierały się na zewnątrz, nie otworzyłyby się nawet w połowie. Za oknem na wyciągnięcie ręki i to dosłownie, była ściana skalna. Wielka góra Montserrat zaglądała nam w oczy. Z bardzo, bardzo bliska.

     Mój Boże, jak to dobrze, że obsypałeś mnie gradem chorób i fobii (lęk wysokości, klaustrofobia, itepe) dopiero po naszych dzieckach, a nie podczas skakania po globusie!


Na następny odcinek Skorpiona na globusie zapraszam w weekend!
 Odcinek nadany zostanie spopod samiuśkich Tater,
a będzie traktował, kto wie, może o środkach lokomocji?
Na lądach, wodzie i w powietrzu!

(Chyba, że nie połączę się z mózgiem i światem)

Bywajta! Wypatrywajta nowego posta na Kręgosłupie Oralnym,
bowiem tam chorzy walą drzwiami i oknami.

5 komentarzy:

  1. Bylam w Montserrat, naprawde piekne miejsce - i góry i kosciól. Poskakalismy tam caly dzien po tych górach (Sveti Juraj czy jakos tak, 1300 m) a potem sobie siadlam w chlodnym kosciele, akurat jakis starutenki zakonnik gral na organach i sie kompletnie zawiesilam, ludzie tam lazili w kólko do tej czarnej madonny w okienku, a ja spalam z otwartymi oczami i plywalam w tej organowej muzyce.
    Ale zauwazylas moze, jakie ten klasztor ma logo? Nie moge znalezc w necie (dziwne! czegos nie ma w necie!) ale inspirowane jest wlasnie tymi dziwnymi górami i wyglada zupelnie jak zlozone palce jednej reki z jednym wyprostowanym :) serio, nawet ten wlasciwy jest wyprostowany.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jak ja byłam, też organy grały! Może zakonnika przykuli tam łańcuchem do pedałów? I była tam zabójcza misa z woda święconą, muszla przydaczni mianowicie! I jak tu nie być skrytogrzesznicą, gdyż od razu zapragnęłam tej przydaczni.
      Poszperam w necie w poszukiwaniu loga, a może machnęłabyś od niechcenia? Ja pamiętam coś na wzór czerwonego M z czymś żółtym u góry - koroną? gniazdkiem? Ptaszkiem? Krzyżykiem? Dzień dobry panie Alzheimer!

      Usuń
    2. Nie Alzheimer, tylko zetknięcie z dosyć tajemniczą wizją artystyczną. :-) Dla mnie to żółte przypomina okienko, ale uciąć sobie za to nie dam nic absolutnie...
      A wiesz, że właśnie sobie uświadomiłam, że pomijając podróże służbowe oraz sieć Formule 1, która wbrew szumnej nazwie nie jest siecią hoteli, tylko "higienicznych nocnych przechowalni ciał podróżniczych w pozycji horyzontalnej" (albo coś jak to, ale ceny mają też takie "przechowalniane"), to przez prawie ćwierć wieku nałogowego włóczenia się po Europie, hoteli zaliczyłam słownie cztery sztuki? :-o Jako mieszkanka blokowiska, do wakacyjnych blokowisk hotelowych zawsze czułam żywą niechęć. Za to zdarzył się i pałac, i stajnia (na szczęście "była"), i kempingi rozliczne, i noclegi pod gwiazdami, i apartamenty luksusowe mniej lub bardziej... Ale sądząc z Twojego opisu, hotele też bywają warte grzechu. :-)
      Iza

      Usuń
    3. Bylam. Wwieziono mnie pod klasztor samochodem, w ktorym wszystko trzymalo sie na gumki recepturki. Wszystko, a wiec rowniez hamulce, w tym reczny. A potem kazano lezc na szczyt, porzuciwszy gdzies po drodze, bo nie nadazalam. Jak dzis pamietam te rozstajne drogi i dylemat, w ktora strone poszedl byl ten moj przewodnik? Zdaje sie porownywalam slady tenisowek. Dobrze wspominam. Katalonia harda jest.

      Usuń
    4. Izo, Diabeł podesłał mi logo. Rzeczywiście jest dyskusyjne, ekhem.
      A grzechu warte, oj warte! Co krok to niespodzianka!

      Kaczko, cóż za szubrawcy Cię tak katowali?! Musiałaś znowu zrobić coś straszliwego, stąd taka kara. Ale wspomnienia na pewno złagodniały już i można je gładko przełykać ;)

      Usuń