wtorek, 31 maja 2016

(214) Czarne serce Jana

Przepis na chwilę przyjemności z olejem rzepakowym

     Z chwilą naciśnięcia spustu Caddy wiedział, że kula nie chybi i utknie w brzuchu Johna robiąc z jego jelit carbonarę. Jeszcze gdy z lufy dobywała się smużka dymu, podszedł do bezwładnego ciała i trącił je stopą, upewniając się, czy aby na pewno znowu nie rzuci się na niego z maczetą. Nie. John zamienił się w jednym momencie w kupę końskiego łajna. Tak przynajmniej określił go Caddy, spluwając na powiększająca się czerwoną plamę na koszuli i odszedł w stronę zachodzącego słońca.

- No, koniec i bomba kto nie oglądał, ten trąba! - Jan Kornelski poklepał się z plaskiem po wydatnym brzuchu obleczonym w trykotowy tiszert w kolorze dojrzałej pomarańczy i wprawnym ruchem wskazującego palca nacisnął przycisk OFF na pilocie. - Co tam na kolację? - rzucił zadowolony w przestrzeń.

Przestrzeń z prędkością komety odrzuciła mu damskim głosem centralnie w twarz:

- To co sobie zrobisz!

- Hm, czyli nic. - zasępił się Kornelski - Zatem efekt motyla murowany. Znowu pójdę spać głodny, a tego bardzo nie lubię, bo budzę się o drugiej w nocy i zjadam wtedy kolację łączoną ze śniadaniem. Rano jem drugie śniadanie w czasie, gdy powinienem jeść pierwsze, obiad muszę już zjeść o jedenastej, a kolację na obiad. A potem kończy się arsenał posiłków i dojadam, bo z niczym nie mogę zdążyć, wszystko wypada z utartych kolein, zaburza się kolejność wszechrzeczy i świat chwieje mi się w posadach.

- Tobie nie od tego się świat chwieje! - Maryla wysunęła zza kuchennej framugi swą twarz z lekka tylko podobną do koziej. Poruszała żuchwą, trzeba przyznać, nawet dosyć miarowo, wlepiwszy spojrzenie w dłoń męża, która wężowym ruchem wpełzła za jego plecy. 
- Wypijesz mi całą nalewkę od mamusi - wysyczała koza przez diastemę.


 - No, co? Wiesz, że uwielbiam mamusię co najmniej tak samo jak jej nalewkę! Albo i bardziej! - maleńki damski kieliszeczek z karminowym płynem wyglądał w wielkich łapskach Kornelskiego dość osobliwie i krucho. - Ubóstwiam je obie - szeroki uśmiech wylał się na jego rumiane lico czyniąc z jego ust coś na kształt dwóch wygiętych w łuk dżdżownic.

- Ty obłudniku! - roześmiała się Maryla i rzuciła w niego ściereczką do naczyń. Twoja kolej na wycieranie - dorzuciła i chcąc wyminąć stojącego w kuchennym progu Jana, poklepała go po umięśnionym ramieniu.

Kornelski złapał żonę w pasie i pocałował ją w czoło, a oblepione aroniówką dżdżownice przykleiły się do powierzchni skóry. Przyciągnął ją mocno do siebie.

- Mhmm... Janku, no co Ty, goście będą za dwie godziny - westchnęła mu wprost do ucha i przechyliła głowę tak, jak najbardziej lubił.

- Masz tak długą szyję jak stąd do Władywostoku - mruknął, nie przestając całować tej trasy.

- Ale goście nie jadą aż z Władywostoku - dodała już szeptem, całkowicie poddając się jego pieszczotom. Poczekaj sekundę - mrugnęła filuternie - włożę chociaż schab do pieca.

