sobota, 1 sierpnia 2015

(182) U cioci na imieninach

     Siedzę tak sobie leżąc już właściwie, kot mnie depcze zadnimi girami po nerkach, co jest, nie powiem, bardzo miłe, zwłaszcza, że Małża nie ma doma. Skoro już kot mię tak błogo masuje w erzacu i rozleniwia do upadłego, to ja może opowiem co tam z moją ciocią? Albowiem w zakładzie psychiatrycznym jest fajowo, a nie każdy jeszcze tam był, więc wiedza może okazać się przydatna w najmniej oczekiwanym momencie.

     Z pewną taką dozą nieśmiałości się tam pojawiam, bo jakoś wpędza mnie zawsze w zakłopotanie nieliczna wycieczka chłopców liżących lody ze sklepiku wariatkowego na pakingu.

    Ale może zacznę od początku? 
    Droga do Gniezna jest malownicza, jedzie się gładko po świeżym asfalcie, sarenki brykają sobie w łanach zboża, z daleka niedowidzę jakiego, ale to chyba nie jest tak ważne, w którym chlebie zjemy ich kupy, prawda? Nie wiem, czy wiecie bowiem, że jedząc niemyte jagody z lasu można nabawić się bąblowca? Bąblowiec robi z mózgiem takie dziwne rzeczy, bardzo zbliżone do tych, które wstrząs robi szampanowi i wtedy można mózgowie łapać durszlakiem, gdy wypływa nozdrzami. Co mi przypomina mój egzamin z zoologii. Z zoologii byłam nawet dobra, na ćwiczeniach mizialiśmy sobie wydrę (żywą), bawiliśmy się ze ślimakami pomrowcami, ale dla nich chyba nie było to zabawne, bo szukaliśmy manualnie i dosyć krwawo atroficznej muszelki. A pech i ewolucja łącznie z wyrodną matką naturą zaszyły tym karykaturom ślimaków domek pod skórą jak, nie przymierzając, esperal.
Pan z zoologii, nieodżałowany profesor Ryszard Graczyk, któremu zawdzięczamy introdukcję bobra (wsiedlał go na podmokłe tereny lasów w kaloszach i pod krawatem), wbił we mnie wzrok i zadał cios ostateczny: - A teraz może kilka przykładów z parazytologii.
Cios zwalił mię swojego czasu z nóg, bo wszystko umiałam, nawet i pinć przykładów, ale nie bardzo umiałam się wstrzelić w słowo "parazytologia". Po długiej i krępującej ciszy wyjawiłam konając na podłodze pod ogonem cietrzewia i głuchego na me jęki głuszca, że nie rozumiem tylko jednego, jedynego słowa w pytaniu. Potem odbyliśmy 15-minutową debatę na tematy psychologiczne, jak kryteria samooceny, umiejętność bezstronnego podejścia do własnych umiejętności i wiedzy,  po czym zostałam nazwana upartą jak osioł i wyszłam z wielką czwórką.

     Ale co ja miałam napisać...Mmmmmm ten kot po prostu mię uśpi na amen za chwilę, a tego bym nie chciała, gdyż w takim przypadku nie ujrzycie już nigdy krańców tego posta, które i mnie się wydają w tej chwili tak odległe jak wiszące ogrody Babilonu.

     Przez takie ogrody właśnie mknie się w atmosferze oczyszczonej z pyłków, co wybitnie dobrze robi Małżowi, który smarcze od byle trawy. W zasadzie mógłby latem być ekskluzywnym szoferem limuzyny, co przyniosłoby profity w postaci oszczędności na lekach antyhistaminowych oraz przyrumieniłoby nasz budżet. 
      No ale nie ma tak dobrze i czasem trzeba wysiąść z samochodu.

     Szpital psychiatryczny wywierałby na gościach ponure wrażenie, choćby dlatego, że pierwszym budynkiem, który wyłazi z zaniedbanego parku jest cmentarna kaplica w stylu podrasowanego gotyku. No, może nie cmentarna, ale klimatycznie bardzo się komponuje. Kaplicę pozostawiamy za kutym płotem i zmierzamy ku bramie. Aż dziwne, a w zasadzie wcale nie dziwne, bo jest to kurort, a nie obóz pracy, na płocie nie ma napisu z odwóconym "Be". Z ponurych rzeczy widzimy jeszcze budynek dyrekcji wzniesiony z surowej cegły. W niektórych miejscach nie ma cegieł, ponieważ są okna, ale możemy to tylko wnosić dedukcyjnie, bowiem okna nie były myte od piętnastu bez mała Wielkanocy, co więcej - na każdym wewnętrznym parapecie piętrzą się stosy książek, które w zasadzie są tak podobne do cegieł, że budynek dyrekcji jawi się jako twierdza nie do zdobycia. Zadzieram głowę, w nadziei, że na szczycie dachu zobaczę długowłosą dyrektorkę spuszczającą swe warkocze, ale nie. Dyrekcja pewnie się uczy, bo przecież tyle książek podpiera sklepienia, wnioskuję więc, że psychiatria jest nauką niezmiernie wciagającą, że człowiek nie ma nawet czasu pójść do domu w przerwach między dyrektorowaniem.