            Maryla zwinnie wymknęła się z jego objęć, pochyliła się nad piekarnikiem, a Kornelski ze smakiem obserwował dwa prężne uda wystające spod krótkiej spódniczki, a między nimi znikającą w gardzieli piekarnika pieczeń.
Idealne danie do kochania - pomyślał - nie pilnuje się go, robi się samo. Trzeba jedynie osolić mięso i włożyć do gara, obok niego położyć dwie całe cebule i nalać na dno olej rzepakowy. Wystarczy, że zainteresujemy się nim po półtorej godziny, podczas których interesujemy się wyłącznie swoją kobitą. I co? I mamy gotowe danie. Mmmm, a jeszcze śliweczka w środku... Mięsko jest kruche i soczyste (Kornelski nie przestawał wpatrywać się w pośladki Maryli), a olej samoistnie miesza się z sokami tworząc wyborny sos (jego dżinsy w rejonie bioder stały się nagle bardzo opięte). Pragnąc poluzować napiętą atmosferę, dżinsy i pasek Maryli jednocześnie, zaciągnął ją do sypialni. To, co się tam działo, pozostawię wyobraźni Czytelnika. W głowie mi się bowiem nie mieści, jak giętkie mogą być ciała pięćdziesięciolatków obdarzonych słusznymi gabarytami i otoczonych niecienką warstewką izolacji podskórnej. Może właśnie główną rolę odgrywa tu ta sprężystość materii, pozwalając dwóm ciałom tak zgodnie falować i buforować napierające siły. Tymczasem Jan sapiąc,  padł na pościel bez sił. Zamknął oczy z błogością.

            Nos Kornelskiego usilnie próbował odnaleźć i powiadomić mózg o jakimś ważkim fakcie. Impulsy nerwowe, trzymając rozkalibrowany kompas z wirująca igłą, brnęły przez synapsy jak w ruchomych piaskach. Minęły długie minuty, zanim Jan podniósł głowę. Ślina ciekła mu cienką strużką z kącika ust wprost na pomarańczowy tiszert, a wzrok zawisł na ekranie telewizora, na którym zabójca znikał za napisami końcowymi i tarczą zachodzącego słońca.
           
            Co to było? Goście? Maryla? Kornelski wstał i przygładził siwe włosy. Ach, Maryla... Ile to już lat... Gdyby żyła, nie przypalałby notorycznie schabu. Chwile przyjemności z nią trwały bowiem zawsze półtorej godziny... :)

***

Pieczeń "Czarne serce Jana" czyli coś, co potrafi kawaler i wdowiec



Składniki:

- schab bez kości o długości równej średnicy garnka
- 1- 2 cebule (bez łupiny)
- sól
- opcjonalnie suszone śliwki lub morele
- i creme de la creme przepisu, element kluczowy - pół szklanki oleju rzepakowego ♥


Wykonanie:

Pomijając świniobicie, wszystko potem idzie gładko: Nalewamy do garnka olej, wkładamy osolony schab i cebule, wpędzamy wieprzka do piekarnika nagrzanego do granic wytrzymałości, czyli 200C na ok.1,5h. Voila! Kto chce, może naciąć schab i w ranę wrazić owoce. Potem wystarczy założyć szwy lub spiąć szpikulcami do zrazów (dla wrażliwców informacja - nie, to nie boli. No chyba, że nie ucelujemy i władujemy sobie szpikulec pod paznokieć. Ale od czego są naparstki!)

***

No i mój przepis (z fotografią!) miał to szczęście i znalazł się wśród pięciu nagrodzonych - wygrał kosz piknikowy w >> konkursie Dzieciowo mi! Dziękuję! ♥
Teraz mogę jeździć na czerwcówki :)



konkurs_zdjecie2



A tu wszystkie zwycięskie przepisy, smacznego! KLIK!



poniedziałek, 30 maja 2016

(213) Złote myśli Skorpiona o pisarzach


Ćwiczenie - rozgrzewka 0.4
Pisarz to…

Kim jest pisarz? Stwórz przynajmniej pięć definicji pisarza. Pozwól sobie, aby każda kolejna była coraz bardziej „od czapy".



Achtung, rzucam pod Wasze stopy garść pereł, które właśnie utoczyłam w swojej perłowej macicy: 


Pisarz to ktoś, kto używając 10% talentu i 90% harówki, składa litery przez rok, by ktoś inny rozłożył je w dwa dni. 


Pisarz jest jak układ pokarmowy świata. Pobiera z zewnątrz, przetwarza, buduje, a niestrawne resztki wydala. Gorzej, gdy cierpi na niestrawność. Albo gdy wyłącznie wydala.


Pisarz jest jak transformator. Przetwarza napięcie. 


Nie poznasz, kto pisze, a kto nie. Pisarze wyglądają całkiem normalnie, bestie świetnie się maskują! 


To co wypływa na kartkę, to tylko kropla z tego, co wypił pisarz :)



Teraz możecie sprać mnie po pysku! Albo postawić pomnik. Historia oceni :)



niedziela, 29 maja 2016

(212) Rycz mała rycz

     Dziś znowu będę ohizdna, dotrzymując danego słowa o codziennym, bezlitosnym katowaniu Was postami. 
     Pora więc na rozgrzewkę trzecią, a tak naprawdę pierwszą. Będzie to bajeczka w ząbek rymowana o tym, jak to trzeba wskakiwać na falę zdarzeń w odpowiednim momencie, jak się nie dać zwieść (chociaż uwieść już tak), będzie też o największej tajemnicy amerykańskiego multimiliardera, a najbardziej o tym, że nie ma co liczyć na magię w życiu, lecz trzeba raczej wziąć się do roboty.


Ćwiczenie - rozgrzewka 0.1
Co jest potrzebne do tego, by zostać autorem tekstów? Jaki magiczny przedmiot rodem z baśni jest potrzebny, aby zacząć pisać? Różdżka, eliksir?

Opisz wybraną rzecz i sposób jej działania. Następnie zdradź nam, w jaki sposób zdobywasz dany przedmiot i w jaki sposób wpływa on na Twoje pisanie.


Usiadło dziewczę nad brzegiem potoku
jak trzcina na wietrze wiotka,
a łza się dziewczynie pojawia w oku,
bo myśli: Com za idiotka!

Miałam ja chęci jak stąd do Bałtyku
oraz talentów też kilka.
Teraz kłopotów na głowie bez liku.
Mówcie mi zatem: Debilka!

Znalazła bowiem lampkę nad wodą-
taką zwyczajną, biurkową;
a mąż jej mówi, dizajner jeden:
Kup sobie lepiej już nową!

Lampa, choć sprawna, urodą nie grzesząc
znalazła się w domu sąsiadki.
Jak?! Bo w szlachetność mężowską wierząc,
nie wierzy się w losu przypadki.

Nie przez przypadek małżonek i lampa
znaleźli wspólnie sąsiadkę-
kierował wszak nimi wnuk pana Trumpa,
co w lampie kiblował odsiadkę!

Wnuk zaś po dziadku dziedziczył fortunę
i kilka magicznych sztuczek:
prócz czarów potrafił też jeszcze jedno-
zamieniać życie w dom uciech.

Ach, jakam głupia - żali się dziewczę
siedząc na rzecznej skarpie -
mogłam pieczenie wszak obie upiec,
a teraz zginę tu marnie.

Dziewczyna chciała być sławną pisarką-
miała i talent, i chęci,
lecz przegapiła swój moment życia,
czekając chyba na księcia.

Teraz kto inny opływa w luksusy
i gra sobie z Dżinnem w Piotrusia.
Kto inny od życia odcina bonusy.
Siedź więc tu dziewczę jak trusia!

Dziś morał z wierszyka można wycisnąć,
talenty i chęci pomierzyć.
Magiczne może być prawie wszystko
lecz trzeba w siebie uwierzyć!



sobota, 28 maja 2016

(211) Rozwodzę się! Werbalnie - na temat fauny i flory.

Dzisiaj druga wprawka przed kursem, który ruszy 1 czerwca. 


Można się jeszcze zapisać, ostatnia szansa!

Rozbujajmy zatem ponownie mięśnie Kogla mogla!

Ćwiczenie - rozgrzewka 0.3
Kot ministra jest…

Właśnie, jaki jest kot ministra? Wypisz 5-10 cech kota ministra. Uwaga, wszystkie muszą się zaczynać na literę W!

Następnie napisz krótki tekst (do 10 zdań) pt.: „Zwykły dzień kota ministra”.


    Zofia Nachojska cierpiała na zaawansowaną bakteriofobię, co znacznie utrudniało jej życie, także to zawodowe. Już sama myśl, że mogłaby dotknąć czegoś gołą ręką, czegoś, o zgrozo!, nieczystego, wielkiego i włochatego, indukowała u niej tak silny atak lękowy, że najchętniej weszłaby do lodówki i poddała się w niej hibernacji na osiem godzin dniówki. Pomyślała o tych wszystkich zakamarkach, gdzie TO może się kryć - wąsate, wynaturzone wypierdki wydry, albo woniejące kupki wągrzastego naskórka, które doprowadzały ją do palpitacji serca. Nie, tak nie można żyć, tak się nie da pracować, a przecież to Ministerstwo! 
     