    Wracając do nas. Nielicznych normalnych, choć to bywa naprawdę złudne i nigdy nie wiadomo po której stronie muru się spotkamy.

     Otóż, jak wspomniałam, niektóre budynki i otoczenie, a także rosły, acz niski Czak Norris w charakterze ciecia na bramie, mogłyby troszkę przygnębić gości. Ale przecież dom tworzą nie ściany, lecz ludzie. A ludzie przywitali nas już na wewnętrznym parkingu. Grupka wspomnianych mężczyzn liżących lody siedząca nobliwie na przysklepowej ławce pod eskortą dwóch pielęgniarek w obcisłych uniformach. Obcisłych, ale pokaźnych, muszę nadmienić. Tak się zastanawiam i dochodzę do wniosku, że aplikując na stanowisko pielęgniarki w zakładzie zamkniętym, chyba trzeba przedrzeć się przez gęste zasieki z przepisów, by nie wyciskać z zapoconych gruczołów podopiecznych ani mikrograma testosteronu, bo z adrenaliną i innymi neuroprzekaźnikami radzą sobie po prostu injekcjami. 
    Panowie w czasie moich analiz zlizali z patyków ostatnie krople lodów, szurnęli crocsami i laczkami rodzimej produkcji, wzięli swe siateczki celofanowe za uszy i posłusznie oddalili się na kwadrat. 

    A my za nimi. Nawet zbytnio nie odróżnialiśmy się od trupy, no, może ja trochę płcią, ale jak idę, to nie widać. Za to Małż wtopił się bezbłędnie w tłumek, dla zabawy ubrawszy koszulkę z napisem DEEP DOWN z kotwicą jak uśmiechem wioskowego głupka, która nieodmiennie wzbudza w naszych synach salwy niepohamowanego śmiechu. No, ale jak człowiek zdecydował się na rodzicielstwo, to później musi znosić różne takie szykany, czasem nawet, o zgrozo, publicznie.


     Zakład, który może nazwijmy faktycznie kurortem, mieści się w kilkunastu, na moje oko, jednopiętrowych budynków podobnych do gierkowskich betonowych bloków, a właściwie bloczków, albowiem mają tylko jedno piętro. Każdy bloczek to inny oddział. Jest domek alkoholików, ćpunów, kilka zwyczajnych wariatników i oddział geriatryczny. Każdy odział ma swój ogród. No, ogród to może za dużo powiedziane, odgrodzony kawał parku ze starodrzewiem, z ławeczkami i ptakami typu sójka i wróbel oraz gryzoniami marki ryjówka. Zarejestrowałam też kota domowego. Zwierzyna była bardzo mobilna i przenikała przez ogrodzenia jak Copperfield, obdzielając swą miła obecnością wszystkich kuracjuszy. 
Ciocia jest na oddziale z innymi ciociami tego typu. Normalnie (haha, normalnie), wchodząc na oddział ma się wrażenie, że przychodzi się na imieniny. Na stoliczkach piętrzą się kartony soków róznej maści, pośród nich puderniczki, protezy zębowe, wstęgi papieru toaletowego, w powietrzu czuć zapach początku XX wieku, starych swetrów i osobliwy zapach starości.
Ciocia promienieje na nasz widok i wyskakuje z łóżka. Jest ubrana w czarne eleganckie spodnie, biała bluzeczkę z haftem richelieu i broszką z wielkim prawdziwym koralem pod szyją (ciocie miały hobby w postaci kolekcjonowania biżuterii). Na to rozpinany sweterek. Peruczka wyczesana, że mucha nie siada. I co się robi w takim, pardon my french, wariatkowie?
Ciocia twierdzi, że jest tu jak w sanatorium z obsługą i full serwisem. Mierzą jej cukier, podają insulinkę, jedzonko podają punktualnie. Chodzi sobie do biblioteki (czyta już trzecią książkę norweskiego pisarza, którą wygmerała spod stosów bezużytecznych dla niej harlekinów), szydełkuje pierwszy raz od 50 lat, ma szereg zajęć, podczas których rozmawia sobie z innymi ciociami podobnego sortu. Jedyne, co jej doskwiera to brak samodzielności. Ciocia, mimo licznych choróbsk, operacji, nowotworów, amputacji i przyoadłości medycznych przynajmniej do połowy alfabetu, jest osobą samodzielną, ma na głowie całe mieszkanie, psa, rachunki, sprawunki, gotowanie, spacery, więc sanatorium, sanatorium, ale już dosyć tego dobrego, za chwilę czas wracać w domowe pielesze.

     I tak sobie myślę, że za jakieś 30 lat, kiedy osobście na chleb będe mówiła blep i nie poznam Małża popychanego przez wiatr na wózku inwalidzkim, moją ciocię trzeba będzie po prostu zastrzelić.