     W gabinecie ministra to już  w ogóle stajnia Augiasza. Dobrze, że minister nie pozwala wchodzić do niego nikomu, nawet jej, bo marnie by się to dla nas obojga skończyło! Minister słynie ze swoich wstrętnych szwindli, w szufladach chowa pliki podrobionych dokumentów, sprowadza do pokoju panie z zaskakującymi wybrykami wenerycznymi, płaci im brudnymi pieniędzmi oraz, czyn haniebny, używa nieodpowiedniej wody toaletowej, która nawet nie udaje, że maskuje zapach jego wstrętnego potu. A wszystko to, po atomie, opada na podłogę, zostaje omotane woalką kurzu i uformowane w postać wielkiego kurzowego kota, który myśli powyższe, siedząc pod reprezentacyjnym biurkiem ministra. 
Kot zaciera swoje brudne nibyłapy, bo wie, że Zofia Nachojska nigdy tu nie wejdzie, a on będzie tu tkwił jak dzisiaj, tak jutro czy pojutrze i każdego następnego, zwykłego dnia; i będzie rósł i obrastał w nowe ingrediencje.

     I nie byłoby w tej historii nic dziwnego, gdyby nie to, że Zofia Nachojska jest ministerialną sprzątaczką...


Wokabularzyk:
włochaty, wielki, wągrzasty, woalka kurzu, wypierdek wydry, wąsaty, woniejący, wynaturzony, wybryki weneryczne, wstrętny


***

Ale co tam szczebel ministerialny.
My tu to dopiero mamy problemy!

     Od kilku dni w dziurkę w futrynie, w która zachodzą bolce przy zamykaniu balkonu wchodzi pszczoła. Pszczoła prędzej sama zaszła z trutniem i mości tam sobie gniazdo, gdyż jest to pszczoła murarka najpewniej, samotnica, a nie społecznica, dlatego się tak intymnie izoluje. Niemniej poszła na łatwiznę, wybierając sobie taki ładny, gotowy otwór. 

W związku z tym wprowadzamy pewne reguły postępowania, dla nas nowe i ożywcze.
Już od rana z pokoju chłopców dobiega gromki głos Mima:

- No chodźcie tu, pszczoła chce wlecieć, a balkon zamknięty! 

- Prosz - jako odźwierna sprawdzam się doskonale.

- O znowu włazi!

- Niech włazi.

- Ale młode się nam urodzą w drzwiach! - Mimem targa niezdecydowanie.

- No to zamknij drzwi.

- A jak zniosła już tam jajko?!

- To nie zamykaj.

- Ale jak nie zamknę, to wleci, naznosi i urodzi się cały rój!

- Zamknij więc.

- Wtedy będzie z żałości kołować przy otworze!

I tak w kółko, doprawdy nie wiem co z tym fantem. 


     Ponadto mamy problem z mrówkami. Tak znowu. Opisana >> TU historia ma swój ciąg dalszy Rodzina mrówek, które Mim dostał pod choinkę ma już od dawna swe maleńkie mogiłki, prócz królowej, która spoczęła w przejrzystym sarkofagu na drugim poziomie korytarzy i utknęła tam na dobre w pozie wielce dramatycznej. Odtąd formikarium nosiło przyjemną nazwę mauzoleum. Wczoraj mauzoleum zostało zasiedlone. W wielkim trudzie i znoju pozyskałam wprost z mrowiska furę mrówek model Formica rufa, znanych mi z pracy zarobkowej w zeszłym dziesięcioleciu i poprzednim wcieleniu, kiedy to wykonywałam dla nich interaktywna planszę. Mrówki rudnice są tak ogromne, że gdy wysypywałam zawartość słoika do mauzoleum - a słoik był zapełniony po dekiel - doznałam lekkiego urazu psychiki, gdyż okazało się, że pojemnik zasiedlało tylko pięć mrówek, za to gabarytów młodego chomika.
W mauzoleum szaleństwo! Pogo po ścianach, step i popping. Tumult, wrzask, i balanga do późnych godzin nocnych. A potem towarzystwo ucichło... 
     
     Rano wstajemy... 
Królowa leży na środku areny (arena to taki nazwijmy to umownie, leśno-ściółkowy wybieg poza oszklonym Kolumbarium), wyniesiona przez bandę pięciu ze swego M1 na poziomie drugim. Wygląda mizernie. Wysuszona, na pleckach, wygięta nieco w łuk, mina zgrzybiała, a trzy prawice teatralnie wyciągnięte ku niebiosom, drżące w podmuchu mojego oddechu. Oddechu wzburzonego i kołyszącego mą piersią do granic tsunami miseczki A. Ja się boję pomyśleć, co ta rozwydrzona chałastra bez własnej królowej matki mogła jej zrobić. I pytanie kardynalne - czy zauważyli, że nie nadaje się do celów reprodukcyjnych, choćby dlatego, że jest martwa?

Cisza dzwoniąca o szklane ściany kolumbarium wskazywała na to, że prócz ciała królowej nie ma tu nikogo. Zaiste! Opuściły swoje lokum klasy Michelin i dobrze rokujące krypty na rzecz niepewnej doli pośród ruchomych hałd kołder, samochodów resoraków i śmiercionośnym piłek, nie mówiąc już o odkurzaczu i detergentach. Wielka piątka przepadła! (Zanim odkryłam ten fakt, faktycznie coś mnie łaskotało pod sukienką).

     Dzisiaj nie pozostało mi więc nic innego jak pójść ponownie na safari. Mim zabrał osprzęt i poszliśmy na łów. Jakże było dziwnym oglądać nas kucających między parkowymi drzewami. Wyglądaliśmy zapewne jak ofiary kapusty kiszonej i kefiru. Ale udało się. Tym razem przytargaliśmy okazy wielkości noworodka kapibary. Mauzoleum znowu tętni życiem i wygląda jak sklepik spożywczy Azjaty. (Dziurka wentylacyjna została bezlitośnie zasklepiona plasteliną w kolorze ostrej żółtaczki).

Ha! Górny korytarz po prawej!

  Jakby tego było mało, na wczorajsze okrągłe urodziny Mim zażyczył sobie (wśród długiej listy mniej istotnych prezentów, jak piłka ręczną rozmiar 3 dla zawodowców o dłoniach jak patelnie, kolor paraliżująca zieleń) krwiożerczy dzbanecznik.

     Akurat trafiliśmy na promocję w markecie, więc porwałam donicę w objęcia i pognałam ku kasom. Ledwo weszłam do auta, dzbanecznik zwymiotował na mnie zawartością dzbanuszka. Pech chciał, że na gołą skórę. Oczami wyobraźni ujrzałam mą prawice obżartą do kości, więc, nie mając chusteczki, musiałam się poocierać o Małża. Wiecie, że coś jest na rzeczy, bo odbarwiła mu się koszulka? Teraz nosi na plecach godło - ale nie jestem pewna - Opla czy Zorro. 

    Dzbanecznik musiał zostać obfotografowany z profilu i en face, jak przystało na florystycznego Hannibala Lectera, po czym oddał się żywieniowej orgii. Jako, że w ogródku mamy właśnie nawał kwiecia, Mim z werwą i pietyzmem nowicjusza zapełniał dzbanki po te ich rozkoszne dekielki. W dzbankach znalazły się przedstawiciele krocionogów i dwuparców, błonkoskrzydłe i mrówki. Nie dowiemy się, czy dzbanek strawiłby dziecko winniczka oraz przedstawicielkę ssaków reprezentowaną przez smużkę (nie wiem jak Limka, mój słodki okruszek to robi). Jakie to szczęście, że smużkę wyniosłam na zewnątrz domu, a Mim po spektakularnym szlochu nad martwym ciałkiem, zapomniał o truchełku. Oceniając wielkość dzbana, smużka starczyłaby mu na jakieś dwa lata. Strasznie żarłoczny jest taki dzbanecznik.
Polowania nie było końca! Mim machał kawałkiem sfatygowanej i wątpliwej biologicznie tkaniny, która, tak myślałam, uprowadził z mopa, a  która okazała się wczorajszym tiszertem Mata. 

- Mimie, co robisz tej musze?

- Poluję na nią.

- Użyj packi, będziesz skuteczniejszy. 

- Daj spokój, ja chce ją tylko oszołomić.

- Ale celnym uderzeniem w podstawę czaszki czy zapachem?


piątek, 27 maja 2016

(210) Drżyjcie! Będę jak trzy katary!

     Na literackie zatwardzenie nie ma jak pobudzenie perystaltyki mózgu, a w konsekwencji sprowokowanie kichnięcia, by nastąpiła gwałtowna erupcja. A do kichnięcia potrzeba kataru. Ergo: oznajmiam, że będę odtąd skrajnie okrutna, albowiem mam zamiar nękać Was jak katar. Wiadomym jest, że katar, czy leczony, czy nie, trwa siedem dni, zatem będę jak trzy katary razem albo jeden, ale sienny, 21-dniowy. 

W czym rzecz?

Otóż chwycił mnie w dyby szatański pomysł Krystyny Krzysi Bezubik, który przybrał ponętne kształty kursu, pod kategorycznie brzmiącym tytułem:


klik!

Zapisy trwają do 28 maja.
Ruszamy 1 czerwca.
 Jest nas teraz sześćdziesięcioro.
59 kobiet i jeden pan :)


Czy wytrwam w tym postanowieniu? Zdawałoby się, że skoro w ciągu 4 miesięcy odrąbałam sobie 16 kilo ciała od rdzenia i żyję, to powinnam i temu podołać.

Zaczynam ćwiczenia mózgowych mięśni Kogla mogla niechronologicznie, ale logicznie:

Ćwiczenie - rozgrzewka 0.2
Wyobraź sobie, że właśnie dostałaś klucz do świata wyobraźni. Opisz, jak otwierasz tym kluczem drzwi. Jak wygląda świat wyobraźni, do którego właśnie wchodzisz?


- Panie Zenku, pan oprze ten ogromny landszaft o zachodnią ścianę, chcę, żeby światło na niego padło, a swym ostatecznym padnięciem dało życie temu widoczkowi z eeee... co to tam jest? Rzeczka? Właściwie co to za ciek wodny, panie Zenku między tymi sosnami? Te sosny też takie garbate jakieś. I ta sarenka kulawa.

- Nic romantyzmu w tej kobiecie... - westchnął Zenek z głębi swej gołej klatki piersiowej, poruszającej się miarowo pod klapą spodni ogrodniczek - To ruczaj, pani Moniko, ruczaj. Pragniesz, by rozedrgane promienie słońca buszowały w tych pejzażach, prawda? - Zenek gładko przeszedł na per ty. - Dobrze... Położę go, o tak, delikatnie oprę o ścianę, by promienie słońca lizały jego powierzchnię tak, jak lubisz... - prawy kącik jego ust uniósł się lekko - ...by oblewały swymi miodowymi strużkami ich korę i wsiąkały w miękkie, pachnące runo leśne, uwalniając subtelny, pociągający i pierwotny zapach matki ziemi. Taki, który porusza najskrytsze struny...- palec Zenka przesuwa się powoli po mojej szyi.

- Eeeee. O, tak, no dobra. - robię krok w tył i odłączam prąd biegnący od męskiego palca, arteriami wzdłuż szyi i do mózgu. - Eee, teraz to wyro. Popchnij je z łaski swojej i ułóż wzdłuż malowanki, że niby leży na łonie. - Zenek spojrzał wymownie na pościel w groszki i fluktuacyjnie zafalował klapą. Z lekkością pumy przesunął łóżko tak, że sprawiało wrażenie, jakby stało w lesie. Udrapował się na nim i wyciągnął przed siebie rękę;

- Chodź.

Stoję.

- No, chodź do mnie...

Wyjmuję stopy spod miękkich mchów, jak z kapci, robię krok, czuję uwolniony ruchem zapach lasu. Dookoła strzelają zielenią krzewinki jagód, wielkie paprocie głaszczą łydki. Obraz rośnie i zawija się dookoła nas tak, że jesteśmy w jego centrum. Nad naszą maleńką polanką świeci słońce, a ptak rozchlapuje jego promienie jak farbę. Złote krople spadają nam na gołą skórę.

- Pośpiesz się, bo za chwilę obudzisz się i stąd wyjdziesz!

Zza offu dało się słyszeć klikanie systemu zapadek automatycznego zamka. Otwierałam oczy, a dźwięk płynął z idealnie zachodzących na siebie górnych i dolnych kluczy wiolinowych rzęs. Klik klik klik! Drzwi otwarte.

***

A już lada chwila... Kaczka i Skorpion mają zielone! No, milion dularów!





niedziela, 22 maja 2016

(209) Ławeczka

Cierpię. 
Cierpię na zatwardzenie twórcze. Wyjałowiłam się z mikroflory blogowego płatu mózgu. Brakło mi pożywki, na której spleśniałabym malowniczo i nawiozła sobą ten ugór. Wybaczycie?

     Muszę się do czegoś przyznać. Z powodu tej twórczej niemocy wpadłam w nałóg. Nałóg trzyma mnie od bodajże kilku tygodni, każe wychodzić z domu i spotykać się z dilerem. Kupuję od niego kilo i idę na ławeczkę, by pozażywać przyjemności graniczącej z rozkoszą. Przyjemność jest wielopoziomowa. Truskawki mają boski aromat, takąż konsystencję i smak. Owoc doskonały. Siedząc na ławeczce mogę oddać się kilku przyjemnościom równocześnie. Nie mam małych dzieci, więc siedząc niedaleko piaskownicy nie muszę martwić się, że podczas sprawdzenia, czy mam w torebce klucze, zawieruszę najmłodsze dziecko pod hałdą, a wieczorem z powodu braku niepokojących odgłosów, będę miała wrażenie, ze o czymś zapomniałam... mogę spokojnie obserwować nie swoje dzieci, wózki i akcesoria, a potem po prostu, ot tak, wstać i mieć wolne ręce i głowę. Mogę zamknąć oczy i nie bać się, że kiedy je otworzę, krajobraz będzie pozbawiony owoców moich lędźwi, które wychowuję dużym nakładem rodzicielstwa i finansów. Ale nawet teraz łapię się na tym, że w papierowej torebce szukam owoców tych mniejszych, bardziej zielonych, z niedoskonałością, te najdorodniejsze i czerwone zostawiając dla nich. Brzemię macierzyństwa wbija się w kark w najmniej spodziewanych momentach. 

     Siedzę więc tak, łącząc płynnie krew z owocem i zszywam błękit nieba z tym, co mam pod powieką. Czerwone do czerwonego, niebieskie z niebieskim. Omiatam wzrokiem pieska w abażurze i łapką w zielonym gipsie. Czego to weterynaria nie wymyśli! Dzieci bawią się na boisku, dorośli noszą siatki z chlebem naszym powszednim, gołębie robią kupy, wszystko na ziemi przesuwa się miarowo i przewidywalnie jak igła po płycie.

     Maźnięciem oka zaniebieszczam sąsiednią ławkę, na której, o raju!- same koronki. 

    Staruszeczki siedzą lekko nachylone ku sobie. Złote słońce wylewa na nie swą ciepłą poświatę. Obie delikatne, z białymi loczkami. Wokół ciał muślinowe falbanki, delikatne gipiurki, beżo-biele i kość słoniowa pod białą skórą. Wokół ławeczki lśniło srebrzyście promieniami pajęczych nitek. Głosy miały ciche jak srebrne dzwoneczki przy saniach. Ich świat miał może jakieś metr pięćdziesiąt średnicy i kręcił się wolniej niż nasz. Były w jego wnętrzu, stąpając po jego powierzchni od środka i napędzając go siłą własnych mięśni oddechowych.

    Siedziały tak zanim przyszłam i siedziały jak odchodziłam. Jak w poczekalni przed schodami do nieba. Daję słowo, że pod białymi sweterkami poprawiały skrzydła.
Myślałam, że nazajutrz spotkam je ponownie, żeby zobaczyć, czy są jeszcze bielsze i bardziej przezroczyste niż były dzień wcześniej. 

     Słońce tak samo złociło powietrze, niebo było tak samo błękitne. Ale spóźniłam się chyba, bo na ławce leżało jedynie kilka piór. 


poniedziałek, 9 maja 2016

(208) Skorpion miesza nogami w garze męskich zmysłów!


     Na początek wszyscy niech staną pod ścianą i wyznają mi szczerze jak nad grobową deską, kto mi zabrał te moje 60 milionów? Bo, że kolektura lotto mnie oszukała, to wiem. Ale ktoś był w zmowie, przecież te worki musiały być naprawdę ciężkie.
     Co byście zrobili z taką ładną, tłuściutką sumką? Nawet jedna trzecią sumki? Tej bez ości, od ogona? 

     Och, ja bym najpierw oszalała, potem wyleczyła zawał własny, czubkiem buta popchnęłabym ciała padłych trupem denatów, by wkulnęli się do dołka, ciała kazała zakopać suto opłaconym grabarzom i dla pewności przywalić drogim, a ciężkim marmurem. Po tym wstępie zassałabym grosiwo i wypluwała je wąską strużką w miejscach egzotycznych i kuszących. Co z pozostałą sumką mojej jednej trzeciej, czyli z 19 milionami, nie wiem. Na pewno jesteście w potrzebie, co? Ktoś mądrzejszy ode mnie bardzo rozsądnie stwierdził, że pieniądze szczęścia nie dają, ale rozwiązują wiele problemów.

     Apropopo problemów pierwszego świata. Pragnę nadmienić, że odzyskałam swoją odzież. Nie, żeby mi ją ukradli na basenie, ale radość podobna, bo znowu się w nią mieszczę. Od razu skojarzyłam fakty, kiedy to obywatelka Wasiuczyńska zdradziła mi swojego czasu sekret wzbudzenia szczerego zachwytu nad własnym zdjęciem. Jest bowiem faktem niezbitym, że podoba nam się co dziesiąte zdjęcie własne. Żeby polubić pozostałe dziewięć, należy je schować przed samą sobą na jakiś czas, dajmy na to na dekadę. Po dziesięciu latach wyjmujemy je i nadziwić się nie możemy własnej urodzie! To samo, znam to z empirii, funkcjonuje z wagą. Otóż wróciłam z dalekiej zsyłki wewnętrznej do granic rozmiarówki i wróciłam w swoje własne spodnie sprzed półtora roku. Moja banicja nie trwała dekady, co za radość! Za dekadę bowiem nie będę już chodzić w sukienkach, chociażby dlatego, że mi nie wejdą na gorset ortopedyczny. A sukienki mają przecież MOC!

     Odbyłam dziś piesze tournee długości kilku kilometrów odziana w sukienkę długości mini i zrobiłam furorę! Zatrzymałam się przy kiosku Ruchu z groźnie wycelowanym w kioskarkę Magnum o smaku waniliowym w białej czekoladzie z zamiarem nabycia kart piłkarskich, gdy wtem za moimi plecami przystaje samochód rasy peżo wypełniony po brzegi płcią męską brocząca młodym testosteronem. Kończyny górne gibały im się na boki w gestach powitalnych, kąciki ust nawijały sie na uszy, a głowy, słowo, były na sprężynach. Ręce wychynęły poza kontury wozu i machały, wyraźnie do mnie, mimo, że twarze były mi całkowicie nieznane. Odmachiwałam im zapalczywie, a co!

     I wyobraźcie sobie, wczoraj (również sukienka mini, lecz inna) zrobiło mi się to samo! Co chwila podchodził do mnie osobnik płci raczej męskiej i mówił dzień dobry. I tak każdy z piątki podpierającej płot. Potem cyklicznie, w ustalonej w poprzedniej turze kolejności, pytano mnie która godzina. I zaprawdę, powiadam Wam, najmniej ważnym był tu fakt nieposiadania przeze mnie zegarka i braku informacji zwrotnej, a zarazem głównej.



     W obu przypadkach byłam bardzo zadowolona poziomem erupcji własnej furory! Wszystko ma jednak swój koniec. W pierwszym przypadku samochód pojechał w siną dal, ale jeszcze przed zakrętem zobaczyłam, jak rodzice uspokajają swoich synków, a w drugim - zadzwonił dzwonek, oznajmiając koniec przerwy w osiedlowej podstawówce.